31 grudnia 2013

Staroroczny bilans

Ostatni dzień roku jest moim nie tylko zdaniem bilansowy, zatem bardziej skłania do siedzenia za biurkiem i liczenia, niż czegokolwiek innego. Wszelka sztucznie podekscytowana radość i fikanie nogami w rytm łubu-du z elektrycznych wzmacniaczy, w tym akurat wielce poważnym momencie wydaje się głupotą. Biurokratyzm zresztą również jest sztucznym wymogiem, wymyślonym przez władcę, a nie przez matkę Przyrodę i ojca Roda. Ale przynajmniej skłania do zdrowej refleksji i zastanowienia się nad rzeczywistością do ogarnięcia.
Zatem usiadłam do stoliczka, wyciągnęłam zeszycik z zapiskami i kalkulator i podliczyłam starannie i ostatecznie zyski i koszty prosperowania naszego gospodarstwa.
Fakty są takie, że zyski z kóz (tj. z mleka, mięsa i sprzedaży młodzieży) stoją właściwie w miejscu od lat, ale i kóz dojnych było w tym roku mniej, niż w zeszłym, gdy niektóre sprzedałyśmy, aby odmłodzić i podrasować stado. W tym zaś dwie z sześciu były pierwiastkami i nie dawały jakiejś oszałamiającej ilości mleka, tyle przynajmniej, co wieloródki.
Za to stada brojlerów kaczych i kurzych przyniosły nieco gotówki i sprzedaż połowy opasów zwróciła nam koszty zakupu paszy dla całości (ziemniaki w tym roku były dość drogie i było ich mało, nie to, co w przeszłym). Reszta  zaspokaja dotąd nasze potrzeby jedzeniowe tak, że nie kupujemy praktycznie mięsa w sklepie wcale.
Drób zapracował na siebie nie tyle jajami, których jednak miałyśmy na swoje potrzeby dostatecznie dużo przez cały rok i nie kupowałyśmy jaj w sklepie wcale, co pisklętami, które ładnie się rozeszły, i zielone nóżki i indyczęta. W sumie więc zwracają się w pełni koszty jego karmienia, i są nadwyżki w postaci pożywienia dla nas za darmo.
W tym roku nocowało u nas kilkoro gości, co dało pewne niewielkie w skali roku, ale zawsze wpływy. To nowy rodzaj zarabiania, który dopiero nieśmiało rozkręcamy.
Kiedy potem podsumowałam koszty uzyskania i zakupu pasz oraz robocizny i odjęłam je od przychodów, wypadł pewien zysk (wielkości hm, jednej miesięcznej nieco lepszej pensji w mieście), który jednak ledwie starczył na pokrycie wszystkich głównych kosztów utrzymania domu.
Bo podliczyłam wreszcie wszelkie wydatki związane z rocznym utrzymaniem domu, czyli podatki, opłaty za prąd, internet, telefon, wodę, szambo, śmiecie, ubezpieczenie budynków, a także KRUS oraz opał na zimę i gaz do kuchenki.
No, i brakło do ideału kilku stówek.
Nie jest to więc na koniec roku idealne zero, lecz nie zapominajmy o dotacjach unijnych, które jeszcze nie wpłynęły na konto. One powiększą zysk z gospodarstwa do przyzwoitszej kwoty, która pokrywa nie tylko w pełni koszty domowe, ale też np. używania i utrzymania samochodu i zostawia pewną ilość pieniędzy na inwestycje. A jest ich trochę przed nami.
Kiedy to wszystko obliczyłam i omówiłam z Anną szczegółowo, przeszłyśmy do noworocznych planów. Na osobnej kartce zapisałam co trzeba zakupić ze sprzętu, co ukończyć i co zacząć budować i produkować nowego. Jest tego sporo i trzeba będzie dobrze przemyśleć działanie i zorganizować je, aby zdążyć z terminami, dyktowanymi przez przyrodę.
Było to bardzo podniecające zajęcie biurkowe przez dwie godziny, po czym pożarłyśmy noworoczną sałatkę z ryżu i tuńczyka, popijając drinkiem z colą i lodem. Teraz jeszcze serial i spać, bo koty i psy już śpią (nie wspominając o kozach i ptakach na grzędach).
Czego i Wam życzę. Spokojnej nocy i spokojnej głowy przez cały nowy rok.

30 grudnia 2013

Wiosenne promienie

Słoneczny wiosenny dzień wywołał wszystkich na dwór. Drób żerował zawzięcie w lesie, ale zaczyna być widać skutki, dzisiaj przyniosłam z kurnika 3 jajka!
- Idzie wiosna! - ogłosiłam. Od miesiąca bowiem było zaledwie jedno jajko na dzień, a bywały też jednodniowe przerwy.
Kozy nie są już skore, z racji zaawansowanej brzemienności, wędrować daleko, po opłotkach, choć mają pełne pozwolenie, wolą okorowywać zwały drewna, leżące na kilku kupach w obejściu. Robią to sprawnie, w oka mgnieniu. Anna nie nadąża zabierać gotowych już pni do porżnięcia piłą.


Poniżej skutek ich pracowitości. Jak na "złość", dnie i noce są teraz tak ciepłe, że wystarczy popalić 3-4 godziny w c.o., aby w mieszkaniu było ciepło całą dobę i wychodzi połowa drewna, niż zwykle o tej porze. Składowisko więc rośnie i trwa bez zmian.


Laba z pasją gania kurczęta, spośród których właśnie kogutki zaczynają próbować piania, bardzo to zabawny i cieszący ucho dźwięk. Albo kopie wielkie doły na polu i w sadzie, ganiając kreta, na którego z podnieceniem szczeka w głąb dziury. W momencie, gdy robiłam powyższe zdjęcia zniknęła gdzieś na moment na wiosce, więc nie mogła się Wam zaprezentować.

29 grudnia 2013

Zbir na talerzu

Indyk został nafaszerowany wymoczonymi w wodzie suszonymi śliwkami oraz jabłkiem, obłożony tłustym boczkiem, zapakowany w rękaw i wylądował w piekarniku na cztery godziny (ważył 5 kilogramów). W tym czasie wpadł oczywiście gość niedzielny. Ale jako wegetarianin zadowolił się odsmażonymi wigilijnymi pierogami i odrodzinowym ciastem, jakie wczoraj Anna sama sobie upiekła. Popił herbatą, pogadał o nowinach ze swojego kurnika i wioski, po czym tuż przed zmierzchem, życząc wsieho dobroho z nowym rokiem odszedł w swoim kierunku drogą przez las.
Nikt zatem nie podziwiał pieczeni ze zbira, tylko my i nasze psy. Z wrażenia aż zapomniałam zdjęcia zrobić, a gdy mi się przypomniało, indyk był już w kawałkach. Podany na talerzu z ryżem i surówką ze świeżej kapusty z chrzanem, śliwki z jabłkiem świetnie się z nim skomponowały. Anna pożarła udko, a właściwie pół udka, bo tę strefę podkolanową, ja zaś duży fragment piersi. Więcej nam się do brzuchów nie zmieściło. Jadło było cudowne w smaku, muszę pochwalić zbira, nawet był co nieco tłustawy, choć wyglądał pozornie na chudzielca. W końcu żywił się głównie upolowanymi przez siebie owadami i trawą, bo tej garstki owsa, którą udało mu się wyrwać kurom z garnka chyba nie ma co posądzać o utuczenie go.
Kolejna rzecz, którą trzeba przyznać ludzkim opiniom - indyki domowe, zwykłe są o wiele smaczniejsze od indyków brojlerów, choć dużo mniejsze. Różnica smaków jest bardzo wyraźna. Brojlery są "podkręcone" i czuć je oczywiście potem paszą treściwą, bez której żyć i rosnąć nie mogą. I dodam, bardziej mi owe domowe smakują od gęsiny czy kaczki.
Po obiedzie podzieliłyśmy zbira na części. Trzy porcje obiadowe poszły do zamrażarki, a reszta będzie jedzona pewnie aż do sylwestra.

28 grudnia 2013

Słoneczne odrodziny

Odrodziny nie wymusiły na mnie, a właściwie na nas, bo Ania ma swoje jutro, żadnej imprezy. Zresztą, przyzwyczaiłam się, że nie obchodzę ani imienin ani odrodzin, gdyż wypadają w święta, lub pomiędzy i trochę za dużo tego świętowania by było.
Tym niemniej wszelkie życzenia przyjmuję i cieszę się z nich jak dziecko. Z tych fejsbukowych jak najbardziej również,  i tych mejlowych, i tych telefonicznych, od Rodzinki, i od przyjaciół, Klaudiego, A.S. i Warwary. I za wszystkie dziękuję.
Jak tu imprezować, jak zima trwa w pełni, choć wyjątkowo ciepła i mieszka się na zadupiu? Brak możliwości ulokowania ewentualnych gości na noc (nieogrzewane poddasze) i daleka droga do domu, powrotna, samochodem, a więc musowo na trzeźwo, sprawę psuje.
Pewnie to dla Podlechitów niezrozumiała wymówka, bo oni już świętują, goszcząc się u znajomych katolików świątecznie i sylwestrowo, po czym rozpoczną własny zestaw świąteczny, tak jakoś dwukrotnie dłuższy, niż w rzymskim obrządku, kończąc go w drugiej połowie stycznia bodajże. I jakby im jakieś imieniny, bądź odrodziny jeszcze wpadły, to byliby zachwyceni i gotowi jeść i pić, przy stole gadać i śpiewać, a jakże, dzień w dzień. Na tym polega zima na wsi wśród prostego ludu, który tylko wtedy ma czas na swobodne biesiadowanie i stowarzyszanie się.
Tym niemniej indyk został odmrożony i odpowiednio namaszczony, a Anna wyciągnęła nieco naleweczki, aby uczcić tę niecodzienną porę dopełnienia cyklu słonecznego i rozpoczęcia nowego, kolejnego, od początku.
Czuję się już na tyle dobrze, że robię obrządek, oraz pełnię obowiązki kuchenno-piecowe jak zawsze. To i dereniówki mogę się napić, nieprawdaż? Wasze i moje zdrowie w ten dziwny czas!

27 grudnia 2013

Zakichane święta

Tegoroczne Święta były dla mnie  wyjątkowe, nie pamiętam takich w ogóle. Choć może kiedyś dawno się zdarzyły, lecz pamięć już coraz bardziej mi z latami szwankuje i nie potwierdzę ani wersji na tak, ani na nie, wcale. W czym? Ano rozłożyło mnie zapalenie zatok w ten sposób, że nie wstawałam z łóżka przez dwa dni. Poza świętami, oczywiście zdarzało mi się polegiwać, nawet dłużej, ale NIGDY TUTAJ NA PODLASIU! Czyli od 8 lat bez mała nie chorowałam w ogóle na powszechne zakaźne przypadłości.
Tym razem nie wymigałam się. Choć, jak uważam, i tak mój organizm poradził sobie z zapaścią nadzwyczaj dobrze.
Zaczęło się jeszcze przed świętami, nagłym bólem lewego kciuka, tak dokuczliwym, że nie mogłam chwytać całą dłonią żadnego przedmiotu.
- Oj, coś się szykuje! - zapowiedziałam i podczas bezsenności nocnej robiłam sobie oczywiście uciskanie bolących punktów akupresurowych na stawach kciuka, od nasady po czubek.


Ból w pewnym momencie przeniósł się na prawy kciuk, tam też został pogoniony i zniknął na kilka dni zupełnie.
W Wigilię pojawiły się od rana objawy infekcji, przede wszystkim katar i łzawienie. W nocy dołączył ból zatok. "Nic to, przetrwam" - sprawy wydawały mi się pod kontrolą, zatem przeleciałam z uciskiem wszystkie punkty na kościach twarzowych odpowiadające za zatoki, wzięłam krople do nosa i zasnęłam. Niestety, pierwszy dzień świąt był gorszy i wylądowałam w łóżku, śpiąc z małymi przerwami, cały dzień. Anna zrobiła oba obrządki i dokładała do pieca. Jedynie stos niepozmywanych talerzy rósł w zlewie, a zmniejszały się wcześniej nagotowane zasoby śledzia, ryb, sałatek, ciasta i bigosu.
Zaczęłam brać ibuprom, jedyny środek przeciwbólowy, jaki znajduje się w domu. Ból głowy zmniejszał się na kilka godzin. Katar nie. Łzy ciekły ciurkiem. Nie szło nawet w internecie posiedzieć, ani filmu obejrzeć, bo oczy same mi się zamykały.
Drugi dzień był jeszcze gorszy. Po południu chwyciły mnie dreszcze i trzeba mi było wskrzesić pomocny gorący termofor, leżący na szafie od lat.
- Sprawdź w internecie jaki jest przebieg zapalenia zatok i czym się leczy - nakazałam grobowym głosem. Zimno szło od stóp, a to podobno śmierć nogami wchodzi w człowieka.
Anna odczytała na głos znalezione informacje. Że jest katar i ból zatok czołowych i innych, twarzowych, i trwa to 7 dni, a jeśli nie mija pod wpływem leków przeciwbólowych i przeciwzapalnych, lekarz aplikuje antybiotyk, bo choroba przechodzi w przewlekłą.
- No, pięknie - westchnęłam. - To zaledwie trzeci dzień, umrę, jak amen w pacierzu! Już kostusia się do mnie dobiera.
- Jutro jedziemy do lekarza!
Wtedy przypomniało mi się owo siedzenie godzinami w poczekalni, a przede wszystkim najpierw wypełnianie potrójnych płacht zadrukowanego papieru, żeby w ogóle kartę w ośrodku sobie wyrobić, bo jako wciąż zdrowa, jeszcze takiej nie mam. Wszystko w stanie ostrego zapalenia, zakichania, załzawienia i półprzytomności.
- No... chyba, że wyzdrowieję...
Termofor zrobił swoje. Po pół godzinie dreszcze zniknęły, choć pozostała gorączka, a litościwa Anna napaliła w ścianowym na noc, czego od wielu dni już nie robimy, bo ta wiosenna zima wcale tego nie wymaga, wystarcza kilka godzin popołudniowego c.o., aby w domu było przyzwoicie ciepło.
Kiedy obudziłam się przed północą, rozgrzana i nagrzana jak świeża bułeczka z pieca wyjęta, ze zdumieniem stwierdziłam, że czuję się już zupełnie inaczej! Przede wszystkim nagle zniknął cieknący katar i łzawienie. Ból głowy zlikwidowałam kolejną tabletką, pouciskałam odpowiednie punkty odpowiednio długo i do rana stałam się z powrotem sobą, prawie zdrowym człowiekiem! Do zdrowia brakuje tylko ciut ciut i trochę, jak mawiają a`la Podlasianie.

Och, żeby uczcić owo odrodzenie człowieczeństwa, a także nadchodzące z godziny na godzinę kolejne moje prywatne Odrodziny, nakazałam rano wyciągnąć z zamrażarki indyka.


Zostanie upieczony i pożarty w swoim czasie, ku chwale zdrowego (prze)życia.

25 grudnia 2013

Życie poza siecią

W sam dzień Wigilii przejęłam od Ani pałeczkę i dostałam cieknącego kataru wraz z bólem zatok. Dobry znak, że ona zdrowieje. O poranku jednak poczułam się sama z siebie dużo lepiej i uznałam, że zwalczam inwazję bakterii jak trzeba. Do chwili, gdy wybiegłam na taras z telefonem, aby odebrać życzenia świąteczne, imieninowe i odrodzinowe od Rodziny, w koszulce z krótkim rękawkiem, w jakiej chodzę po mieszkaniu. Od tej chwili inwazja przybrała na sile. Nieco. No, nie panikuję. Jakoś się trzymam, dzięki kroplom do nosa i chusteczkom.
Z tym telefonem to mamy tak, że odbiera jedynie w jednym miejscu w domu, gdzie leży sobie na parapecie. Żeby porozmawiać jednak, już trzeba wyjść albo na poddasze (teraz zamknięte), albo na dwór, bo przerywa i gubi sieć. W rezultacie wieczorem, gdy ta druga część domu jest przymknięta, aby zachować oszczędnościowe zimowe ciepło w części zamieszkanej, a my zasiadamy przeważnie przed komputerami, albo jakiś film oglądamy - nikt nie jest w stanie się do nas dodzwonić. Bo nie słychać telefonu w pokoju.
Fajnie. Nie jestem telefoniczna, a z dawnego beztelefonowego pokolenia, z czasów, gdy w rodzimej wiosce było tylko kilka urzędowych telefonów i, aby gdzieś zatelefonować chodziło się na pocztę i w takiej drewnianej, trzeszczącej rozmównicy czekało na zamówioną rozmowę, łączoną przez panią telefonistkę, dyżurującą w systemie trzyzmianowym przy centralce. Przeważnie niewiele było słychać w ebonitowej słuchawce, a telefonistka czuwała i czasem pośredniczyła w rozmowach, aby pomóc się dogadać obu stronom, trzeba było krzyczeć do słuchawki, co było bardzo krępujące i w ogóle. Ludzie w tamtych czasach bali się telefonu, bo przeważnie służył do awaryjnych sytuacji, w czas choroby, śmierci w rodzinie, albo pożaru. I to mi zostało, hehe, do dzisiaj.
Wspominam o tym, bo sąsiad z Polesia własnie przechodzi odwyk od telefonu, który mu padł, i jako mieszczuch nieco to przeżywa. Jednak jak się okazuje, jego używanie na co dzień wcale nie jest takie potrzebne i można sobie radzić zupełnie bez niego. Trafił do nas pieszkom przez ciemny las o właściwej porze, zjadł, posiedział, pogadał, powspominał i tak samo o właściwej porze wyszedł w nocy na pasterkę w miasteczku, aby potem jeszcze z powrotem drałować chyba z dziesięć kilometrów owym ciemnym lasem do swojej chałupy. Telefon do tego po nic, jak widać.
Rano tylko sprawdziłyśmy na fejsie, czy żyje. No, i wszystko jest ok, odzywa się, więc żyw.
Mnie zaś katar rozkłada na dobre. W kuchni rośnie stos niezmytych naczyń i mam pociąg do łóżka, zamiast palenia w piecu.

23 grudnia 2013

Posuw

Zadania na kolejny dzień wykonane. Odnotowuję. Ryba (w wielu egzemplarzach i nie pamiętam jakiego gatunku, morska w każdym razie) została usmażona i wraz z dodatkami warzywnymi zalana zalewą słodko-kwaśną, dojrzewa i akurat na jutrzejszą Wigiliję będzie gotowa. Kapusta z beczki razem z suszonymi grzybami, tegorocznie zebranymi - ugotowana i zmielona w maszynce do mięsa. Buraczki czerwone obrane i zacukrzone, aby puścić sok na jutro, do wigilijnego barszczu. Wyrabiamy się jednym słowem i dziennie poświęcamy na przygotowanie do 3 godzin czasu.
Jest jeden ważny szkopuł. Anna nie może odnaleźć zabawek i ozdób na choinkę. Co roku chowa je gdzieś indziej, po roku trudno sobie przypomnieć, stąd problem. Przeszukała już wszelkie logicznie rozpoznawalne kąty w domu, i nic. Wcięło bombki, gwiazdę, sople, łańcuchy... Pocieszymy się gałęzią świerkową przyozdobioną białą watą imitującą śnieg i wielkim wężem świecącym, który świeci jak chce i kiedy chce. Dzięki, Niejaka, że go zabrałaś z miejskiego śmietnika, z myślą, że się jeszcze do czegoś przyda!

22 grudnia 2013

Przed świętami

Czyli od wczoraj mamy zimę, Szczodre Gody za nami, można się rozpiąć. A tymczasem z dnia na dzień uwaga napina się. Otwieram oko rano.
- Co będziesz dzisiaj robić? - pada pytanie. Anna już dawno na nogach, nakarmiła koty i psy, wypiła poranną kawę, posiedziała w internecie i teraz szykuje się do porannego obrządku.
- O, rany - mruczę niechętnie, zamykam oczy i gonię jeszcze za ostatnim snem.
- Trzeba posprzątać, umyć łazienkę, podłogę, odkurzyć sprzęty...
- Wieeem.
- I co? Masz zamiar to zrobić?
- Może... tak, może... nie.
- Nie żartuj sobie!
- No, tak, zapomniałam. Nie znasz się na żartach. No, więc sprzątanie zostawiam tobie i to dopiero na ostatnią chwilę. Jesteś w tym najlepsza.
- No, ale coś dzisiaj chyba będziesz robić!
Otwieram oko, coś mi się przypomniało.
- Śledzie! Dzisiaj robię śledzie. Jutro rybę smażoną w sosie słodko-kwasnym i nadzienie do pierogów. Pojutrze barszcz i lepię pierogi. Ty sprzątasz.
- I ciasto muszę upiec, i chleb. I namoczyć grzyby.
- Nie musisz. Nic nie musisz. CHCESZ!
Z powodu tej rozmowy od rana byłam przekonana, że jest sobota. O pomyłce dowiedziałam się dopiero, widząc sąsiada z Polesia w progu.
- Pokój temu domowi! - taka gadka szmatka jego ulubiona od razu.
- A niech będzie i pokój. A więc mamy niedzielę! - właśnie skończyłam zmywać i  zamiatać.
No, to opłatek został dostarczony. Wszystko dzieje się samo w swoim własnym rytmie i czasie.
Po popołudniowym obrządku przyrządziłam wymoczone przez noc i wypatroszone rano śledzie na dwa sposoby, w oleju z cebulką i w zalewie octowej tez z cebulą, klasycznie, bez udziwnień. Oby tak dalej!

20 grudnia 2013

Gonienie króliczka

Zaczęło się od tego, że zginął kot. Kluska był na śniadaniu, potem zniknął. Nie pojawił się ani w porze kociego obiadu, ani kolacji, ani nie zamiauczał jak zwykle pod drzwiami tarasu, aby go wpuścić do domu, bo zimna noc zmierza wielkimi krokami, ani nie wskoczył mi na łóżko i nie położył się na poduszce obok. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Ubrałam się i obeszłam podwórko, wołając go po imieniu, na co zawsze reaguje. Zajrzałam do chatki dziadka, do kurnika (kury spały i nic nie wymknęło się z ulgą spod grzęd, jak już bywało było), do obory, kozy tylko westchnęły zdziwione, do lamusa - cisza, tak samo w garażu i w ziemiance. No, zapomniałam zajrzeć do stodółki, dlatego trochę mnie to pocieszyło, gdy wróciłam, rozebrałam się i usłyszałam:
- A byłaś w stodółce?
- Nie, ale wołałam blisko, i nic, cisza... Jasiek zawsze się wtedy drze, gdy jest zamknięty, Kluska pewnie też by mógł.
- Ale pewnie tam śpi, była otwarta jakiś czas w dzień... Jutro wyjdzie, zobaczysz.
Nieco mnie to podniosło na duchu, ale gdy się położyłam spać, a sen nie przychodził, tylko głupie myśli, że Kluseczce coś się nieprzyjemnego stało, zaczęłam szukać telepatycznego kontaktu z nim. Co jak co, ale z kotami to mi się na ogół udaje. Wyobrażałam go sobie dotąd, aż poczułam jego obecność i poprosiłam, aby dał jakiś znak, sen, wizję, cokolwiek, gdzie jest i co mu jest. Po czym zasnęłam. I szybko się obudziłam, a budząc się ujrzałam pod zamkniętymi oczami taką scenę:
Siedzące duże świetliście białe zwierzę, dziwne, zbyt szybko mignęło, aby je zidentyfikować, pomyślałam jednak, że to chyba biała koza śpiąca w oborze. Tyle, że my już białych kóz nie mamy, tylko brązowe i rabe.
Dziwne zwierzę przemieniło się w leżącego rozciągniętego Kluseczkę. I tu miałam zagwozdkę, bo wyglądał tak, jakby spał rozciągnięty w jakimś wygodnym i ciepłym miejscu, albo może był martwy, bo tak był nieruchomy, a takie rozciągnięcie w tak zimny czas nocą oznacza tylko jedno u zwierzęcia... Otworzyłam oczy oszołomiona i rozdwojona w swoich wnioskach.
Biło mi serce, jeszcze długo, znamionując odbiór czyichś wrażeń, emocji, ale już żaden inny znak, ani sen się nie pojawił do rana.
Rano obrządek czyni Anna, zatem, gdy wróciła z obejścia pierwsze co spytałam to:
- Sprawdziłaś wszędzie? Nie ma Kluseczki?
- Wszędzie. Nie ma.
- W stodółce też?
- Tak.
O, rany. Posmutniałam i z godziny na godzinę humor mi spadał coraz niżej. Dwa razy obeszłam całe nasze gospodarstwo, wchodząc daleko w las, przy obu drogach, na granicy z panią sąsiadką, na Górze, zajrzałam do ziemianki, garażu, obory, kurnika znowu, pod żerdzie też, nawołując, i nic, cisza absolutna.
W międzyczasie zajęłam się czytaniem wieści od znajomego, ważnych i ciężkich od symboli, przede wszystkim Białego Królika, w wersjach psychodelicznychgrzybiczno-kosmicznych i sportowych też.
No, i wzięło mnie jeszcze raz na obejście obejścia. Przy okazji popołudniowego obrządku, który ja z kolei robię.
I otworzyłam stodółkę, aby nakarmić i zamknąć w niej ostatnie nasze stadko zielonożnych maluchów, wyprowadzonych przez Usię jesienią. I przywitał mnie... Kluseczka, rozciągający z widoczną ulgą swoje kocie ciałko na stercie słomy, tam magazynowanej od żniw.
- Ja cię! - a ja już go byłam opłakałam!
Kot oczywiście pobiegł prosto do domu i domagał się pełnej michy, bo od wczoraj nic nie jadł i nie pił. A mnie oświeciło, że zwierzę, które widziałam na wstępie swojej nocnej wizji to wielki biały król,  w formie olimpijskiej maskotki, czyli kot, po myśliwsku mówiąc. Kluseczka już opłakany zmartwychwstał, alleluja!

19 grudnia 2013

Życie Laby

A Laba rośnie, i końca temu nie widać. Jest już właściwie wysokości Koli, tylko nieco drobniejszej budowy. Głos ma równie potężny. Tylko rozumku mało. Przede wszystkim liczy się zabawa, nie posłuszeństwo i praca.

18 grudnia 2013

Znowu fura

Udało się w większości zwieźć drewno z działki leśnej, dwie wielkie fury. Została jeszcze w lesie jedna, nieco mniejsza. Już do własnego transportu na samochodowej pace. Trzy fury opałowej sosny z niewielką domieszką brzozy i świerka w cenie 322 złotych wyszły (w tym asygnata w leśnictwie za 76 złociszy), wliczając koszt pracowników i transportu. No, to mamy na froncie zagrody tartaczny widok na okres zimy i pewnie wiosny też.
- Łoj, zabrałaś się za ściąganie drewna jak szczerbaty za gryzienie sucharów! - zaśmiał się Piećka.
- Wszystko ma swój cel - usłyszał odpowiedź.
Kozy wzięły się od razu do pracy, rwąc zębami korę jak tygrys upolowanego jelenia, choć już zmierzch zmierzał wielkimi krokami.


16 grudnia 2013

Tłusty spokój wieczorny

Obserwuję zdjęcia z zaprzyjaźnionych blogów z całej Polski i widać na nich, że śniegu już w Polsce dawno nie ma. U nas, mimo odwilży, zaczął znikać dopiero dzisiaj. Uszczęśliwiło to przede wszystkim kury. Cały jasny dzionek spędziły w lesie i na polu, żadna nie pałętała się przy kurniku, jak to było ostatnio.
Kozy wyszły na godzinkę na podwórko i zdążyły przez ten krótki czas okorować dokładnie sosnowe drewno, ściągnięte niedawno z lasu samochodem i częściowo już porżnięte. Świeci teraz gładko i nago, bielsze niż śnieg (no, nieomal).
Ja zaś wytopiłam słój tłuszczu koźlęcego, skwarki poszły do drugiego słoja, jako przysmak dla psów i kotów. Ów przetopiony łój tylko na początku mi czadził, teraz pachnie i przymierzam się do spróbowania go do jakiejś potrawy. W każdym razie taką ma właściwość, że nie psuje się nawet przetrzymywany w odkręconym słoiku poza lodówką przez wiele miesięcy! Ma też ładny żółtawo-oleisty kolor.
A poza tym na piecu w wielkim garze bigos bulgocze na wolnym ogniu. Pranie się suszy na piecu ścianowym, i cichutko charakterystycznie szumi komputer.

15 grudnia 2013

Gość niedzielny, czyli nowa tradycja

W pracowitą niedzielę, jak zawsze coś trzeba było wymyślić do roboty, aby tradycji stało się zadość. A więc zabrałam się za robienie pasztetu. Dorocznie koźlęcego. Poszły na niego płucka, wątroba, nerki, serce i płaty brzuszne, poprzerastane błonami i tłuszczem, oraz nieco słoniny. Zamiast bułki dodaję ryżu, który mielę w maszynce razem z mięsem, aby było bezglutenowo. No, i jest, został szczęśliwie przyrządzony, z dodatkiem mielonych opieniek i upieczony, a teraz stygnie. Właściwie połowa porcji, bo druga połowa poszła do zamrażarki na za jakiś czas.
Od dłuższego czasu nie kupujemy wędliny sklepowej, więc taki pasztet to rarytas bardzo upragniony. Czas nadchodzi także na kolejną porcję kiełbasy. No, i bigos, który jutro nastawia Anna. Z kiszonej kapusty z beczki, do którego idzie koźlęcy karczek, wędzona giczka i kogutek właśnie dzisiaj niedzielnie ubity. Większość takiego bigosu pakuję do słojów i chowam w piwniczce. Potem jest jak znalazł na szybki obiad w czas, gdy nie chce się zbytnio gotować.
Dopiero jednak, gdy zjawił się gość niedzielny, uzmysłowiłam sobie, że to święta za pasem i dałam się porwać jakimś rytmom natury, wcale nieświadomie!
Trzeba przyznać, że od kiedy sąsiad z Polesia przerzucił się na piesze wędrówki, zamiast wygodnickiej i anty-ekologicznej jazdy samochodem, schudł i zmężniał, co jest godne pochwały. Co niniejszym czynię. Tradycyjnie, żeśmy sobie pogadali o tym i owym. Na przykład:
- Manipulacje i propaganda w przemyśle żywnościowym służy podzieleniu ludzkości i rozbiciu dawniej zwartych grup społecznych - ja, pośród zapachu pieczonych na obiad żeberek koźlęcych.
- A czemuż to? - spytał sąsiad z Polesia, wegetarianin od lat dwudziestu bez mała.
- Zważ, sąsiedzie, że naród łączą trzy główne sprawy, język,  religia oraz zwyczaje kulinarne! Jeśli komuś zależy, wedle zasady: dziel i rządź! skłócić ze sobą naród, musi uderzyć w te trzy rejony. Najtrudniej jest rozerwać więź językową, dlatego takich ataków doświadczają głównie religia i kulinaria. Spróbuj policzyć, ile diet się namnożyło, a wraz z dietami ugrupowań ideologicznych, które się nimi wspierają, aby zaznaczyć swoją odrębność! A teraz pomyśl, czemu to służy? Idziesz, sąsiedzie do kogoś z wizytą i ktoś nie może cię poczęstować, boś jarosz. I już energia nie płynie i tradycyjna słowiańska wspólnota przy stole nie może się zadzierzgnąć. Mamy dzisiaj na obiad żeberka koźlęce, zjesz?
- No, nie - zamruczał sąsiad z Polesia.
- A więc nie dajesz mi szansy, ot. Nie mam nic takiego, co by mogło cię ucieszyć. I tak ze wszystkim. Kłótni z tego nie ma, ale gdybyś, na ten przykład został obrońcą zwierząt i przyszedł mi za to wygrażać, to by już byłby swar wewnątrznarodowy, nieprawdaż?
No, i tak sobie gwarzymy po sąsiedzku co niedziela. Co rusz to inaczej, hehe, ale tak samo. Na tym polega powtarzalność i nowa tradycja się tworzy.

11 grudnia 2013

Wyprawa w teren

Cały krótki dzień zszedł na załatwianiu spraw urzędowych i zakupowych w Hajnówce. Droga do Hajnówki od dawna jest w remoncie i ma kilka objazdów, sprawiających, że nabija się dwa razy tyle kilometrów, co zazwyczaj. Przy dzisiejszej pogodzie, krupa śniegowa i lód na drogach, zwłaszcza lokalnych, spowolniło to maksymalnie jazdę. Dojechałyśmy do Hajnówki przez Orlę, gdzie po drodze zahaczyłyśmy o młyn, szczęściem był jeszcze czynny, i kupiłyśmy worek śruty pszennej dla drobiu. Z powrotem zignorowałyśmy, za poradą ziomków z wioski, napotkanych na ulicy i zabranych w drogę powrotną ze sobą, tabliczki o objazdach i wróciliśmy wszyscy, o dziwo, prostą drogą tradycyjną, najkrótszą, na której pracowało jedynie kilka dźwigów, a ruch był minimalny. Zapewne dzięki owemu oszustwu o objazdach.
Za podwózkę jeden z panów podarował nam wielką czekoladę. Miłe.
Po powrocie, tuż przed zmierzchem, okazało się, że Laba zjadła z nudów połowę Aninego kapcia, kotka uciekła na poddasze w ataku lęków i nie można jej do tej pory ani znaleźć, ani uprosić, aby sama zeszła, tak się zaszyła, a Gwiazda włożyła rogatą głowę między szczeble żłobu i nie mogła jej wyciągnąć. Trzeba było siekierą odbijać szczebelek, co przyjęła z pokornym pobekiwaniem, a uwolniona pomknęła radośnie do siana.
- No, i jak tu wyjechać z domu na dłużej? - zaopiniowała Anna - Nie da się! Zaraz coś się wydarza poza kontrolą.

9 grudnia 2013

Niedziela na wsi

Nieco przymroziło ze dwa dni. Wczorajsza słoneczna wyżowa pogoda pozwoliła nam otworzyć oborę i kurnik, a kury udało się szczęśliwie zgonić do siebie przed zamknięciem. Co poprzedniego dnia nie wyszło w pełni. Młode kurczaki, przerażone bielą śniegu poruszały się za pomocą skrzydeł, a nie nóg, co zielononóżkom świetnie wychodzi, zwłaszcza w młodym wieku. Trzy kuraki osiadły na koniec na drabinie przywieszonej na ścianie garażu, tam zamiarując spędzić noc. Biała droga do kurnika była zbyt przerażająca. Anna zgoniła je wymachując długim kijem, ja złapałam jednego kogutka w ogródku, gdzie wylądował w całkowitej panice, ona drugiego, za to kurka skryła się w wilczej norze pod żerdziami i tam przenocowała, szczęśliwie Bogu dzięki. Wczoraj zaś jedna z młodych kur, też zielona nóżka pogoniona przez bawiącą się Labę, wylądowała wysoko na dębie i przesiedziała tam całe popołudnie. Zeszła dopiero tuż przed zmrokiem, podczas obrządku kóz, gdy reszta kur była już zamknięta w kurniku. Dobre i to. Sypnęłam jej ziarna, pojadła i schroniła się w koziarni na noc.
W południe odwiedzili nas osiedleńcy z czwartej wsi, pogadaliśmy kapkę, wymieniając podstawowe informacje. Internet jest dobrym sposobem na namierzenie się w pobliżu i skontaktowanie ze sobą. Bo... jak żeśmy sobie kilka godzin później pogadali z sąsiadem z Polesia, który pieszkom wracając z miasteczka do siebie, zakręcił, jak ma w niedzielnym zwyczaju, do nas - to istotne jest nam osiedleńcom się znać, choćby na pewną odległość i rozmawiać, a nawet z czasem zaprzyjaźniać, gdyż z miejscowymi rzadko jest to możliwe, rzadko się udaje i przeważnie czegoś w tej znajomości brakuje, człowiekowi, który ze świata przybył w wiejskie opłotki. Najlepiej to nazwać mentalną przestrzenią, bo jakże inaczej?
- Choć - tu sąsiad z Polesia zachichotał - i z mieszczuchami jest się już teraz trudniej dogadać. Niektórzy to prawdziwi idioci na wsi. "Czy mogę pójść do toalety?, "Gdzie mogę umyć jabłuszko?", "O, sklep! Może będą hot-dogi!"...
Anna miała racuszki smażyć, ale sąsiad nie czekał, bo zmierzch zapadał, a przed nim było jeszcze kilka kilometrów zalodzonej drogi.
Dzisiaj już odwilż, pochmurno, wilgotno, i kury czują się pewniejsze swego.

6 grudnia 2013

Zima zła

No, i zima nam się zaczęła huraganowo, zgoła dość bezpiecznymi podmuchami, choć wieczorem notorycznie siadało światło, przez co całkiem padła klawiatura na jednym komputerze i trzeba było dzisiaj wymienić. Na szczęście pośród złomu komputerowego, który Ania zbiera jak chomik od lat, znalazła się jedna jeszcze całkiem sprawna.
Sypie, zawiewa, mokrym śniegiem. Kury pozostały w kurniku, indyki wyszły odważnie na wywiad do lasu, ale zaraz wróciły. Słychać tylko teraz ich zdziwione gulganie z kurnika. I narzekanie Anine:
- Znowu to białe g... z nieba leci. Nie cierpię tego. Mam od razu depresję!
Akurat dzisiaj musi po południu wyjechać do miasteczka na kilka godzin, kłania się odśnieżanie.
Mnie za to od kilku dni bolą zęby, także te wyrwane wiele lat temu, oraz zatoki czołowe i twarzowe. Czekam końca tego huraganu, bo to meteoropatyczne na pewno.
Przyniosłam z tarasu zapas drewna do kuchni, aby nie wychodzić co chwila po nowe. Trzeba je odśnieżać zresztą za każdym razem. W ogóle wczoraj wieczorem ścianówka wygasła przedwcześnie, bo już mi tylko mokre drewno zostało, a nie chciało się chodzić wieczorem pod daszek i rąbać, zatem od rana było jak nigdy chłodnawo w domu. Z przyjemnością rozpaliłam w c.o. już koło dziesiątej. Teraz strzela, pohukuje, zdrowy ogienek.

5 grudnia 2013

Wystawka mydlarska

Krótka prezentacja mydlarskich dokonań Ani, w większości już gotowych, lub prawie gotowych do użytku.
Niektóre wyglądają ciekawie, jak na przykład biało-czarne kawowe.




Poniżej mydełko z makiem, mlekiem kozim i woskiem. Bardzo dobrze wygładza suchą i zniszczoną skórę.


I mydełko z mlekiem kozim oraz odrobiną płatków owsianych.



Oraz mydełko z węglem leczniczym, o właściwościach dezynfekujących.



3 grudnia 2013

Nowe stare

Mrozik powoli chwyta, począwszy od nowiu Księżyca. Ziemia stwardniała, na wodzie warstewka lodu. Anna wylała wodę deszczową z beczki, przepełnionej ostatnimi mocnymi opadami i odwróciła beczkę do góry dnem. Pozostanie tak do wiosny.
Tym niemniej kozy wyszły dzisiaj na popas i grzecznie żerowały na naszym polu przez kilka godzin, nigdzie nie dając drapaka. Są już ciężkawe, po co niektórych widać już ciążę. Od dzisiaj doimy je już tylko raz dziennie, rano. Powoli zasuszając.
Drewno w lesie oczyszczone i powyciągane na skraj przy drodze, czeka na pomiary. Jest go więcej, niż się spodziewał sam leśniczy, przydzielając nam działkę.

1 grudnia 2013

Niedzielne pogwarki

Niedzielne pogaduszki z sąsiadem z Polesia, wracającym z niedzielnej mszy w miasteczku. Jego przy herbatce, moje przy maczu pikczu, czyli yerba mate.
O tym, jak to ma się dużo czasu na przemyślenia, gdy wysiądzie i samochód, i aparat rejestrujący rzeczywistość, aby ją dopiero oglądać i kreować, i szwankuje internet, a na koncie przyrasta jedynie debet. O pustych kontach, że lepiej je zamknąć i nie zawracać sobie nimi głowy, właśnie mam to w planie sama zrobić. O wolności, czyli uwolnieniu się od systemu w sensie ściśle praktycznym i prawnym chciało mi się tylko pogadać, ale jakoś mi zeszło na inne tematy. O kozach, które jeszcze się pasą i dają zdziebko mleka. O kurach, które się nie niosą. O szambie, które się przepełnia i w jakim tempie (nasze właśnie zostało wybrane po 2,5 roku, sąsiada po 2-3 miesiącach). O burzy, która była u nas kilka dni temu, grzmotnęło i błysło się potężnie, co w ciągu kilku minut zmieniło ulewny deszcz na śnieg. O opowieściach ludzkich na temat takich strasznych burz zimowych. O komecie, która leci ku Ziemi (ale już podobno gaśnie). O czarach, do których się nie przyznaję i nie przyznam, choć katolicy tak to widzą. W dzieciństwie przestałam chodzić do kościoła, ponieważ na mój racjonalny dziwnie rozumek, ksiądz opowiadał dzieciom na lekcjach religii nieprawdopodobne bajki do wierzenia, a na mszy odprawiał magiczne czary, gestami i słowami. Bo czymże jest rytuał, jeśli nie tym właśnie? Z czasem dowiedziałam się oczywiście tego i owego i umiem  rozróżnić czarostwo od duchowości, jednak czarów do tej pory nie lubię i tak nie nazywam tego, co robię, ściśle racjonalnie (tj. gdy obliczam horoskop i próbuję odczytać, lub zrozumieć rozkład przypadkowych kart czy rodzaj heksagramów). Nawet, gdy medytuję nad pozytywną przemianą tego, co zdeterminowane to nie czaruję, jedynie otwieram się na odgórne nowe rozwiązanie lub zmianę własnego nastawienia do sprawy i modlę się o wsparcie.
No, i tak sobie niedzielnie pogwarzyliśmy, ja przedostatni w tym roku serek zrobiłam, po czym zabrałam się do palenia w piecu. I tyle było niedzieli.
Pogoda znów wietrzna, choć wiatr ciepły wieje.