29 maja 2013

Gospodarowanie uniwersalne

Na czym polega praca rolnika/rolniczki? Głównie i przede wszystkim na opiece i karmieniu. Wszystkiego co rośnie i co się rusza.
Dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc, kwartał w kwartał, rok w rok.
Dlatego własnie ta praca u podstawy wszelkich podstaw, czyli u gleby, w ziemi, jest najsilniejszym i najgłębszym, bo najwytrwalszym, najpracowitszym, wyzbytym potrzeb ego w konsekwencji, po latach takiej pracy - wyrażaniem miłości do świata, stworzenia i do Boga.
Jest w tej pracy wielka nauka prawdy, dotykalnej, fizycznie, indywidualnej, wprost, nie ma żadnej propagandy ideowej tudzież nawet najpiękniejszej idei, której żadnej nikt nie złapał ani dotknął choćby fałdki, rąbka sukienki (o ile chodzi w sukienkach owa idea, której nikt nie widział). Prawdy o życiu, harmonii, równowadze i wykorzystaniu harmonii po to, aby prosperować i pełnić rolę, wyznaczoną nam przez Stwórcę. Czyli opiekuna i zarządcy Jego stworzenia. Chroniciela.

Uzmysłowił mi to pewien stary rolnik, sąsiad z chatki na Dąbrowie, pszczelarz z dziada pradziada. Swoim chłopskim prostym rozumem przeniknął nieludzkość systemu społecznego, w którym żyjemy, wszelkich propagand i urzędów, aż wreszcie wyjaśnił:
- Niech spojrzy, polityka to jest wymysł ludzki, a może i diabelski. Kto tam wie. Tak naprawdę nie potrzeba polityki, żeby rządzić. Po rusku Bóg nazywa się Hospodar, a po naszemu Gospodarz. Tak samo gospodarz na swojej ziemi. Dogląda, chroni, dba, karmi wszystko, co od niego zależy, myśli co by tu poprawić, co zasiać, co sprzedać, co kupić, co zaciąć, co zjeść, a co dać innemu, jak wszystko zadowolić. Jak się coś psuje, choruje, to musi podjąć decyzję i ją wykonać, dla dobra reszty. Wszyscy mają być syci, mnożyć się zdrowo i rosnąć, to jest zasada. A w państwie, spojrzy. Czy prezydent to gospodarz? Ci z lewa, tamci z prawa, inni z środka, gadają, przekrzykują się, kłócą, a ten tylko potwierdza, albo zaprzecza, albo paraduje. Tak nie czyni gospodarz. Gospodarz zarządza swoim gospodarstwem i żadna zwierzyna, czy z obory czy z chlewa, czy z kurnika, nie może nim rządzić ani pomiatać, a jak jest mądry to wszystkim jest dobrze.
I ciągnął:
- Bóg Hospodar uczynił człowieka na podobieństwo swoje gospodarzem na ziemi. I dobry gospodarz to jak bóg na swoim gospodarstwie zarządza. Cieszy się i martwi, decyduje. I trudzi się, aby wszystko dobrze się miało i pole obsiane, zebrane, i zwierzyna nakarmiona, zdrowo rosła i mnożyła się. Rozumie?

Tak, rozumiem. A przy okazji, wreszcie pojęłam też pewien niuans. Którego nijak mieszczuch nawet mięsożerny, ale obsługiwany przez niewidzialnych dla jego umysłu pracowników resortów żywności, albo fanatyczny wegetarianin z powodów ideowych (tak naprawdę ideologicznych i propagandowych) nie pojmie.
Karmię swoje zwierzęta, podobnie jak sieję i podlewam rośliny, aby siebie wykarmić i rodzinę, prawda? A także innych, gdy się da.
Dzięki temu hodowla, gospodarstwo rolne staje się mikrokosmosem, w którym odbywa się misterium życia i śmierci w całym jego bogactwie i hierarchii. Ta podstawowa komórka jest nie tylko społeczna i na niej bazuje wszelka cywilizacja i kultura, ale i ekosystemowa, łączy człowieka z przyrodą, ziemią, mocą planety.

Ideologicznie zakręconym sentymentalistom sentyment do zwierząt zaćmiewa pewną istotną część owego tajemnego misterium. Wręcz nie chcą w nim uczestniczyć, wypięli się i już. Nie chcą być gospodarzami, a zbieraczami-zwierzętami wędrownymi, z  sentymentu do nich.

Pytają: Jak możesz hodować, hołubić, dbać, pieścić, a potem zabić i zjeść???? To barbarzyństwo! Okrucieństwo!

Odpowiadam: Litość i sentyment, przywiązanie, przyzwyczajenie, zgodność nie jest miłością, nawet współczucie nią nie jest, choć łączy ono już z miłością tą prawdziwą. Bóg tak to stworzył. Ten świat, w którym uczestniczymy na zasadzie Jego stworzenia. A nie stwórcy. Jesteśmy elementem całości, a jednocześnie posiadamy możliwość wglądu. Jesteśmy hybrydami. Nie to, albo tamto, tylko to i tamto. Jednocześnie.
Jeśli hoduję, dbam o stado i ono mnie karmi sobą za byt i opierunek, jest to związek uczciwy i harmonijny. Nie zabijam z żądzy zaznawania rozkoszy (krwi, smaku), ale mam wiedzę o całości, dbam o nią w czasie, aby trwała i zgadzam się być w tej całości trybikiem, który ją uzupełnia i dopełnia. Moją ofiarą jest codzienna praca i staranie. A także ten okrutny czyn, który i mnie rani. Nie wypinam się na ciemne, straszne, krwawe, bolesne sprawy, bo są one drugą stroną tego pięknego, cukrowo lukrowanego, wirtualnego, ekranowego, reklamowego i supermarketowego świata cywilizacji, która zaczyna własne korzenie podcinać. I podetnie, gdy tknie się tej podstawowej komórki społeczno-ekosystemowej, na której wyrosła. Bo w niej pozory przesłaniają istotę i na tyle zgłupieć i oszaleć potrafi. Może już to robi na pół-świadomie?

Mam dwie twarze, jasną i ciemną.
Zresztą każdy ją ma, choćby najjaśniejszy wegetarianin. Którego fanatyczna jasność rzuca ogromny cień, niosący zgubę.
No, ale to już nadaje się do gabinetu psychoanalityka, a nie na blog. I w gruncie rzeczy nie mój problem.

28 maja 2013

Praco-kokta

Przelotne opady cały dzień. Czyli goniące chmury po niebie, na przemian ze słońcem odbijającym się w kroplach deszczu na liściach i w głosie kukułki, ogłaszającej za każdym razem, że jest już po deszczu.
Kozy raz na zewnątrz, raz wewnątrz, tak samo kaczki, których przemoczyć lepiej nie, póki się nie opierzą. Mają skłonność do łapania kataru i kulawizny.

W ogóle na początku dnia (pracy, jak zawsze) przywitała mnie zaskakująca niespodzianka. Na progu stała kura zielononóżka, Usia, nasza najstarsza, i koktając zajadle domagała się z punktu - jedzenia, jedzenia, jedzenia! Dziobiąc wiadro na mleko i garnek z karmą, które niosłam, w energicznych podskokach.
Rozpoznałam, że Usia jest w fazie zaawansowanego siedzenia (i koktania) i właśnie poczuła głód po, co najmniej kilku dniach intensywnego wysiadywania jaj. Tylko gdzie?
Udostępniłam jej garnek z karmą dla kur, wdarła się w niego z impetem, grzebiąc nogami i dziobiąc zajadle, tak, że wkrótce część zawartości była zjedzona, a drugie tyle leżało na ziemi.
W trakcie dojenia kóz kwoka zniknęła tak samo tajemniczo, jak się pojawiła. Napita i najedzona.
Anna zajęła się penetrowaniem podwórka i po kilku minutach myszkowania pod daszkami drewutni znalazła ukryte gniazdo. Pod starą wanną, w której trzymamy glinę.
- Jest!
Zostawiłam jak jest.
Niechaj stado samo się reguluje w zgodzie z własnym instynktem.

Poza tym dzień był wędzarniczy (kiełbasa i sery), tudzież malarski, bo malowałam deski na sufit w altanie, drewnochronem. Pomiędzy deszczami.

27 maja 2013

Wiejskie żywienie

Fakty mają się tak, że zaprzestanie jedzenia chleba, ciasta, makaronów i większości kasz uwolniło mnie od dolegliwości trzustkowo-woreczkowożółciowych i bólów opasujących oraz notorycznych biegunek. Zniknęła także zgaga.
Cały czas muszę uważać, bo drobna nieuwaga powoduje nawrót tego, czego już naprawdę nie chcę doświadczać wcale. A taki nawrót trwa kilka dni.
Co do legendarnego chudnięcia po rezygnacji z węglowodanów i cukru (i tak jem go symboliczne ilości, przeważnie z rzadka w postaci miodu, dżemu lub soków słodzonych) to jednak muszę wyrazić powątpiewanie. Niewiele mnie ubyło.
Kilka razy w życiu schudłam szybko i bardzo wyraźnie. Ale zawsze było to spowodowane nie lada długotrwałym stresem, zmartwieniami, lękami, depresją. Zatem tak naprawdę nie mam czym się przejmować. I nie przejmuję. W moim wieku to naprawdę pryszcz.

Apetyt mi się jednak wyraźnie zmniejszył. Uściślił, rzec można. Do najważniejszego. Zjadam śniadanie, obiad i kolację, piję jedną kawę rano, w upał jakiś sok rozcieńczany przegotowaną wodą, czasem po południu jedno piwo albo szklaneczkę wina.
Śniadanie to już codzienny kanon. Sadzone jajo od zielononóżki z żółtym serem i cebulką, urozmaicone surówką z pomidora albo ogórka. Albo takież jajeczko na miękko.
Obiad jednodaniowy. Dzisiaj była to sałata z dodatkami (rzodkiewka, roszponka, cebula, czosnek, pomidor, gotowane jajo, skropiona octem jabłkowym, wymieszana z olejem i łyżeczką musztardy) plus befsztyk koźlęcy. Popite kubeczkiem zsiadłego mleka.

Po południu, korzystając z tego, że deszczowa pogoda, na którą tak narzekają mieszkańcy zachodniej i środkowej Polski dotarła i do nas, obficie skrapiając glebę, zajęłyśmy się robieniem kolejnej porcji domowej kiełbasy. Poprzednia właśnie wzięła i wyszła.
Dochodzimy w tym do wprawy, muszę przyznać.
Koszt takiego przedsięwzięcia przelicza się w ostateczności w naszym przypadku, gdy mięso ze sklepu wzięte, na ok. 11 złotych za kilogram stuprocentowej kiełbasy (tj. składającej się całkowicie z mięsa i tłuszczu oraz przypraw, bez dodatków chemicznych). Gdyby zdobyć kawał świni po 6 złotych za kg żywca, to byłoby jeszcze taniej.

Zatem na kolację były przysmażone na patelni resztki nadzienia do kiełbasy, które nie zmieściły się do flaka, z resztką sałaty obiadowej. I do tego szklaneczka czerwonego wina.
Większość to produkty swoje, wytworzone w gospodarstwie, lub przyrządzone własnymi rekami, jak widać.
Piszę to, aby uzmysłowić innym, uzależnionym w większości od zakupów sklepowych, że można i da się, wyżywić siebie i najbliższych, z ziemi, własnego kawałka. I zadbać o swoje i ich zdrowie.

25 maja 2013

Trochę deszczu i...

Wylęgły się indyczęta, wielkości kurcząt, szaro-bure. Z 17 jaj wydostało się 15 na świat, 2 szybko zdechły i dwa jaja nie drgnęły. Żyje 13 sztuk. Dzisiaj zreorganizowałyśmy im gniazdo i przestrzeń na kontrolowany wybieg, gdzie mogą znaleźć karmę i picie. Indyczka rzeczywiście jest bardzo dobrą, skupioną i troskliwą matką.
Siedzą już dwie białe kwoki na jajach, każda po 15 ma pod sobą. Starałam się wybrać jaja od zielononóżek.
Brojlery rosną w oczach. Mieszkają jeszcze w pudle, ale szybko chyba przestaną się w nim mieścić.
Kaczęta budują pióra, mają więc mega-apetyt. Mieszkają już od dość dawna w zagródce w koziarni.
Gusia niesie się systematycznie.

Pogoda wreszcie się rozdeszczyła, choć wciąż nie tak jak w Polsce. Żadne kałuże nie stoją. Lało niemnożko w nocy, siąpiło w dzień. Z tego wszystkiego ruszyły ziemniaki na pierwszej grządce, wschodzi cały rządek dość imponująco. Reszta kiełkuje. Bulwy czekały tak długo w ziemi na zasilenie z nieba wilgocią.

Dni deszczowe umniejszają nam zewnętrznej pracy, ale kozy są tym osobiście dotknięte. Ryczą wniebogłosy, domagając się wyjścia na pastwisko wbrew zdrowemu rozsądkowi, siano w żłobach znika w kilka sekund (zresztą to już naprawdę resztki) i w przerwach od deszczu wybiegają z boksów jak rakiety, pędząc do zielonego z zachłannością w oczach.
Od kilku dni Mela, nasza pereszadka, matka dwójki zaczęła wykazywać objawy awitaminozy i niedoboru pierwiastków, zresztą widać po niej wycieńczenie, którego nie może nadrobić, mimo, że dostaje podwójne porcje karmy. Konieczna była konsultacja z weterynarzem. Dostała zestaw witaminowo-mineralny do codziennego podawania i szykuje się kuracja zastrzykowa wspomagająca.
Trochę nas to poddenerwowało. Ale jestem dobrej myśli. Że diagnoza jest prawidłowa i pomoże.

Poza tym zbudowałyśmy nowe zamknięcie (bramkę, tym razem podwójną) do zagrody w sadzie. Działa. Za zawiasy służą uniwersalne sznurki od snopowiązałki, których w gospodarstwie zawsze bez liku się gromadzi.



Ale, mimo, że połatałyśmy kilka miejsc nowymi dodatkowymi żerdziami, koźlęta szybko znalazły kilka czynnych wyjść, przez które są w stanie się przedostać (z dorosłych żadna koza nie wyszła), zatem jest jeszcze trochę pracy przed nami w tym temacie.



Sporym problemem ostatnio, przy zwiększonej wilgotności powietrza i gleby są owady, głównie komary i meszki. Najpierw upał, teraz one przeszkadzają kozom w skupieniu napaść się do syta na pastwisku. Stado biega z tego powodu z miejsca na miejsce niespokojnie, skubnie tam, skubnie tu i ucieka szybko do obory, aby skryć się przed kuzyneczkami (he, krew-m-niaczkami). Nie dojada zatem, mleczność spada i tak to jest, Ot, tak własnie.

24 maja 2013

Moc ludzi i miejsc

Świat jest złudzeniem. To stare stwierdzenia filozofów. Warto o nich pamiętać. Przeglądając na przykład ogłoszenia o sprzedaży siedlisk. I decydując się na kupno tylko na podstawie zdjęcia w internecie. Jakże złudnego i zawsze oszukującego umysł. Choćby przez przycięcie horyzontu. Albo porę roku w tle, albo brak zapachu lub słuchu.
Nie ma to jak osobiście, organoleptycznie, dotykalnie, węsząco, czujnie, sensorycznie czyli zmysłowo i rozsądnie. Szukać i znajdować. 
Podlasie pełne jest Miejsc. Wspaniałych, przepięknych potencji. Ale trzeba umieć je odkryć i odważnie stanąć twarzą w twarz ze smętną, wyeksploatowaną rzeczywistością, teraźniejszością. Trzeba być gotowym na pracę i na pionierstwo.
I nie mam na myśli ludzi z wielką kasą, którzy lubią lakiery i bajery. Oraz pitbule wybiegające znienacka na przechodnia z krzaków.
Poniżej daję obrazki z jednego spaceru po sąsiedniej wiosce, opisywanej już wcześniej niedzieli. Niechaj dadzą do myślenia. Jaki potencjał istnieje. Na każdej wiosce. Niszczeje oczywiście w zgodzie ze swoją naturą i biegiem czasu, to żadne larum z mojej strony. Akurat te zdjęcia niechaj uzmysłowią niektórym jak umierają drewniane chaty i umierały zawsze, od wieków i tysiącleci na każdej wsi. Jeśli tylko w rodzinie są młodzi to budują własne nowe siedliska, stare zużywając jako wzór nowego i jako opał do pieca na zimę. Bardzo wysokiej jakości, nota bene. Na podlaskich wioskach zaczyna od dość dawna brakować młodych, którzy by tę pracę przodków podjęli i kontynuowali z miłością i dumą. Z kolei także szukający siedlisk mieszczanie mijają tego typu widoki z odczuciem niechęci. Pragną wygód, estetyki, odpowiednich dla siebie warunków, do których przyzwyczaiło ich miasto i zachodnia Polska. Nie chcą zaczynać od podstaw. Zresztą, z własnego doświadczenia "podlaskiej Robinsonicy" wiem, że naprawdę nie każdy temu jest w stanie podołać.


Ludzie z centralnej i zachodniej Polski zwiedzają Podlasie jako rodzaj żywego skansenu. Tak, taka była kiedyś cała Polska! Ja sama mogę potwierdzić wiele rzeczy jeszcze w latach 60-tych egzystujące w środkowej Polsce, poniżej Mazowsza. Drewnianą zabudowę, wychodki w podwórzu, piece kaflowe, pożydowskie czynszówki, kocie łby na drogach, furmanki zaprzężone w konie, targi wiejskie, chleb pieczony w piecach chlebowych w domu, lub piekarni wiejskiej opalanej węglem... Było, minęło.
A tu jeszcze jest!


Skansen ostał się ze względu na słabą glebę i Puszczę Białowieską, której jak dotąd nie udało się dotknąć znacząco i zwyczajnie zniszczyć różnym uzurpatorom. No, i politycznie przez wzgląd na ścianę wschodnią, wiadomo.


22 maja 2013

Wyplatanie ze słomy

Wieczorny oddech, niestety wciąż pozbawiony zbawiennej wilgoci, bo nie padało u nas od dawna, wbrew burzowo-deszczowej pogodzie w Polsce dał nam właśnie czas, aby wkleić kilka zaległych zdjęć. Z ostatniego weekendu, gdy to odbył się w naszym gospodarstwie pokaz ( i przy okazji nauka dla chętnych) plecenia ze słomy. Starej sztuki chłopskiej, która ma jeszcze po wsiach swoich przedstawicieli, ale jako rzemiosło generalnie upadła i ma się ku całkowitemu zanikowi. A szkoda, bo słomiane wyroby są i estetyczne i ekologiczne w pełni. Sami popatrzcie.
Oto nasza instruktorka demonstruje początek pracy. Zaczyna wyplatać dno naczynia, które ukaże się z czasem.


A oto i ono po kilku godzinach, już zbliża się do zakończenia. Obok gotowy już wyrób.


Pokaz został udekorowany wieloma różnymi naczyniami, "korobkami" jak zwie je tutejszy lud, aby zademonstrować plastyczność materiału i pomysłowość wytwórcy.


Na stole leżą pasy wierzbowe (mogą być także leszczynowe), służące do splatania ze sobą wiązek słomy żytniej, tradycyjnie koszonej i potem zmiękczanej (czesanej i czyszczonej). Przed pracą paski moczy się w wodzie, stąd widać na wcześniejszych zdjęciach balię z wodą. Nawleka się je na "igły", specjalnie robione z metalu i nimi operuje jak "igłą z nitką", zszywając ze sobą słomiane warstwy.


Ot, prezentacja.
Mógł przyjść kto chciał i zeszło się kilka kobiet miejscowych, przez 8 godzin pokazu powstały trzy naczynia "korobki" i każda autorka wzięła je jako swoje trofeum do domu.
Zainteresowanym posiadaniem takiej korobki mogę powiedzieć, że chętnie posłużę za skrzynkę kontaktową z rzemieślnikiem, wyrabiającym jeszcze czasem na zamówienie różne przedmioty. Naczynia nadają się do różnych celów. W kuchni dobrze się w nich przechowuje warzywa, które oddychają i nie pleśnieją tak szybko w suchym i zdrowym środowisku, cebulę, marchew, czosnek. Wielkie korobki to oczywiście kosze na pranie, albo coś podobnego, tkaniny w nich na pewno nie będą tęchnąć. Istnieją także tace, podkładki itp. zastosowania.

20 maja 2013

Zwózka

Wciąż nie ma czasu, aby zdać relację z ostatnich wydarzeń, no, powiedzmy jednego ważniejszego wydarzenia, z naszego gospodarstwa. Zdjęcia są zrobione, pójdzie wszystko w wolniejszym czasie, gdy się uporamy z pilnymi robotami.

Kilka dni temu leśniczy wziął i zmierzył nasze drzewne zbiory, wypisał asygnatę na 45 złotych, zapłaciłyśmy i dał nam 7 dni na zwózkę drewna z lasu. Akurat trafił się Iwanko chętny do roboty, ze swoim mistrzowskim sztilem i dzisiaj już o wpół do siódmej mnie molestował dzwoniąc do drzwi.
Anna podpięła do kangoorzycy wóz drewniany i dalejże szaleć. Urządzenie sprawdza się całkiem nieźle, mimo, że ma boki zrobione z dwóch drabin, dno z dwóch luźnych desek, związane to sznurkami, i czasem coś się rozejdzie na zakręcie...
Przez cały dzień zwieźli większość zgromadzonych gałęzi, obracając sześciokrotnie. Kupa wyszła niezła, sosnowo-brzozowa. Brzozę potniemy w najbliższym czasie, sosnę okorują najpierw kozy, bardzo chętne do tego po całodziennych peregrynacjach łąkowo-ugorowych.
Na koniec jeszcze rzekł Iwanko:
- Jak postawisz mi dodatkowe piwo, to potnę na kawałki do rąbania ten pień wierzby, co zalega na podwórzu.
Nam w to graj. Nikt nie chciał się podjąć. Bo wierzba stara, węźlasta, piła się tępi itd.
Podjął się i zrobił to. Swoim profesjonalnym sprzętem. Przy okazji pokazał jak się wyłącza taką piłę "schodząc" powoli z gazu.
Zatem jedna terminowa sprawa z głowy. I opał na zimę w granicach 1, 5 stówki, wliczając w to koszt paliwa do samochodu i piły, oraz cięcia.

15 maja 2013

Niedzielne rohulki

Udało się szczęśliwie ściągnąć zdjęcia z pamięci aparatu. I daję zaledwie kilka (bo późno i w ogóle pospiech, a jutro trzeba raniutko wstawać) obiecanych zerknięć w minioną niedzielę. 
Otóż z internetu dowiedziałyśmy się, że w ramach festiwalu zainicjowanego w bielskich Studziwodach, także w naszej sąsiedniej wsi przez las odbędą się obrzędy wiosenne, kultywowane w dawniejszych czasach przez miejscowych Rusinów. Majowe śpiewania odprawiane w tydzień po Wielkanocy (prawosławnej rzecz jasna), pod nazwą Rohulki na Prowody. Zalicza się owych Rusinów przeważnie do nacji białoruskiej, ale to jest bardziej dyskusyjny temat, w którym mocna nie jestem, więc go tylko jako pewną wątpliwość sygnalizuję. To tutejsi, swoi, zawsze tu byli. Jak zwał tak zwał. Na każdej wiosce inaczej z tym bywa i inna odmiana dialektu występuje. Właściwie białorusko-ukraińskiego.
Wracając do tematu, dzień niedzielny był piękny i słoneczny, jak widać na obrazku. Zajechałyśmy drogą przez las wprost od naszej zagrody zaczynającą się i wysiadłyśmy na samym początku wsi. A i tam właśnie wysiadała z autobusu grupa obrzędowa i ruszała z muzyką przez wioskę. Muzykanci grali na dudach, harmoszce, tamburynie. Poszłyśmy za nimi.


Dotarłyśmy do gromadki akurat w chwili, gdy grupa zatrzymała się przed gospodarstwem, przed które wylegli gospodarze i na zapytanie, czy mogą zagrać i zaśpiewać, otrzymali pozwolenie. Panie z zespołu (który zjechał z białoruskiego Polesia) przywitały zatem niskim ukłonem gospodarzy, trzykrotnie nawołując:
- Christos waskresien!
I trzykrotnie otrzymując odpowiedź od witanych.
Po czym baba przewodnia błogosławiła dom i życzyła wszystkiego dobrego ludziom, zwierzętom i roli. Następnie chór zaczynał śpiewy, a muzykanci granie, zaś dzieci tańcowanie.


Chwila odpoczynku pośród zabawy słowiańskiego chłopca z zespołu, na tle zwyczajnym jak najbardziej dla podlaskiej wioski.


Przed niektórymi domostwami stał stół z tradycyjnym poczęstunkiem dla śpiewaków i tancerzy. I ciasteczka i napoje dla dzieci, i ciasto i zakąseczka do czegoś mocniejszego, polewanego przez najstarszego z rodu. Witano i goszczono się chętnie.


A jak się już artyści rozhulali to i się rozciągnęli malowniczo i zaprezentowali w całej okazałości przed szczodrymi gospodarzami. No, niestety, zdjęcia nie zanotowały dźwięku, czyli towarzyszącej całej sprawie bez przerwy pieśni na ustach.


Poniższe zdjęcie, zrobione zaglądającym ukradkiem dzieciom do starej i niezamieszkanej chaty jest właściwie wstępem do innej prezentacji zbioru fotografii z tej wioski i tego dnia. Zostawiam temat do następnego razu. Mianowicie do parady ruinek drewnianych chat, wpisanych w każdą podlaską wieś malowniczo, i naturalnie, tak jak stare drzewa wpisane są w żywy las.
Tak się miesza starość z młodością, przodkowie z następcami, i tak powinno być w życiu każdego człowieka, jego rodziny i wioski.

0

14 maja 2013

Roz-pracowanie

Zdjęcia będą, ale za chwilę Nie Wiadomo Jaką. Są kłopoty z zapchaną pamięcią komputera i zdjęcia zdoić się nie dają. A czasu na realizację, jak to na wsi o tej porze, takich wirtualnych, czyli nieprzydatnych i niepraktycznych kompletnie fanaberii wciąż brakuje.
Dzisiaj zrobiłam pierwszą w tym sezonie goudę, a wymaga to skupienia, aby rytuał prawidłowo odbyć. Bo robienie sera to jest rytuał. I już nawet zbierają mi się w głowie skojarzenia i porównania. Także uwędziłam pierwszych siedem serków, dymem z drewna śliwowego. Przyznaję, dobrze i wygodnie wędzi się w nowej wędzarce. O wiele lepiej, niż w poprzedniej, tamtej skleconej ze starego ula i kawałka blachy z kilkoma cegłami. W tej nowej, rozpalam jak w każdym innym piecu i dokładam co pół godziny wcześniej przygotowanym do celu drewnem. Co godzinę zmieniam położenie serów, na odwyrtkę, i tak przez cztery godziny.
Twarożek znika w naszych brzuchach, na śniadanie, obiad i kolację. Raczą się nim także kurczęta.
Ledwie zaś poradziłam sobie z serowarzeniem, już trza było za siekierkę chwytać i do lasu maszerować. Zniosłyśmy z Anną większość zalegających jeszcze w lesie pnio-czubów sosnowych na jeszcze jedną kupę przy drodze. Szu szu szło się po mchu. Bzyk myk bzyk krewniaczki kuzyneczki gwizdały w uszach, kąsały w szyję i głowę mimo czapeczki. Puk trzask prask łamały się patyki i gałązki odrzucone rozrzucone na ścieżkach pomiędzy drzewostanem pod nogami.Obutymi w markowe Puma adidasy zakupione w pamiętnym roku 2001, wciąż są przydatne, choć straciły estetyczne walory. A co tam w lesie! Są idealne. Patrzę swoimi tu-tejszymi oczy-ma i nikt nie widzi, nie ocenia. To jest TO-TERAZ. I już. I kropka.
A na zakończenie dnia (Anna ze swej strony pasła kozy tu i ówdzie, jak ja dokarmiałam kaczęta i kurczęta, koty i psa) wykonałyśmy urządzenie nawadniające w folii dwojakiego rodzaju. Pierwszy to butelki foliowe po wodzie i coli podziurawione rozlicznie końcem haczyka maczanego w ogniu, wkopane w odpowiednich odstępach, wlana do nich woda ma nawadniać rośliny od korzeni w czas suszy, no to wkopywałam byłam. Drugi to wkopany w pogłębiony rowek wąż przesiąkliwy wijący się w trzech i pół splotach, no tu wykopywałam rowek, a Anna zakopywała w nim węża. Ręc-oma swymi własnymi.
I tak dokonałyśmy końcowego obrządku, czyli zdojenia kóz i zwołania drobiu. Także kaczego, do swej zagródki w oborze.
No, i można napić się wreszcie, na przykład herbaty, kawy, wina, piwa, drinka może. Ale najbardziej to oczy się mrużą i same sklejają, jak tym kurczaczkom pod lampką zapaloną, pod którą grzeją się jak pod kwoką w pudełku.
Jutro taki sam pracowity dzień. O, nie nie taki sam, bo za każdym razem jest INACZEJ!

13 maja 2013

Zielenina i inne

Ledwie kaczki poszły na swoje do obory (Gusia je pilnie pilnuje i broni przed pazernymi kurami), gdy w pudełku znów pod lampą w kuchni grzeje się stadko kurcząt brojlerów, jednodniowych. 10 sztuk x 2,5 zł.
Sadzimy także pomidory w folii. I pory na grządce.
Zajadam się twarożkiem kozim, zawsze tak mam na wiosnę, z czasem mi przemija. Zapewne uzupełniam niedobory zimowe. Jest składnikiem wielu potraw, które przychodzą mi do głowy. Boże, jakie to pyszne!
W ogródku tak sobie, ale już można skubnąć szczypioru, rukoli, mięty, tymianku i lubczyku, czosnek niedźwiedzi już się skończył właśnie, prawdziwy w zamian rośnie. I sałata się zieleni, jeszcze pomaleńku. Kiełkuje szpinak. I fasolka.
Kwitną poziomki.
I jają się jaja.

12 maja 2013

Pogoda i nie

Upał nie znika na Podlasiu, choć internetowe prognozy obiecują deszcz i spadek temperatury choć o kilka stopni. Nie jest to dobre. Wzrost roślin na naszym piaszczystym wzgórku prawie zanikł, trawy są znikomej wielkości, nawet w porównaniu z sąsiednimi wsiami, deszcz jest bardzo potrzebny.
Rozważam odprawienie jakiegoś choćby osobistego korowodu przywołującego dżdże. W ostateczności można gęś złożyć w ofierze bóstwu deszczowemu. Bo kaczki są jeszcze za małe...
Ale dość tych ponurych na poły-żartów.

Zaczynają się komary komarzyć. Jedna z kuzynek mocno bzykała mi dzisiejszej nocy nad uchem. Wzięłam się i posmarowałam octem (własnoręcznie zrobionym zeszłej jesieni), tzn. te wystające spod kołdry części ciaa, stopę, kolano, rękę i uszy wraz z czołem. Nie mogłam uwierzyć, że pomogło.
Powtórzyłam eksperyment dzisiaj po południu, gdy wysiadywałam godzinkę w altanie, oganiając się od komarów. Tym razem posmarowałam sobie nogi i ręce i twarz. I niewiele pomogło. Siadały na mnie i tak, i ginęły dopiero od pacnięcia dłonią, a nie zapachu.
Niemniej Kluseczka dał popis zręczności i kociego refleksu. Ułożył się do drzemki w słomianym koszu, w którym przyniosłam napitek do posiedzin. I w pewnym momencie zaczął nam umilać chwile wielki szerszeń, kołując głównie nad kufelkiem. Uciekłam na wszelki wypadek spod dachu, a kociak-pirat jedynie oko uchylił, to widzące i nagle zrobił błyskawiczny ruch łapką, pac! i zdziwiony szerszeń wylądował nieopodal na stole, dość długo dochodząc do siebie. Kot przyglądał mu się leniwie i bez lęku. W końcu owad wrócił do sił, zabuczał i odleciał. Dając nam wszystkim święty spokój.

Odbyłyśmy też dzisiaj obrzędy ludowe w sąsiedniej wsi przez las. Z czego zdam relację zdjęciową w najbliższym czasie, gdy tylko Anna aparat wydoi do komputera.
Było pięknie, pogodnie, majowo, kolorowo i egzotycznie (dla nas), choć miejscowo (dla tutejszych). Błogosławiliśmy domy i gospodarzy, którzy wyszli przed chaty z poczęstunkiem lub zachętą, życząc dobrego urodzaju tego roku, ciepłego lata, mnożących się zwierząt i oczywiście odśpiewując na koniec całą piersią "mnogije lieta".
Piszę w liczbie mnogiej tylko dlatego, żeśmy cały rytuał przeszły od chaty do chaty z zespołem obrzędowym i wczułam się w końcu w rolę.

9 maja 2013

Leśna sowhia

Rozkład dnia się zmienił. Przez sery. Nie mogę już pomagać Annie w pracach remontowych albo drwalskich w lesie opodal, sama się boryka, albo czeka, co spowalnia akcję naszej zabawy z terminami (i terminowaniem).
Dopiero po obiedzie mogę dołączyć, a tu upał, prawie 30-stopniowy i fizyczna praca jak najgorzej idzie. W tym muszę pamiętać, by co godzinę dać karmę kaczętom, w swojej porze nakarmić koty, psa, i zrobić wspólnie obrządek kóz.
Dojenie, to poranne zrobiło się już znaczną pracą dla rąk. Które straciły przez zimę wprawność.

Zabrałyśmy się za sufit w altanie. W tym celu dobieramy odpowiednie deski, złożone na zimę na stercie pod dachem, Anna hebluje je hebelkiem elektrycznym marki Bosch kupionym na allegro (używanym, ale sprawniutkim nieźle), przycina na odpowiednią długość piłą elektryczną, a ja - rozłożone na dwóch koziołkach jeszcze przez nas na Dąbrowie zmajstrowanych do różnych prac z drewnem, maluję drewnochronem.

Zdarzyło się coś jeszcze. Co zapowiedziała sowa, pohukująca magicznie wieczorową porą z lasu na Górze, gdyśmy z naszymi Gośćmi w altanie urzędowały w sobotę.
Wiadomo, co ona na naszej wiosce zapowiada. Wiadomo co. Bez powodu ona nie huka. Jak huka, znaczy coś stać się ma.
Choć nasi Goście wątpili byli nawet w to, że to sowa pohukuje, tylko jakiś inny ptak, mieli sprawdzić w atlasie. Ale ja stawiałam na sowę, jakiś gatunek sowy tak pohukujący.
Magicznie było, nie powiem. Bo głos sowy, ducha drzewnego, ducha lasu, wcielonej mojry leśnej, a może sophii samej wprawia w stan zbożnego transu i nasłuchiwania. Odruchowo każdego wędrowca i osiadłego, mieszkańca lasu i przylasu. Na naszej wiosce na pewno.
No, i wieści przyniosła, sowa jedna, leśna.
Zmarła była właśnie wtedy w miasteczku osoba z rodziny naszych sąsiadów, bliska kuzynka byłych właścicieli. Dzisiaj wsie czuwali przy zmarłej, a jutro pogrzeb. Ot, i tak to działa.

8 maja 2013

Wzrastanie

Sezon serowarski rozpoczęty, właśnie dzisiaj. Dzieciarnia została odsadzona.
Anna dokończyła posadzkę z kamieni pod altaną.
Tuczę kaczęta.
Zrobiło się dość upalnie. Co podkręca różne owady do wzmożonej aktywności. Rozkwitła ulęgałka. Skończył kwitnienie klon-jawor. Oj, huczało wtedy calutki dzień, tak się pszczółki i trzmiele spieszyły zebrać pożytek.
Kiełkuje owies. I niektóre roślinki na grządkach. W folii zieleni się apetycznie rukola i roszponka.
Anna wpada na różne pomysły, zakwitają w głowie. Jeden w drugiego.
Mnie upał zachęca raczej do zawieszania się. Jak tak w 12 karcie tarotowej.

7 maja 2013

Mai

Intensywne majowanie. Maj, Maja, są tacy, którzy twierdzą, że nazwa hinduskiej maji ma to samo źródło znaczeniowe co nasz słowiański maj. To nie iluzja, złuda, jak się przyjęło rozumieć, ale umajenie, ubarwienie, nadanie blasku i koloru, świeżości, piękna, atrakcyjności światu i życiu na krótki okres, stąd można sądzić przy gruncie rzeczy, że chodzi o omam, złudę, wobec gruntowej twardości owej rzeczy.
No, dobrze, że Polacy w maju tacy się robią majowi i mają maj za swój najlepszy czas. Chociaż tyle, nieprawdaż?
Zauważam po intensywnym majówkowaniu w maju tegorocznym, że ten rok wypływa nam na nowe przestrzenie. Przede wszystkim przerabiam minione problemy i zrzucam z siebie je chorobowaniem. Dolegliwości mają się do mych przeszkód minionych bezpośrednio. Upostaciowują je i stawiają i przewracają na koniec, niwelując.
Pojawiają się ludzie, majowi, umajeni, mający maj za swego przewodnika. I maję w głowie. Jak my, interesujący się na razie na spokojnie, majowo, pszczółkowaniem, czyli pszczółkarstwem. Czyli wysiadywaniem w altanie z bzykiem różnych majek i majów przy, za, u, w uszach. Pożytkujących na rozwitłych właśnie w mgnieniu oka gałęziach śliwy przed terasem i czaremchy równie tak samo przed oczy-ma.
Kolejna kartoszkowa grządka została uczyniona rąk-oma ludzkimi gościowymi, i obsadzona tu-dzież tak-oż poprzez nie ziemniakami, kolejną porcyjką. Jeśli jeden koszyk da dziesiątkę koszyków, to będzie dwa miesiące smakowania. W różnych sposobach, wspominając zawsze ten maj i te chwile, sadzenia przez ręce.
Książki zamienione, kilka wyrazów wyrażonych, więcej nie-pomyślanych, gulgających w powietrzu wraz z drganiami gardła czerwono-białego indiańskiego amerykandora.
Którego pióro leży dalej na parapecie jadalni, udając pióro gęsie, opadłe z nieba, w czas lotu. Jak w 53.6.

Dalej majowanie przeobraziło się w wielkanocowanie, aż prawie że do rana. A rano przybiegł wilk polarny, jego rower i sąsiad z Polesia, na bosaka pedałujący przez las. Aby napić się mleka, skosztować niedoskonałego ciasta i odlecieć po raz pierwszy ostatnim lotem. Ja zasię z laską pasłam kaczki w ogródku, przemawiając do kotów uczenie.

I tak udało się coś zrobić mimo wszystko. Począwszy od obsadzonej grządki, a na rozstawionych krosnach w chatce dziadka nie kończąc.
Kaczkom wykiełkowały pióra w ciągu tej jednej nocy, aż do rana.
Tak samo jak zakwitła śliwa.
Cuda, mówię, majowe, mają się. i Mam-je.

2 maja 2013

Od Wielkanocy do Wielkanocy

Jakaś majówka podobno nadchodzi, ludziska nogami przebierają w miastach, grillować im się chce. Na naszej wiosce raczej przygotowania widać, do Wielkanocy. Głównie po intensywnych dymach z komina, świadczących o kulinarnych zatrudnieniach gospodyń. Świnki już padły te, co miały paść jakiś czas temu. U nas z tej okazji jeno słonina się soli.
Ale i Annę wzięło jakoś tak świątecznie. Bo śledzia kupiła na jutro, gdyż Wielki Piątek wypada po sąsiedzku. Tak to, widać, z czasem człowiek przechodzi na podlaskie zwyczaje, świętuje dwukrotnie. A jak by się i dało to i trzykrotnie, a co!
Ja zaś kaczkę wyjęłam z zamrażarki na pieczeń. Miała być na katolicką Wielkanoc, ale przez pomyłkę wyciągnęło mi się wtedy udo koźlęce, co poznałam dopiero po rozmrożeniu. Było przepyszne, a teraz kaczka trafi na Wielkanoc prawosławną, balans determinacji istnieje.
Póki co jednak o świętowaniu jedynie pomarzyć można. Bo nasz dzień pracy zaczyna się rano i trwa do 19 albo i 20.
Zbudowałam nowe grządki wzniesione, w większości już zostały obsiane i obsadzone (jedna długa ziemniakami, druga selerami, no, i na razie kilka pomidorów pod folią). Rukola ruszyła w dwa dni po posianiu w folii i rośnie w oczach. Zielenią się pierwsze zioła, lubczyk, odżywa tymianek, kiełkuje mięta, wystartował czosnek, który tak kiepsko obrodził w zeszłym roku, że go zostawiłam w glebie przez zapomnienie, i tym razem dostał przyspieszenia, oraz czosnek niedźwiedzi i trochę szczypiorzy się posadzona cebulka.
Anna walczy w lesie z gałęziówką. Dzisiaj wzięła mnie do pomocy i wyniosłyśmy większość pni sosnowych, oczyszczonych siekierką, na kupy przy brzegu drogi. Leśniczy już pośpiesza, może chce się przed świętami wyrobić z pomiarami.
Na dokładkę powalczyłyśmy po południu z kącikiem kuchennym na górze. Wycinając pracowicie dziurę w drewnianym blacie pod zlew i podklejając nogi meblom i krzesłom poślizgowym filcem.
W tym wszystkich pracach istotne są kaczęta, przebywające jeszcze - z racji chłodów nocnych - w wielkim pudle w kuchni, które karmię co godzina michą karmy (kasza, ziemniaki tłuczone, siekane zielsko, z dodatkiem osypki). Na noc pakujemy owo pudło na ciepłą jeszcze płytę kuchenną. Skoro świt kaczusie budzą się i budzą nas, stukając szybciutko dziobami w tekturowe ścianki swego mieszkanka. Jeść, jeść!