27 czerwca 2022

Sianozbiór

Kończą się drugie sianokosy. Z naszej łąki. Która z racji strugi, jaka przez nią przepływa grząska bywa i w mokrych latach nie jest zbierana, jedynie ścinana. W tym roku postanowiłyśmy zebrać siano. Anna ruszyła na łąkę smokiem i obracarką. Ale zaczęło się oczywiście od mega-deszczu, ulewy trwały dwa dni od pokosu. Potem powoli się uspokoiło i nagle wychynęło słońce zza chmur, sprowadzając dla odmiany mega-spiekotę. Przez dwa dni obracała pilnie, przechodząc tremę i wszelkie napięcia debiutanckie. 
- Spokojnie, nauczysz się - orzekł zaprzyjaźniony kosiarz - ja też się kiedyś uczyłem.
Najtrudniejszy, jak się okazało był dojazd. Niby dwie wioski dalej, trochę w bok na pola, ale godzina jazdy w jedną stronę, godzina w drugą. Dłużej z doczepioną niezgrabną maszyną na trzech kółkach.
W końcu poczuła moc wjechawszy na "swoje".

Żadnych przeszkód, oprócz wieloletnich kolein po różnych ciężkich maszynach, które tu wjeżdżały w grząskie błotko i wyjeździły co chciały. Buszowiska dzików też były potężne, ale dziki jak wiadomo ustąpiły na chwilę innym gatunkom. Na razie kretowiska się pokazały. No, może przy samej strudze trochę intymnych ciuchów porzuconych przez wędrowców granicznych i papieru toaletowego mającego zakryć wstydliwe odpady ludzkiego organizmu można było znaleźć. Ale tam akurat nie zbieramy siana, na szczęście.

Jak widać na załączonym obrazku graniczymy bezpośrednio ze ścianą międzypaństwową. Czasem nad głową przeleci głośno wiertalot, po drodze trzeba się minąć z betoniarką zdążającą na budowę dalszego ciągu tego ustrojstwa i tyle.

A oto siano po pokosie, już przeschłe w ciągu jednego suchego dnia po deszczach. Można zgrabiać.

Dalej już tylko lepiej. Przyjechał nasz kosiarz z kostkarką i zrobił zgrabne ciuki na łące. Teraz należało je ułożyć w łatwiej dostępne kupki i podjechać furą, ładując ile wlezie.

Okazało się, że wlazło tylko 54 sztuki i nie opłaca się spędzać 2 godzin na samym podróżowaniu w tę i z powrotem. Kolejny raz Anna zajechała już klasycznie, renówką z paką i przyczepką, którymi zabiera na raz 38 ciuków. Obraca w ciągu 40-50 minut. Ja rozładowuję na podwórzu i przewożę taczką do paszarni, gdzie układam je starannie i porządnie, aby jak najwięcej zmieścić pod dachem.

Całą niedzielę obracała, 5 razy. W rosnącym upale i nasłonecznieniu. Przechodził obok drogą Andriusza, zmierzając z buta ku gminie. 
- Gniewasz się jeszcze? - zapytał.
- Wiesz co, jestem tak zmęczona, że nie. 
- Jutro wpadnę ci pomóc. Zadzwoń rano.
- Dobrze.

Dzisiaj o poranku zadzwoniła, bezowocnie. Pomagier nie odbierał. Trudno się mówi, praca wre dalej. Nadzieja matką głupich, jak mówią ludzie, co życie znają.
Na łące życie trwa, można podejrzeć i być podglądanym, jak przez tego ciekawskiego sarnaka.

16 czerwca 2022

Furowanie

Popadało, choć wcale nie tak strasznie, jak zapowiadały prognozy meteo. Roślinki zadowolone. Akacje przekwitły, ścieląc drogę pod sobą białymi płatkami. Intensywne zapachy i bzyczenie owadów przy pobieraniu nektaru skończyło się na rzecz śpiewów przeróżnych ptaków w gęstwinie i oblotów kolorowych motyli.

Ostatni wylęg indycząt utknął ze sprzedażą. Karmię i chucham na gromadkę, która mieszka z indyczką w stodółce. 

Anna zaś zwozi naskładane wcześniej drewno z działki leśnej opodal. Jedna fura dziennie, załadować i rozładować. Starczy roboty.

13 czerwca 2022

Sienne przygody

I już po sianokosach. Poszło dobrze, choć zaczęło się dramatycznie. Najpierw oczywiście niepewność i niezdecydowanie czy już zaczynać czy może jeszcze czekać. Pogoda była niepewna. Nasz sołtysiak ruszył na łąkę mimo wszystko, więc na drugi dzień i Annę sparło, aby zadziałać. Kosiarz szybko skosił łąkę i tego samego dnia wlało w nią mocno. Deszcz był tak nagły i silny, istne oberwanie chmury, że nasze jaskółki się pogubiły, chyba coś się im stało, bo dopiero dzisiaj jedna z parki zajrzała do gniazda. A były dwie pary.

Niemniej po deszczu na drugi dzień wyszło słońce i pięknie przygrzało. Zapowiadana burza nie nadeszła. Anna ruszyła obracarkę stojącą od kilku lat w sadzie, którą kupiła okazyjnie od rolnika z drugiej wsi. Trzeba było napompować dętkę w jednym kole, udało się dzięki własnemu sprzętowi. Doczepiłyśmy machinę do Władka i Anna ruszyła w pierwszą swoją dalszą drogę traktorem. Udało się! Wróciła zachwycona. Co prawda kilka kilometrów jechała przez prawie godzinę, ale nie dość że zajechała szczęśliwie to i z obróceniem siana na łące poradziła sobie sama. Zostawiła machinę na łące i wróciła lekko do domu.

Kolejnego dnia zaciągnęła na łąkę furę. Zjawił się także niewołany pomagier, chętny pomóc. Niestety, mimo że nie dajemy pić alkoholu w trakcie pracy, to poradził sobie sposobem, dzwoniąc do usłużnej siostry, która dostarczyła mu dwie puszki. Rolnik zjechał z prasą i ściukował siano, pomagier przydał się do załadowania trzy razy przyczepki i woza, po czym zwarzony już mocno upałem i napitkiem zjechał do obejścia wraz z obracarką z zadaniem wrzucenia jednej partii transportu na górkę. Ja w tym czasie doiłam kozy, więc wykorzystał okazję. Gdy skończyłam doić zapytałam głośno: Andrij, jak ci idzie? Na co odpowiedziała mi głucha cisza.

Stało się to nie pierwszy raz, że wykpił się cichaczem od roboty. Ledwie Anna odjechała na łąkę po kolejną partię zbiorów, czmychnął przez płot w krzaki i lasem, aby nie było go widać na drodze oddalił się w kierunku swego domu.
Nie muszę wam opowiadać, jak Anna była wściekła po przyjeździe. Mimo że zabrałam się natychmiast za pomoc i układanie ciuków w paszarni na dole. Jakoś sobie poradziłyśmy do wieczora z wszystkim, ale ostatnią zwózkę furą trzeba było odłożyć na następny dzień. Niedzielny, świąteczny, ale cóż było robić! Anna zajechała traktorem na łąkę, podczepiła furę i zjechała z ostatnim transportem zaraz rano, po czym do południa rozładowała go i schowała pod dachem. Na spokojnie. I tym razem zapowiadana w prognozach burza nie nadeszła.
Tyle naszego, że pomagierowi musi wystarczyć mleko i jaja, które wziął tytułem zaliczki wcześniej, za niewykonaną robotę.

A dzisiaj rozpadało się od samego rana, niech pada. Ogród i pastwisko tego potrzebują. A oto nasza kakusia we wdzięcznej pozie na progu koziarni.

6 czerwca 2022

Leśny park czyli Chrust+

Czuć w powietrzu, jak planiści wibrują i mózgi im trzeszczą, aby nam życie zrewolucjonizować i system uzdatnić albo zacieśnić, na dwoje babka wróżyła. Wyobrażam sobie, że istnieją tacy pomysłowi scenarzyści, zaopatrzeni w najnowocześniejszy sprzęt komputerowy, łącza i statystyki wszelkiego rodzaju, tudzież mądrzejącą z sekundy na sekundę sztuczną inteligencję, wsadzeni do wielkiej sali z kolumnami, z ogromnym telebimem na każdej ścianie i grają ze sobą grupami w najlepsze scenariusze. Komputer wybiera któryś, a gdy akcja posunie się do takiej niemożliwości, że scenariusz utyka na amen, wchodzi inna grupa ze swoim pomysłem i tak to idzie do przodu, gdzieś nad naszymi przyziemnymi głowami. W końcu, gdy zostanie ustalony wspólny i najbardziej pojemny scenariusz, rządzący dostają wiadomość przez czarny ebonitowy starodawny telefon bez podsłuchu, czego mają się trzymać. I na razie trzymają się.

Ponieważ w Polsce wchodzi scenariusz pt. Chrust+ , muszę stwierdzić, że wyprzedzam epokę o prawie 20 lat. Gdy to żem ze stolicy zjechała do lasu, aby życia u podstaw zaznawać i upajać się nim, z siekierką w ręku. Pchnęłam zatem wczoraj Annę do zrobienia stosownych zdjęć poglądowych, i oto prezentuję czarno na białym, jak można przejść rewolucję paliwowo-energetyczną zimy się nie bojąc. I żeby blog na czasie był i rękę na pulsie zmian trzymać.

Oto chrust. Kupa chrustu. Chrust to podstawa. Zbiera się go w lesie z ziemi, bo sam opada sposobem naturalnym, bowiem drzewa co rusz go z siebie zrzucają. Najgoręcej i najszybciej pali się rzecz jasna chrust sosnowy. Potem brzozowy. Ów chrust po przybyciu na podwórze nie musi leżeć, aby dostać się do pieca i dać z siebie ogień, a z nim obiad czy zaparzoną kawę. Najlepszy jest dla niego piec kaflowy, płytą zwany, ale oczywiście żelazna koza również się nada. A i nawet siekiery nie potrzebuje, bo się daje w rękach łatwo połamać.

Jednak są jeszcze gałęzie, tzw. gałęziówka, która pozostaje po pracy drwali przy wycince leśnej. Ową gałęziówkę pozyskują zwykli ludzie za pewien grosik, tzw. asygnatę, którą się płaci już po zgromadzeniu potrzebnej ilości przed zwózką na podwórze. Leśniczy mierzy i oblicza wartość składowiska, po czym inkasuje stosowną opłatę. Oj, symboliczną już teraz, gdy się porówna z ceną węgla, miału, brykiet czy gazu.
My z takiej gałęziówki korzystamy prawie co roku, gdy tylko w pobliżu jakaś działka leśna idzie pod wyczes. Anna robi to sama, czasem z pomocą pomagiera, gdy trzeba grubsze lub dłuższe gałęzie spomiędzy drzew wyciągnąć na przydroże. Poza tym odpady chrustowe ładuje za pozwoleniem pańskim oczywiście, na przyczepkę i zwozi wiosną, jesienią, kiedy może na podwórze. Po co? Ano służą za przysmak kozom, spragnionym wtedy zielonego i witamin. Kozy okorowują dokładnie taki chrust, co sprawia że dużo szybciej wysycha i nadaje się do porąbania i do pieca. Głównie pod płytę kuchenną, choć grubsze kawałki z powodzeniem potrafią rozgrzać piec kaflowy, ścianowym u nas zwany, bez konieczności rąbania grubych pni.

Grubsze gałęzie i tzw. czuby drzewne rąbie się siekierą lub tnie piłą na mniejsze, składuje w drewutni albo pod ścianami, gdzie schną na wietrze i słońcu, by na zimę trafić do pieca c.o., którego chrustem raczej nie napalisz. Tzn. pewnie by ten co mamy (piecokuchnią zwany) i chrust spokojnie łyknął, ale komu się będzie chciało stać przy piecu godzinami i dokładać stale owe patyczki, by w domu ciepło utrzymać?

Poniżej, o, widać już pocięte i ułożone szczapy, które nam nasz stary klon w tym roku podarował, zrzucając kilka konarów. Najgrubsze są tak twarde, że trzeba albo klinem je łupać, albo ławeczki z nich porobić i poczekać, acz struchleją z czasem. Niektóre dadzą się wrzucić w całości do pieca c.o., a taki kawałek pali się długo i pracowicie, i przez 3 godziny można o dokładaniu nie myśleć.


Takie zabezpieczenie, robione systematycznie co roku pozwala mieć zawsze gotowy zapas wysuszonego odpowiednio drewna (tylko duraki mokrym palą, jak mówią u nas na wiosce) przynajmniej z rocznym, jeśli nie dwuletnim wyprzedzeniem.
Mnie już wieści z Polski dochodzą od ziomków, że zduni się znowu pojawili i furorę robią u co bogatszych. Biedni niech też się cieszą, bo fucha zbierania patyków w lesie również może być opłacalna. Jak mi opowiadał dziadek, przed wojną "las wyglądał jak park, tak był wyczyszczony przez zbieraczy chrustu". Można go było w wiązkach kupić nawet na targu albo zamówić z dowozem od chłopa mieszkającego przy lesie. Staruszkowie, nie mający wtedy emerytury, też się tym parali, na wyścigi z liczną wygłodzoną bosonogą dzieciarnią. Idą nowe czasy, oby z korzyścią dla parków!