25 marca 2024

Co swoje to swoje

Przerwa w zapiskach, bo o czymże tu pisać. Wiadomo ptaszki śpiewają, żurawie się zleciały, gęsi kluczami ciągnęły. Dzieci rosną i niedługo będą odstawione od matek na noc. Wróci zatem dojenie i przetwarzanie mleka. Na razie na jogurt i twaróg. Trochę mi już tych rarytasów brakuje, zawsze na wiosnę najlepiej smakują po zimowej przerwie.

Krowie mleko trochę nas podratowało kilka razy, świeże jak najbardziej zdało się na jogurt, jednak jego przechowywanie jest inne niż koziego. Anna mogła się o tym naocznie przekonać. Bowiem kozie mleko świetnie przechowuje się w zamrożeniu. Odmrożone nie zmienia konsystencji i właściwości (no, nie próbowałam go zakwaszać, a jogurt już pewnie by nie wyszedł, jednak jako śmietanka do kawy czy dodatek do potraw jest dalej niezastąpione, można je też spokojnie gotować), za to krowie odmrożone nieprzyjemnie się warzy, tłuszcz zmienia się w nim w drobne kuleczki, których gorzkawy smak wyczuwa się nawet w kawie. Zatem odeszłyśmy od zakupów od Mućki i czekamy na swoje. Do kawy tylko jakąś kozę się co dwa-trzy dni poddaja i kubeczek uszczknie. I tak trwamy.

W zamrażarce pozostaje jeszcze ostatnia gomuła twarogu zeszłorocznego, z którego robiłam od jesieni co jakiś czas gotowany sernik w polewie kakaowej. Lub pączki serowe, bądź pierogi ruskie dla urozmaicenia. Będzie na ciasto wielkanocne.

Z wolna budują się grządki wzniesione w cieplicy przy domu. Ziemia przez 2 lata nie użyźniana już mocno schudła, trzeba było dokarmić. Dostała przerobionego kompostu, trochę słomy, po wierzchu humusu, teraz podlana czeka na zasiew.

Nieco mnie martwiła kwestia wiosennego czyszczenia koziarni z gnoju. Kozy już głowami o sufit niemal zahaczały, stare matki zaglądały w sąsiednie boksy i tam polowały złośliwie na obce dzieci. Kiedy takie podeszło za blisko wnet targała je jedna z drugą paszczą za skórę, aż sierść im w zębach zostawała, a koźlę z płaczem uciekało w drugi kąt boksu. Już się nudzą czekaniem na wypas, a nie chcemy ich wypuszczać za wcześnie. Po pierwsze mokro, pierwsze soki krzewów zaś bywają zdradliwe dla młodych nieprzyzwyczajonych żołądków i może się skończyć biegunką i koniecznością leczenia. Po drugie zaczęło ostatnio padać nocami i ziemia jest mokra, a trawa dopiero startuje, stado by ją wgniotło i wyniszczyło zbyt wcześnie. Zatem dorosłe stoją ciągle w otwartej oborze na owsie i sianie, i dzieci tylko za dnia wychodzą na wybieg na podwórze, gdzie swobodnie hasają na tyle długo, że matki mogą wtedy odpocząć. 
Co roku jesteśmy starsze i ta ciężka praca fizyczna staje się coraz trudniejsza do wykonania. Ja ze względu na oczy niewiele mogę dźwigać i pomóc. Annie samej wyczyszczenie wszystkich boksów zajmuje już tydzień, a nawet więcej, gdy coś w międzyczasie wypadnie. Bo to nie tylko wydostanie gnoju na przyczepę, ale jeszcze rozwiezienie go w odpowiednie miejsca w sadzie i ogrodzie, lub na kompost i tam wyładowanie się dokłada. Tymczasem nasi pomagierzy wioskowi są coraz trudniejsi do zamówienia do pracy, albo do uchwycenia w odpowiednim momencie, ale i coraz słabsi się robią, wiadomo dlaczego. I raczej przestałyśmy na nich liczyć. Na ogłoszenia na lokalnej grupie jedynie kąśliwe uwagi panów nie lubiących koziego mleka się zdarzały albo jeden odzew chętnej osoby, ale kobiety i to na rencie. Nikt już nie goni za możliwością dorobienia, ot takie czasy.

Swoją drogą doświadczenie mi mówi, że mężczyźni słabowici się zrobili. Nawet na wsi już większość pracuje bardziej głową niż mięśniami. Myśląc przede wszystkim, skąd by tu wytrzasnąć na piwo. A piwo coraz gorszej jakości skraca im życie przynajmniej o jedną trzecią z tego, co mogliby przeżyć jeszcze w dobrym zdrowiu. Taka praca, jaka jest do wykonania w naszej koziarni (niewielkiej, raptem 4 boksy do obrobienia) pewnie zajęłaby dwóm takim ze dwa dni. A panom z miasta może nawet więcej niż Annie! Znając paru zapaleńców miastowych chętnych popracować w wolontariacie, wiotkich, smukłych i oczywiście wegetarian, którzy przy takiej pracy muszą się posilać jajecznicą z 6 jaj co 2 godziny, i brać prysznic przynajmniej rano, w południe i wieczorem, bo inaczej drżą i słaniają się od zapachu gnoju jak starodawne panienki, powiem, że tacy młodzieńcy z pewnością po jednym dniu daliby drapaka, zostawiając może jeden boks ruszony. 

Jednak Bóg miał nas w tym roku w opiece. Zjawił się rano Miro (ten sam, który przed laty biegł po klucze z pola żniwnego jakieś 5 kilometrów bez zatrzymania) i niewiele mówiąc szybko i sprawnie wziął się do pracy. Karmiłam dobrze, dostał sutą jajecznicę na śniadanie z ogórkiem kiszonym i chlebem domowym z masłem, rosół z tłustego indyka z makaronem na pierwsze i smażone na cebulce i skwarkach ziemniaki z kiełbasą opatrzone ogórkową sałatką na drugie (prawie wszystko jedzenie z gospodarstwa), do tego wypił herbatę, dwie kawy i butelkę coli. Alkoholu nigdy nie podajemy i to wszyscy tutaj już dawno wiedzą i zgadzają się. No, chyba że na koniec sianokosów albo jakiejś budowy, zdarzało się. Ten zwyczaj jednak, którego się twardo trzymam, bo wiem z życia co to alkoholik z jego nałogiem, sprawia jednak, że zawsze jesteśmy w ogonie kolejki do pracy. Pomagierzy jednak wolą popitkę niż samą zagrychę.

Od ósmej rano do piętnastej Miro, dzielnie nie narzekając na brak mocnej popitki wyczyścił sam wszystkie boksy, pomógł też Annie rozrzucić urobek w ogrodzie, szykując świeże wały pod zasiew dyni. Dostał odpowiednią zapłatę, większą niż dostaje u tych, u których zazwyczaj pracuje, którzy go głównie poją najtańszym piwem i ruskim śpirtem, płacąc "hroszi" i sprawiając, że chłopak jest coraz bardziej uzależniony, wracając o zmroku z takiej pracy w stanie niepoczytalności. I pobiegł do domu umyć się, żeby popędzić (pieszo, a jakże, to jakieś 3 kilometra raptem) "pod blaszak" na ciężko zarobione piwo. Przynajmniej nie na pusty żołądek, ech.