28 lipca 2020

Zrywanie ogórka

Doroczny festiwal muzyki folkowej w Czeremsze, czyli naszej gminie, odbył się, acz był bardziej dostępny online, niż na żywo. Liczba widzów ograniczona przepisami i koniecznością zachowania odstępów. Nie miałam możliwości uczestniczyć, bo pilnowałam gospodarstwa pod nieobecność Anny, która prowadziła w niedzielę warsztaty ceramiczne. Ale coś tam obejrzałam z koncertów nadawanych przez FB, a także z kilkoma osobami dane mi było spotkać się i porozmawiać mimo wszystko.
Rozmowy w tym roku były dla mnie ciekawe, wszyscy mają jakiś swój ogląd świata i jego wydarzeń, z różnych perspektyw, zależnych od sytuacji indywidualnej. A gdy się mieszka na dalekiej wiosce i wie tyle, co zje, to tym ważniejsze doświadczenie.
Odjechał Jerzy, dzisiaj Adam, i mam dzień powrotu do swego zwykłego stanu świadomości. Cisza i spokój... po rozmowach, opowieściach, wrażeniach konkluzja taka, że jednak życie dobrze mnie poprowadziło, w najlepszą stronę z możliwych. I nawet jeśli coś by się zmieniło na gorzej, to i tak jestem naprawdę szczęśliwa, że podjęłam taką, a nie inną decyzję wyprowadzki z miasta, osiedlenia się, rodzaju życia i pracy. Ech...

Anna zaś wróciła do swego tunelu, swych zasiewów i zbiorów.


Ogórki plonują. Ponoć nie wszystkim się w tym roku udały, nie wzeszły, albo wzeszły późno, są małe i dopiero kwitną. Podgryzają je ślimaki, albo pada na nie zaraza. Tym bardziej jest dumna z pierwszego ogrodniczego sukcesu. Ponieważ studiowała swego czasu ogrodnictwo na SGGW w Warszawie, skorzystanie z dawnej wiedzy i własnoręczne jej wypróbowanie w praktyce daje jej mnóstwo radości. Mówi teraz ogrodniczym żargonem. Na przykład idzie do ogórka, zbiera ogórka, kisi ogórek (a nie ogórki), z czego się podśmiewam nieustannie.


Co kilka dni wczesnym rankiem, właściwie skoro świt, aby uniknąć upału, zbiera okazy zamówionej przez znajomych wielkości, przeważnie niedużej, zdatnej do kiszenia i konserwowania, choć i sałatkowe również.
Nadeszły upały i cieplejsze noce, wbrew powiedzeniu o świętej Hance, co sprawia, że ogórek ruszył i przez jakiś czas będzie go "trochę dużo".

Co do pomidorów zaczynają się, ale w jednym tunelu i na grządce złapały zarazę. Będzie mniej, niż w założeniu, ale trudno. Dla nas starczy.
Dojrzewa też papryka różnego rodzaju.
Cukinia wpada często do garnka.
Porzeczki zerwane, czarne niestety bardzo słabo obrodziły, ale białe i czerwone i owszem. Zrobiłam kilkanaście słoiczków dżemu i galaretki, nastawiłam balon wina.
Także kiszę ogórka, robię sałatki. Naprawdę jest co robić.
Tymczasem zaczynają się pierwsze spady jabłek. Na razie kozy je zjadają, ale trzeba się przygotować na kolejny przerób tego, co daje Matka Ziemia.

16 lipca 2020

Letni urobek dzienny

Spieszę donieść, że pomagier odzyskał honor. Po dwóch dniach, gdy poczuł się lepiej sam przyszedł i dokończył robotę, czyli wrzucił resztę ciuków zgromadzonych w garażu na poddasze obory.

Ogórki ruszają całą parą. Zaczął się przerób codzienny. Powstają sałatki, które zamykam w słoikach, pasteryzuję i wynoszę do piwniczki. Na bieżąco kiszą się małosolne w kilku słojach tak, że zawsze są na podorędziu, do kanapek i zakąsek.


Pojawiły się również cukinie, więc bez inaugurującej zapiekanki z cukinii z serem się nie obyło.


Odgrażałam się, że zrobię prawdziwy chłodnik, nie taki gotowany, z którego jedynie nazwa została. I zrobiłam. Prawdziwy robiło się w gospodarstwie latem z zimnego zsiadłego mleka i buraczków, oraz dodatków z ogrodu, jako przystawkę do młodych ziemniaczków z koperkiem. Przynajmniej tak to pamiętam z dzieciństwa. Szukałam na You Tube przepisów i jedynie jednego polskiego Rosjanina znalazłam, co ukręcił taki chłodnik, nazywając go litewskim. Myślę, że to potrawa chłopska i słowiańska, ogólnie. Bo znam ją z rodzimego piotrkowskiego rejonu. Zaś zupa z młodych liści i łodyg buraczków wyrywanych podczas przerzedzania rzędów nazywa się nie chłodnik, a boćwinka lub botwinka. Tych rzeczy to ja nie mylę. Swoją drogą liściowe buraki sałaciane również u nas rosną... o.


Przyrządzając prawdziwy chłopski chłodnik letni pomieszałam jogurt z podduszonymi do miękkości startymi młodymi buraczkami (kilka "wyszło" z miękkiej gleby przy usuwaniu krzaczków bobu z grządki i w ten sposób dało się zagospodarować), dodałam pokrojone w kostkę świeże ogórki, szczypiorek, koperek, krojone gotowane na twardo jaja, na koniec pieprz czarny i sól. I to jest to! Lekki wegetariański gospodarski obiadek na szybko.

Nie do końca jaroszujemy, bo trzeba miejsce w zamrażarce zrobić na nowe zapasy. Zatem co kilka dni warzy się rosół, z którego różne zupy powstają, jak np. kurkowa. Już dwie były i znowu ma być. Anna co rusz znajdy z lasu przynosi. Raz nawet było tego kilka kilogramów i trzeba było do skupu jechać pozbyć się ich za trochę grosza.


Poza tym porzeczki dojrzewają i z wolna je rwę i przerabiam. Na galaretkę, dżemy i sok. Resztki idą do winka. Nic się nie może zmarnować.

Codzienny urobek w sezonie to oczywiście sery. Jeden żółty codzienny, i jeden twaróg co dwa dni z wieczornego mleka powstaje. Żółte, po kilkudniowym przeschnięciu i pomalowaniu specjalną okrywą, idą dojrzewać do piwnicy na półkę. Twaróg zjadamy do potraw (pierogi ruskie, kluski leniwe, zapiekanki, awanturki), karmię nim kurczęta i indyczęta, by rosły szybko i zdrowo, a nadmiar zamrażam. Czasem ktoś chętny też się trafi...

11 lipca 2020

Po sianokosach

Po pierwsze i najważniejsze, jesteśmy już po sianokosach. Były trudne o tyle w tym roku, że prognozy wciąż straszyły deszczem i nie sposób było się zdecydować na ryzyko zmoczenia zbiorów. W końcu rolnik sam zadecydował, skosił łąkę, twierdząc, że w kłos za bardzo już poszła i trzeba, bo się zmarnuje. Anna w nerw uderzyła, ale okazało się, że niepotrzebnie. "Bóg jest ponad wszystkimi gwiazdami" mawiał Nostradamus, i tak tym razem się stało. Prognozy prognozami, deszcz odsunął się w czasie i tak naprawdę do tej pory nie spadł w ilościach alarmowanych. Był więc czas i na wyschnięcie trawy, i na zwałowanie, i na przewrócenie, i na skostkowanie siana, a potem zwiezienie z łąki.


Takich transportów jak na poniższym obrazku zjechało do obejścia trzynaście.


Kostki w pace samochodu i na przyczepce. Anna ładowała początkowo z pomagierem, ale gdy ten odpadł z gry z przemęczenia (co roku są słabsi ci nasi chłopacy, państwowe zasiłki, za które piją stale alkohol robią swoje), dokończyła sama. Ładując, zwożąc kilka kilometrów z łąki i rozładowując na podwórzu. Ja zaś pakowałam kostki do paszarni, jednej, drugiej, a na koniec do garażu. Bo jako słabe niewiasty nie jesteśmy w stanie wrzucić kostek na balkonik i poddasze. Trzeba będzie poczekać, aż inny pomagier znajdzie czas i to zrobi.

Zatem, po całym dniu, 12-godzinnej wytrwałej pracy i poranku następnego dnia, zakwasy i zmęczenie trzeba było odmęczyć i odcierpieć. Udało się. Zadowolenie silniejsze od zmęczenia. Podliczywszy bowiem wszelkie koszty operacji i podzieliwszy na ilość kostek wyszła cena 1,43 za jedną. Tymczasem na rynku siano w kostkach dochodzi już gdzieniegdzie 10 złotych!

Po drugie najważniejsze, teraz zrywam porzeczki, przerabiam na galaretkę i wino. Anna zaś cukinie do domu znosi. I spaceruje po lesie za grzybami chodząc.

Tymczasem zaś ogród i tunele zaczynają plonować. I trzeba zacząć się martwić co robić z nadmiarem!
Zjadłyśmy już rzodkiewkę, szpinak (częściowo poszedł do zamrażarki), sałatę, mizunę i bób, zaczęły się ogórki (idą na małosolne głównie, ale to dopiero początek) i cukinie (zatem sezon leczo otwarty). Pomidory jeszcze zielone. Są stale wszelkie zioła i przyprawy, liście buraka, zatem i chłodnik można uskuteczniać.
Tak to wyglądało jeszcze niedawno w części końcowej tunelu, ciągle zagospodarowywanej.




I tak to się prezentuje w planie ogólnym.


6 lipca 2020

Sezon ogórkowy otwarty

Jak już pada, to konkretnie, zlewnie, ściana deszczu. Jak nie pada nastaje parny upał do 30 stopni. Roślinność to uwielbia. Po raz pierwszy, odkąd tu mieszkamy, nie ma problemów z pastwiskiem, odrasta na bieżąco i kozy pasą się bardzo chętnie cały dzień (chyba, że pada).
W ten sposób przed domem urosły i rozkwitły różności.


Tak widać więcej.


Wystarczy obrót na pięcie, aby ten sam ogródek ukazał inne swoje bogactwo. Codzienne.


Ot, gotując czy przyrządzając posiłek wyskakuję na chwilę, aby zerwać co potrzeba, koperek, nać pietruszki, szczypiorek, cebulkę, lubczyk, tymianek, miętę czy bazylię. Albo sałatę czy pakczoja.


Oto grządka wzniesiona, w tym roku postawiona i obsiana ogórkami. Pracowicie nawinęłyśmy pędy na sznurki, aby mogły spokojnie plonować. I powiem wam, już są. Ogórki. Własnie degustujemy pierwsze małosolne. To, co ową grządkę poprzedza na pierwszym planie, równie bujne, to druga podobna, pełna teraz dojrzewającego bobu i selera naciowego.

Zabawa w odchwaszczanie luzem rosnących innych dobroci, dyni, cukinii, malin, topinambura czy pigwy to raptem kilka godzin popołudniowych. Za to później żywa przyjemność. Z bycia w przestrzeni dającej bezpieczne oparcie i estetyczne wrażenia porządku, nie chaosu.

Również las już obdarowuje grzybami. Anna codziennie przynosi po kilka garści kurek z krótkiego wypadku za opłotki. Na obiad zupa kurkowa, pizza z kurkami, a wczoraj pieczony amur w sosie kurkowo-koperkowym. (Wielka ryba z wymiany lokalnej).

4 lipca 2020

Wątek chlebny

Żeby nie było, że nic się w gospodarstwie nie dzieje oprócz rośnięcia roślin wszelakich powiem, że w ostatnich dniach czerwca odbył się u nas pokaz pieczenia chleba, zorganizowany przez GOK. Przybyło osiem osób, pań, które uczestniczyły w całym procesie, miesiły ciasto, wstawiały do pieca, a także raczyły się gotowym chlebkiem, w przeddzień upieczonym. Wiadomo, świeżego się nie je, można skrętu kiszek dostać. Zwłaszcza, gdy jest to chleb żytni, a tym razy taki był. Na zakwasie.

W praktyce więc piec chlebowy był przez nas trzy razy rozpalany. Przed, w trakcie i po pokazie, tym razem, aby wypiec to, co uczestniczki wymiesiły. Każda bowiem dostała w prezencie po całym chlebie na zakończenie pokazu. Spotkanie było miłe, na otwartej przestrzeni, w altanie, z elementem spacerowym po wsi w międzyczasie, gdy piec się nagrzewał.


Ogień trza było rozbuchać, aby rozgrzał ściany i sufit wnętrza pieca aż do białości. Trwa to do 1,5 godziny.


Należało przy tym przymknąć drzwiczki, lekko uchylone, aby powietrze mogło dochodzić.


Na koniec, gdy już drewno się wypaliło, a resztki węgli usunięto, można wsadzić do pieca wyrosły tymczasem w blaszkach chleb.


I po niecałej godzinie (od 40 do 50 minut, zależnie od gorącości pieca), bo to jednak chleb żytni, wymagający ciepła, wyciągnięty tak się zaprezentował.