Przez większość dnia, jak to zawsze w Wielką Sobotę mam, od chwili nagotowania rano kraszonych jaj, trwało wypędzanie złych duchów. I nie wiem czy pogańskich i leśnych, czy może kościelno-cerkiewnych, to pomieszane. Uspokoiło się dopiero przy święceniu, kiedy Ania wylądowała w kościele, a ja (pogańsko?) pod dębem. Synchroniczność sprawiła jeszcze, że w tym samym czasie batiuszka błogosławił ozdobne koszyczki wszystkich swoich owieczek ze wsi, zgromadzone w domu sołtysa. W każdym razie jedzenie nabrało wreszcie wspólnego smaku.
Łoj, w Warszawie było z tym wypędzaniem o wiele-wiele gorzej! i przykrzej...
Czy ktoś myśli o tym, co się teraz dzieje?
Jak wytryska oto Życie z trwania w pół-śmierci, w długim transie zimnego mroku?
Jeśli tak, to przywołuję w pamięci obraz i smak jaj złożonych ostatnio przez nasze kury, jako smak i obraz nowego życia, lęgnącego się poprzez ofiarę dla nas-ludzi w imię szczęśliwego rozwoju całego przyrodniego świata.
Kręcę, kręcę, ubijam, ubijam. Dar daruję.
Mniam mniam.
Jestem.
Jesteśmy.
Jak widać czerwono na nie-białym: jajo jaju nierówne, choć Wielkanoc pospólną jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz