23 marca 2021

Początek wiosny

Jare Gody zimne i wietrzne wypadły, nawet nieco sypnęło zmrożonym śniegiem, który krótko się ostał. Anieli niebo sprzątali. Od dwóch dni pojawia się przelotem słoneczko, choć temperatura jeszcze dość niska. Niemniej dzieciaczki mają okazję biegać zespołowo w sieni i na progu obory, co uwielbiają.

Prace zwalniają i przyspieszają zrywami, zależnie od pogody. Trzeba uważać, aby nie zawiało, wiadomo. Spocisz się, rozchełstasz, a tu zimny powiew i zaraz łupanie w kościach, zapalenie tego i owego, różnie bywało. Widmo korony straszy głównie medialnie, bo nasze kontakty międzyludzkie bardzo są sporadyczne. W razie czego mam jednak przygotowany zestaw ratunkowy najważniejszych leków, witamin, kropel, ziół, maści i sposobów domowych (termofor, bańki), aby nie doprowadzić do zapaści na zdrowiu.

Niemniej udało się pociąć na drobne większość złamanej jabłoni przy pastwisku, teraz trzeba będzie zwieźć wszystko na podwórko.

Także poszła w ruch glebogryzarka i gleba w tunelu została przygotowana pod zasiewy. Dziś trafił się kolega i w trójkę zaciągnęliśmy płachtę foliową na konstrukcję. Przetrwała zimę bez szwanku, choć najmłodsza nie jest, bo kupiłyśmy ją jako dodatek do konstrukcji prawie za darmo, była już używana kilka lat. Zawsze to jest jakaś oszczędność.

Cięcie i układanie gałęziówki przywiezionej jesienią trwa dorywczo i codziennie lub prawie codziennie posuwa się do przodu. 

Przybyły zakupione sadzonki krzewów i malin, wiosnę czas zacząć.

9 marca 2021

Zupa z kim-ći

Tej zimy po raz pierwszy nie kisiłyśmy tradycyjnie kapusty w kamiennej beczułce. W zamian bowiem własne uprawy dały tyle kapusty pekińskiej i pakczoja, że z trudem je zagospodarowałyśmy. Trochę eksperymentując. Okazało się, że oba rodzaje chińskich kapust, nie dość, że motyl się ich nie ima, rosną szybko i dwukrotnie w ciągu sezonu można mieć plon, to jeszcze świetnie nadają się do kiszenia. Bardziej w stylu koreańskim jednak.
Czyli wiosną i jesienią dominowało kim-ći na stole i jako drobna szybka zdrowotna przekąska. Anna na koniec zapełniła nią kilka wielkich słojów, dodając obficie naszej ostrej papryki, rzepę, rzodkiewkę, czosnek, szczypior i co tam jeszcze przyszło do głowy. I jadłyśmy tę kapustę, aż do wyczerpania zapasów, na zmianę z ogóraskami, których jeszcze wiele w piwniczkach dobrze się ma. Został jedynie w lodówce ostatni 3 litrowy słój, wyparty jakoś tak mimochodem przez ogórki kiszone i kwaszone, tudzież sałatki buraczane. Stał i stał, aż sobie o nim przypomniałam.

Prawdę mówili znawcy, że kim-ći raz zakwaszone może stać i stać, i mocy tylko nabierać. Od jesieni nabrało takiej, że ogień z ust bucha. I żadnej pleśni. Dzisiaj zapragnęłam zrobić z niego zupę. Kapuśniak, a co! W ojczyźnie kim-ći przyrządza się z nią wszystko, co do głowy przyjdzie. I udało się. Rewelacja.

Przepis na zupę z kim-ći à la polski kapuśniak

Wrzuciłam najpierw do garnka kość koźlęcą, pokrojoną marchew, pietruszkę i dynię (dla osłodzenia smaku). Przyprawiłam zielem angielskim i liściem laurowym. Kiedy się podgotowały i warzywa zmiękły dodałam pokrojone w kostkę ziemniaki i opieczoną na rozpalonym piecu cebulę. Znów gotowałam dotąd, aż ziemniaki stały się miękkie.
I wtedy dodałam kim-ći, kilka obfitych łyżek, aby zupa była gęsta i kwaśna. Nie potrzebowała w zasadzie soli, ale sypnęłam szczyptę, jak i świeżo mielonego pieprzu czarnego i majeranku, dla lepszego trawienia.
Aby zrównoważyć kwaśność i ostrość dodałam 3 łyżeczki koncentratu pomidorowego i łyżeczkę cukru. I gotowałam jeszcze 10 minut.
Efekt wspaniały! Wierzcie mi.

Nasz kapuśniak wzbogacony ostrym paprykowym smakiem wylądował na stole w miseczkach glinianych własnoręcznie toczonych. Kapnęłam na zupę odrobinę oleju słonecznikowego i posypałam garścią świeżego szczypiorku, rosnącego w parapetowej uprawie przedwiosennej. Moc w gębie!

3 marca 2021

Złamane drzewa

Mars wychodzący z ziemskiego znaku Byka na pożegnanie zatrząsł dzisiaj Grecją i Dalmacją. U mnie w rodzinie też trochę się niedawno zatrzęsło, bośmy pochowali mego kuzyna i jego żonę, przywiezionych w glinianych urnach z dalekiej Anglii, gdzie zaraza była ich dopadła w przedziale trzech miesięcy od siebie. Co prawda jedno chorowało ciężko na długotrwałą chorobę, więc wirus przyspieszył tylko sprawy, a drugie było w okresie smutku po śmierci małżonka, więc w psychicznym osłabieniu, ale zawsze jednak kosiarz machnął nam kosą przed nosem i przed czasem, bo oboje byli 50 plus i minus. I naprawdę nikt się nie spodziewał takiego obrotu rzeczy.
Hm, właśnie przypomniało mi się, jak żeśmy z kuzynem w dalekiej młodości filmem "Kosiarz umysłów" się fascynowali, oglądanym na kolorowym ekranie potężnego ruskiego "Rubina" po wielekroć (jak i pierwszą mityczną wersją "Klasztoru Shaolin", której w internecie nie znajdziesz). Ech, było minęło. Czas ucieka, czas nie stoi, zegar czasu też się boi...

Trwam na diecie i cierpliwej kuracji ziołowej, do której wczoraj dodałam jeszcze ćwiczenia Qiqong. Które uprawiałam dotąd niesystematycznie i zrywami, ale teraz to już właściwie mus. Zauważam po zimie negatywne efekty długiego wysiadywania przy komputerze i w ciemnościach (sztuczne światło to też ciemności) i dla trawienia i dla oczu, i dla mięśni i stawów, no, i ogólnego samopoczucia, zatem nie ma to tamto. Trzeba wziąć się za siebie. 

Tak między nami to uwielbiam te ćwiczenia, powolne, skupione, w rytm oddechu, robione na tarasie lub w ogródku pod drzewami przy domu na świeżym powietrzu, rano i wieczorem. Czuję się po nich zharmonizowana, wyciszona, dotleniona i lepiej śpię. Moją mistrzynią jest starsza pani Judy Young, Chinka, która wykonuje je na sposób bardzo mnie pociągający, spokojny, skoncentrowany, w głębokim połączeniu z naturą. Tak mi się marzy jakaś grupa ćwiczących systematycznie choćby w naszym domu kultury, ale niestety, nie ma w pobliżu nikogo wprawionego w qiqong, ani w tai-chi, kto by taką grupę mógł poprowadzić. Jest jedynie hatha joga, która odpada dla osób z wielowiekowymi zastoinami w stawach i mięśniach czy deformacjami kręgosłupa. Póki co zatem ćwiczę sama, rzadko Annę wyciągając do spółki, ale ona twierdzi, że jest już dostatecznie wyćwiczona pracą fizyczną na roli i nie czuje potrzeby.

Dzisiaj wyszłyśmy komisyjnie na dwór (do tej pory Anna robiła to samotnie) ruszyć sprawy wiosny. To znaczy wczoraj był wstępny obchód włości, dziś pierwsze prace, w które wdrażamy się jeszcze na spokojnie. Śnieg zszedł już praktycznie wszędzie, pozostając w niewielkich kopczykach na podwórku od strony północnej. 

Odsłoniła się gałęziówka do cięcia. I do układania na wyczerpanej w zimie ścianie paszarni. Nad czym trochę się potrudziłam, wożąc pocięte kawałki drewna taczką i czyniąc z nich kolejną ściankę. Drewno energetyczne, bo głównie dębowe i trochę czeremchowe, dobre do grzania.

Po czym trafiłyśmy do sadu. Wywiozłam zeszłoroczne badyle papryki na kompost, a Anna rozpoczęła walkę ze złamaną jabłonią, tnąc ją piłą z wprawą drwala, którą zdobyła już dawniej przy pracach na działce leśnej. Sprawa jest dłuższa i wymaga kilku podejść z różnych stron, ostrożności przy tym, aby przypadkiem nie zwalić na siebie osuwającego się ciężkiego pnia. Na razie wyczyszczona połowa tak się prezentuje...

Jest jeszcze jedna jabłoń do wycinki, częściowo złamana wysoka kosztel. I tyle, co się tyczy sadu. Dwa inne duże drzewa sosnowe złamane od strony drogi na kaczym dołku muszą poczekać na fachowców, bo same sobie nie poradzimy. Chcąc nie chcąc zapasy grzewcze zwiększają się samoistnie, nawet bez tych pozyskiwanych w okolicznym lesie.
Śnieg odsłonił także roślinność tunelową, która przeżyła mrozy. Przynajmniej w warstwie korzenia i głównych łodyg. Na zdjęciu poniżej burak czerwony liściasty, to zielone to pekinka, trochę jarmużu. Nieco dalej poziomki wystają spośród zieleniącej się trawki.

Poza tym trwają gody indycze. Pulcheria niesie się już od dawna i systematycznie składa jaja. Kury to samo. Koguty pieją, indor Zdzicho gulgocze, gąsior Balbin głośno skrzeczy, psy szczekają. Jak to na wsi, nigdy nie ma nudy na dworze. 

I nareszcie inauguracja wykotów się odbyła! Mars wchodzi w znak Bliźniąt, mnożąc potomstwo. Jak na razie pierwszy czarny koziołek, bezrogi, w typie dziadka tonnenburga wypadł Maryśce spod ogona. I dostał miano Bambo.