30 września 2010

Trochę o pogodzie i kalendarzu

Dopiero jesień oficjalnie się zaczęła, a już myśl o zimie zrobiła się natrętna. Sprawiają to być może chłodne noce. Nie wytrzymują ich już nawet koty i nad ranem "piłują mordki" pod tarasowymi drzwiami, żeby je wpuścić do ciepłego domku. Jasiek nawet przypomniał sobie o rozkosznych pieleszach łóżkowych i wpakował mi się już z rozpędu na poduszkę, głośno mrucząc, jak w czasach swego jedynackiego dziecięctwa.
Chyba dokupimy jeszcze trochę kalorycznego liściastego drewna, żeby mieć głowę spokojną. Dziś radio podało, że prognozy zimowe są takie: zima będzie podobna do poprzedniej, śnieżna i mroźna oraz zacznie się wcześniej. Potwierdza to moje przewidywania wysnute z obserwacji przyrody oraz zasady, która sprawdza mi się od lat: jakie lato taka zima. Choć ta zasada także się odwraca i brzmi: jaka zima takie lato. Jeśli zima jest mroźna i ostra, lato jest suche i upalne, jeśli jest śnieżna, latem są opady. Jeśli zima jest ciepła i wilgotna, to lato jest mokre i chłodne. I na odwrót. Także jeśli wiosna jest mokra to jesień jest wilgotna i jest wtedy grzybny rok.
Według kalendarza stuletniego w pogodzie panuje też zasada rytmów 7-letnich i 28-letnich, ale to wiedza dla pasjonatów tematu, znających się nieco na astrologii. Ponieważ książeczkę o tym kalendarzu mam teraz upchniętą w nieznanym miejscu nie będę się więcej wymądrzać, żeby czegoś nie pokręcić. Dodam tylko, że ważne są w nim także zaćmienia księżyca i słońca, które wprowadzają w porze roku, w której akurat wystąpią spore anomalie i wpływają na zmiany zasad.
Przewidywanie pogody na dłuższy okres zajmuje wielu rolników. Niektórzy mają specjalne zeszyciki, gdzie notują sobie pogodę w danym dniu czy okresie, aby z tego wyciągać wnioski co do siewu i zbiorów. O kalendarzu stuletnim też słyszeli. Przed wojną było jakieś popularne wydanie jego zasad i legendy chodzą o takich, co go znają i stosują do tej pory. Słyszałam o pewnym szeptunie, już nieżyjącym, który prognozował z niego "na bank", z dokładnością do jednego dnia, deszcze, susze, zimno i upał.

Jak na razie jest u nas wysyp opieniek i kołpaczków (vel. turków). Ania zrobiła już wypad z koszykiem po te dobra leśne i zawekowała pewną ilość słoików na zimową porę. Te blaszkowe grzyby idą w całości na marynatę, choć jadłam także pyszną sałatkę z opieniek, pomidorów i marchwi w oleju, robioną przez panią Helę.

29 września 2010

Pieczka czyli o wyższości ścianówki nad c.o.

Obiecałam latem, że dam fotografie z procesu powstawania naszej pieczki, czyli pieca ścianowego, vel kaflówki.
Ten typ pieca praktycznie już zanikł w środkowej i zachodniej Polsce. Można go jeszcze z rzadka spotkać na wsi, albo w starych kamieniczkach. Funkcjonuje nadal na Śląsku, w familokach. No, i we wschodnich regionach. Prawie każdy Podlasiak jest święcie przekonany o wyższości ścianówki nad c.o.
I osobiście ten pogląd podzielam. Warto wydać trochę kasy, żeby mieć go w domu.
Oszczędność drewna, ciepło nocą i rankiem, niezależność od prądu, spokojny sen, to są walory pieczki. Ma dodatkowe zastosowania, bo po wygaśnięciu ognia można w palenisku upiec ciasto albo kartofle. Wadą jest tylko to, że ogrzewa najwyżej dwa pomieszczenia i w większym domu trzeba mieć więcej pieców tego typu. Albo podłączyć do jednego kaloryfery (także bojler) na zasadzie tzw. cegiełki. Taki piec funkcjonuje spokojnie kilkadziesiąt lat (i więcej, gdy jest starannie zbudowany i nie żałowano w nim cegieł i gliny).
No, więc mamy pieczkę. I teraz, w chłodne jesienne wieczory i dni sprawdza się ona cudownie. Piec c.o. wciąż nie musi być używany. I ruszy dopiero w mroźny czas, aby ogrzać całość domu.






Już jesień

No, to podłoga wycyklinowana i zaszpachlowana, ale nie obyło się bez przeszkód. Bo najpierw korek siadał, a potem okazało się, że kółko w maszynie źle chodzi i trzeba było je wymienić. Syn majstra dosiał też na polu worek żyta.
Następna zdumiewająca wieść: stolarz kończy robić schody na górkę!

Żurawie lecą dalej. Na południe. Przepiękny to widok każdego wieczora. Odczuwam coś, jak kontakt z prawdziwie boską świętością przyrody.
Zatem pogoda skiepściła się. Od wczoraj pada.

28 września 2010

Lecą żurawie

Ponieważ wczoraj było prawosławne święto Podwyższenia Krzyża to i nas wzięło na nicnierobienie. Tzn. nie do końca, bo zawsze trzeba zwierzęta nakarmić, kozy wydoić i popaść na ugorze (bo same boją się tam przebywać i zaraz wracają do obejścia), no i ser uwarzyć, napalić pod płytą, żeby grzyby wysuszyć, jabłka obrać i pokroić, ale nie dokończyłyśmy np. klejenia glazury. Zostało jeszcze trochę płytek do przyklejenia, które trzeba przyciąć, zatem nie wypadało hałasować.
Zaraz po drugim dojeniu, przed zmierzchem Ania zauważyła klucz żurawi. Ciągnął na południe, zatem w stronę nadchodzącego zimna. Niezwykle nisko leciał.
- Tak wcześnie odlatują? Dziwne. Żurawie nisko, zima blisko - stwierdziła pani Wiera.
No, to zastanawiamy się, czy nam przygotowanego drewna na zimę wystarczy i czy by jeszcze nie porżnąć trochę gałęzi i starych bali z chaty. Na wszelki wypadek.
Gusia dziś z rana, zamiast jeść śniadanie jak zawsze, wpakowała się nogami do miski ze świeżą wodą i biła skrzydłami, głośno gęgając. Czuje zew swego ludu.

27 września 2010

Zakręcona niedziela

Niedziela była jak zaczarowana.
Są dni, kiedy sprawa goni sprawę, zupełnie niespodziewanie, i są takie, gdy nic się nie dzieje, choćby się wiele robiło, żeby cokolwiek ruszyć.
To pewnie pogoda tego ostatniego wrześniowego łykendu sprawiła. Czyli klasycznie, trend zbiorowy.
Najpierw przyjechali samochodem (a jakże!) nasi znajomi Czeczeni, którzy zamieszkali po nas w chacie na Dąbrowie. Nie znali dokładnego adresu, ale w miasteczku w sklepie zapytali o dwie Warszawianki co kozy trzymają i wskazano im drogę! To się nazywa lokalna wspólnota.
Chcieli kozę nam darować! Bo dostali i już im się znudziła, a poza tym planują w mieście na zimę coś wynająć. Wieś ich nudzi, nie czują chęci zostania rolnikami, miastowe wygody im się marzą.
No, cóż, kóz ci u nas dostatek, białej już nie chcemy, nawet takiej, co dużo mleka daje (na pytanie ile daje odpowiedź mnie wzruszyła: pół litra...).
Za to pogadałyśmy sobie w gronie babskim o potrawach czeczeńskich i wymieniłyśmy się przepisami. Otóż w Czeczenii ludzie grzybów raczej nie zbierają. Za to jest szał na punkcie zbierania w lesie czosnku niedźwiedziego, który na targach sporo kosztuje. Z rosyjska zwą go czeremszą. Robi się z niego pierożki nadziewane twarogiem wymieszanym z pokrojonymi liśćmi czeremszy, polewane sklarowanym masłem. Ta rozmowa przypomniała nam pomysł, aby posiać gdzieś na naszym nieużytku tę smaczną roślinkę.
Dostali reklamówkę antonówek i przepis na racuszki. Które syn, Jakub w szkole już jadł i bardzo mu smakowały.
Ledwie pojechali zjawili się państwo P. z Opaki. Przyjemnie im patrzeć na liczne stado kóz i już prawie postanowili, że powiększą własne. W tej chwili posiadają dwie kozy i koziołka kupione od nas. Zwierzęta mają się u nich bardzo dobrze, pięknie urosły i są zadbane. Polubili hodowlę, a wniosek, że jedna koza, a pięć to żadna różnica, nasuwa się sam. Tak czy siak trzeba doglądać, doić i pilnować. Poza tym przecież kozy w stadzie są w lepszym nastroju, bo to jest zwierzę, które potrafi z samotności zdechnąć. Życie społeczne, różne sprawy i związki wzajemne, hierarchia, zmieniające się z wiekiem role sprawiają, że koza w stadzie na pewno się nie nudzi i nie smuci. Pani P. jest też, wzorem syna, którego Alchemikiem Serowym nazywam, zakręcona na puncie robienia serów podpuszczkowych i już próbuje sił nawet na mleku tylko ze swojej jednej kózki dojnej.
Gdy tak siedzieliśmy sobie, wpadli znajomi Warszawiacy, w drodze powrotnej z leśniczówki w Puszczy, jeszcze po jeden ser, jaja i mleko.
I na koniec nowa znajoma w sprawie wróżebnej. W drodze znad Buga zabłądziła, próbując jakiegoś skrótu przez pobliskie wsie, więc nie obyło się bez przygody. Czyli do wieczornego dojenia miałam zajęcie przy czytaniu kart.

25 września 2010

Zasiew

Wczorajszy dzień był efektywny, choć wciąż do końcowego efektu bardzo daleko.
Nauczyłam się już wyłączać emocje, chcenie, marzenie o tej epokowej chwili. Po prostu, gdy chcę odpocząć od sprzątania wiecznego bałaganu włączam komputer, otwieram okno na wirtualny zawsze czysty i kolorowy świat. Albo otwieram jakąkolwiek książkę. Lub gadam z Księgą I-Cing. Rzadziej, zapadam w medytację.
W zgodzie z danym słowem majster przywiózł machiny potrzebne do szlifowania i cyklinowania, wstawił je do pokoju, zrzucił z przyczepy pocięte z pozostałego po budowie bala - listwy, które mają posłużyć do oszalowania nowych pokoi. I... przesiadł się na ciągnik, którym skultywował nasze pole, po czym obsiał je żytem.
Ania pojechała po ziarno do sąsiedniej gminy i kupiła je u naszego byłego gospodarza. Bo na targu zbrakło. Przy okazji stwierdziła, że ziemniaki stoją po 80 groszy za kilogram, czyli wcale cena o połowę nie spadła, jak donosili znajomi.
W praniu okazało się, że zabrakło ziarna na siew i kawałek za sadem pozostaje do obsiania ręcznego.
Z podłogą czekamy zatem do wtorku (bo w poniedziałek znowu prawosławne święto).
My zaś pracowicie jak mróweczki przykleiłyśmy glazurę na drugiej ścianie kuchni. A ja pomalowałam najciemniejszy kąt za kuchnią białą farbą. Sufit mnie zmartwił. Umyśliłam sobie, że najlepiej i najprościej będzie pomalować stare deski, zamiast zdobić je badziewnym gipsokartonem czy drogimi nowymi deskami. Niestety, pierwsze próby wykazały, że spod farby, niezależnie jak grubej, wyłażą miejscami stare zacieki. I trzeba będzie jednak znowu się bawić z budowlańcami w ciuciubabkę.

Co do psic, panuje już zgoda. Miła dość szybko wyszła spod łóżka i już na drugi dzień pasła ze mną kozy na buszowisku.

23 września 2010

10 ulubionych

Zostałyśmy zaproszone do zabawy w 10 najbardziej ulubionych.
Ponieważ mamy zdecydowane trudności z uzgodnieniem wspólnej listy, każda z nas wypełni co drugi punkt. ;-) Zgaduj zgadula która który.

1. Codzienne, pełne wzajemnej wdzięczności współżycie ze zwierzętami i roślinami.
2. zapachy i widok... mokrej sierści psów: Kolki i stópek Miłki, zapach chleba, szarlotki, siana, kozy zmokniętej...
3. Ponowne czytanie książek poznanych w wieku 5-6 lat.
4. ruch, prowadzić rower... samochód, i interakcje z tym związane... czasami
spotkanie ludzi, rozmowa z nimi, błysk w oku i chęć poznania... wspólne Polaków rozmowy.
5. Całodobowe nasłuchiwanie głosu Boga.
6. hand made czyli wszystko, co tworzy się ręcznie, mogą to być skarpetki, szalik na zimę, ser na specjalne spotkanie... tworzenie rzeczy dedykowanych dla znajomych i przyjaciół, dar z serca dla innych... bogatszy energetycznie, niż czasami smalec.
7. Spanie z kotem w łóżku.
8. recykling przez innych, zwany skąpstwem... czyli drugie życie różnych rzeczy, to np. szmatki cięte na patchwork lub na tkany chodnik... meble, budynki z drugiej ręki
9. Pisanie książki piórem.
10. To, co nieznane...

Oderwanie

Poranek u dentysty... poszło szybko, acz nie bez bólu, rwanie.
Ale potem już było z górki.
Zjawił się majster z pomocnikiem i przykręcili wreszcie deski do podłogi. Jutro (jutro...) cyklinowanie. I można malować pokostem i lakierem.
Pobieliłam prawie całą ścianę kuchni. Farbą akrylową. Wychodzi zabawne zderzenie współczesności (ściana z glazurą i szalunkiem, gdzie będzie tzw. ciąg roboczy) z rustykalnym dylem przekładanym mchem pokrytym skandynawską bielą. Na jego tle malowniczy bojler, kaloryfer i rury, rury. Ale ostatecznie, gdy już skończę, a Ania położy terakotę, może będzie całkiem ciekawie.

Na koniec poszłam z kozami na ugór, który buszowiskiem nazywam. Stado biegnie tam radosnym galopkiem i wpada w gęstwę zakrzewień, czeremchy i brzózek po same końce rogów. Widać tylko plamki białej Zośki i Miśki, reszta zlewa się z tłem prawie idealnie. Pałaszują zachłannie zielone jeszcze liście drzewek i krzewów, ogryzają końce gałązek, kończą wypas na lichej trawie i wyjadaniu połaci kwitnącego wrzosu. Pomiędzy nimi biega Kola, przynosi znaleziony patyk, kładzie mi go pod nogi i siada wzrokiem prosząc o zabawę. Rzucam, raz, drugi, trzeci, ona przynosi, kładzie mi pod nogi znów i znów. Kozy nie reagują na nią. Chyba, że nagle zaszczeka. Wtedy zrywają się spłoszone do biegu.
Przychodzi także Jasiek, z pobliskiego lasu, gdzie ma swoje rewiry. Lubi kozy, lubi stado, jest częścią wielkiej rodziny, jaką stanowimy my i zwierzęta. Ociera się o moje nogi mrucząc, potem kładzie się w trawie i starannie wylizuje sobie sierść.
Nagle zaczynam coś słyszeć. Zrazu daleki, ale stopniowo nadciągający klangor na razie niewidzialnych dzikich gęsi. W końcu widzę pierwszy klucz. Nadciąga zza Góry (z północy) i ciągnie prosto w chylące się ku zachodowi słońce. Pierwszy klucz, za nim drugi, trzeci, i czwarty. Gęsi lecą prawie w stronę, o której stary Mikołaj mówił, że: znaczy, będzie długo pogoda.
Z obejścia rozlega się nagle wielkie gęganie naszej Gusi. Rozpędziła się trzepocząc wielkimi skrzydłami, podniecona głosami swoich dzikich sióstr i spróbowała daremnie oderwać się od ziemi w powietrze. Zaraz potem wielkie chóralne gulganie indorów pani Wiery.
Pierwszy dzień jesieni, i proszę. Pozdrowienie przestrzeni.

22 września 2010

Wykończeniówka

Przez większość wczorajszego dnia, od przedpołudnia do wieczornego dojenia udało nam się sprężyć i płytki na głównej ścianie kuchennej przykleić. Co prawda kozy siedziały dużą część dniówki w oborze przy sianie, ja nie uwarzyłam ani sera ani obiadu, kanapki tylko były w ruchu. Ale udało się.
Dziś Ania zrobiła przymiarkę płytek terakotowych do podłogi. A ja chwytam za pędzel i maluję jedną ze ścian. Stare dyle dostaną świeży biały kolor. Podobnie jak deski sufitowe.
Kościk, umówiony do sprzątania podwórka i wyrzucania kurzeńca z kurnika, poszedł na grzyby. Pogoda jest.
Majster pojechał w Ważnej Sprawie do miasta. Albo się zjawi albo nie. Nic to, trzeba robić co się da samej.

21 września 2010

Psi świr

Wczoraj wyjazd do Hajnówki przyniósł załatwienie wreszcie ostateczne rejestracji stada i kóz (tu muszę się poskarżyć, bo każda taka wizyta w Agencji Rolnej trwa co najmniej godzinę! a kozy stoją w tym czasie przy żłobie i czekają, aż gospodyni wróci z urzędu i je wypuści na paszę). Okazało się przy okazji, że nasz ugór, po ostatniej akcji fotografowania z przestrzeni stanu pól, wreszcie będzie można przeklasyfikować zgodnie z rzeczywistym stanem rzeczy, a nie tym sprzed lat 7 (co obowiązywało do tej pory).
W drodze powrotnej zahaczyłyśmy o znajomych w Opace. I tam powiedziano nam, że ostatnia szalona cena ziemniaków na rynku (złotówka za kilogram czyli 100 zł za kwintal) spadła o połowę. Opadają także zwyżkujące dziwnie ceny zboża.
W domu okazało się, że nie ma już jednego kurczaka. Najmniejszego kogutka zielononóżki.
No, i jeszcze to, że Kola ma ranę gryzioną pod okiem. Psice, pod naszą nieobecność pokłóciły się jednym słowem. Już raz tak było, w zeszłym roku. Wtedy rzuciły się na siebie z zębami w sadzie. Poszło o kość, którą sąsiadka dała Koli, a Miła, jako starsza uznała, że jej się należy pierwszej. Połamałam na nich dwa kije zanim je rozpędziłam. I też trochę krwi pociekło.
Tym razem nie mam pojęcia o co poszło, ale wniosek z tego jeden, że nie mogą zostawać razem ze sobą, gdy nikogo nie ma w domu.
Szkopuł w tym konflikcie taki, że Miła, głowa hierarchii jako najstarsza w domu i obejściu ze wszystkich naszych zwierząt (ma 9 lat) to mały czarny kundelek, nieco podobny do pinczera. Kola zaś to duży, silny wilczur. Mała odgryza się jak widać skutecznie, bo do krwi. Kola zaś panuje nad sobą mimo wszystko i w walce raczej stosuje metody obronne, niż atak. Gdyby tylko zechciała, po Miłej zostałyby tylko strzępki. A tak, mała jest cała polepiona od śliny Koli, co oznacza, że nie została pogryziona. A Kola ma dziurę pod okiem.
W tej chwili stan psychologiczny obu wskazuje na sytuację patową. Kola jest chętna przyjaźnić się dalej bez problemu, a Miła siedzi pod łóżkiem i nawet na siku nie chce wyjść. Nie mówiąc o jedzeniu. Zeszłym razem trwało to około trzech dni, więc i teraz pewnie poświruje jeszcze jakiś czas, aż w końcu głód ją wypędzi ze skrytki.

Co do podłogi. Hm... Dzisiaj jest prazdnik. Narodzenie Bogarodzicy (Rożdiestwo Preswiatoj Bohorodicy). I nie ma co spodziewać się majstra.
Kleimy glazurę.
Stary Mikołaj mówi, że od tego święta można, a nawet należy już siać ozime zboże.

20 września 2010

Czarna-biała

Wczoraj czarna kura (zeszłoroczna) nie wróciła do kurnika.
Przeszłam się, ale żadnych śladów łowów jastrzębia nie znalazłam.
Pewnikiem to lisia sprawka.
Mamy lisa za sąsiada. Niedawno przebiegł nam drogę przed samochodem jakieś pół kilometra od domu.
W takim razie stado zmniejszyło się do 14 sztuk. W tym jest 5 starych kur, reszta kurczaki. Oraz pięć kogutów, reszta kury. Codziennie niosą od 2 do 4 jaj. Jedna nioska ma już 3 lata i rzadko się niesie.
Gusia ma się dobrze. Jest zakochana w stadzie białych indorów pani Wiery. Wysiaduje u niej pod płotem całe popołudnia, zapominając nawet o kolacji. "Gulguły" są białe, to gąsce wystarcza, aby się rozmarzyć. Latem wysiadywała w ten sam sposób przy sznurze z rozwieszonymi na nim białymi koszulkami, które drukowałyśmy. Najlepiej się także pasie z białymi kozami.

18 września 2010

Na pewno

Przedpołudnie upłynęło na czekaniu. Na brygadę, która miała już NA PEWNO przykręcić deski podłogowe w pokoju. Z tego wszystkiego Ania zabrała się za przyklejanie glazury na prawie gotowej ścianie w kuchni. A ja poszłam z kozami na ugór.
Dopiero kiedy wróciłam po dwóch godzinach, zadzwonił majster.
- Przepraszam, ale dzisiaj nie mogę przyjechać. Rodzina mi się z zagranicy zwaliła bez zapowiedzenia. Będziemy we wtorek, JUŻ NA PEWNO!

16 września 2010

Wsio-projekt

W przerwach pomiędzy dojeniem kóz, karmieniem psów, kotów, kur, sprzątaniem, szorowaniem kuchennego pieca, rąbaniem drewna, paleniem pod płytą (aby wysuszyć grzyby i nagrzać przy okazji wody na wieczorną kąpiel), paleniem w chlebowym (aby suszyć jabłka), pasieniem kóz na ugorze i w sadzie, kolejnym karmieniem całej watahy, dojeniem i zapędzaniem na nocny spoczynek pod dach oraz warzeniem sera przejrzałam dzisiaj kolejne strony internetowe w temacie: ekowioski.
Interesuje mnie on od dość dawna. I co jakiś czas aktualizuję posiadane informacje.
Robię to nie dlatego, że chciałabym w czymś takim uczestniczyć, ale dlatego, że z pewnego pokrewieństwa wyobraźni utopistki mam pociąg do poznawania realiów tych projektów i przedsięwzięć.
Nie jestem trendziarą, idealistką społeczną (jeśli już to a-społeczną), mam usposobienie pustelnicze i nie interesuje mnie stowarzyszanie się, mam też swoje lata, które sprawiają, że z wielu rzeczy wyrosłam. Także mnóstwo rzeczy w okresie dziecinno-młodzieżowym poznałam i przeżyłam w starym dobrym ZHP, na obozach letnich w lesie i w innych działaniach harcerskich. Więc nie marzy mi się, żeby budować (ani tym bardziej mieszkać w nich) chat kurnych z epoki brązu czy średniowiecza (i nawet domku hobbita też nie, bo nasłuchałam się od sąsiadów jak to się w ziemiankach mieszka wespół z wężami, ślimakami i ropuchami, zwłaszcza w mokry rok i na przedwiośniu), ostrzyć miecz czy pleść kolczugę albo przebrana w lniany strój bajać społem przy ognisku, tudzież wzywać stare bogi zdezaktualizowaną mową ojczystą. Oczywiście, to są fajne pomysły na wakacje, dla pasjonatów itp., no, i przede wszystkim dla ludzi młodych.
Podobają mi się i bawią mnie działania typu: zakładanie plemienia słowiańskiego w gronie studentów i studentek i świętowanie wspólnie Kupały, nurzając się nago w leśnym jeziorku i pijąc przy ogniu starosłowiańskie piwo miodowe marki Warka. Walki na miecze i topory u stóp starego zamku w lipcowy łykend, czemu nie?
Tylko to jest zabawa, i tylko zabawa, nawet, jeśli znajdą się w gronie tacy zdolni, którzy baje własne układają, kalendarze stosują, słowiańskie bóstwa wielbią i wzywają, swoje miecze własnoręcznie kują, mało tego, w drewnianej chacie krytej słomą żyją ubrani w lniane koszule na co dzień i od święta.
Projekt ekowioski zakłada wcielenie idei wiodącej jakąś grupę w rzeczywistość. Nie jednorazowo, nie na rok-dwa, ale na całe życie. Być może całe życie własne i swoich potomków.
Poznałam kilka rodzajów założeń, statutów, słowem dekalogów i ksiąg praw takich wspólnot. Same w nich wielkie słowa, przewodzi cel zmienienia świata i uczłowieczenia cywilizacji wespół z duchowym rozwojem i nawiązaniem harmonii z Matką Ziemią. Przejrzałam galerie zdjęć i poczytałam forumowe dyskusje na różne tematy.
Większość realizacji idei ekowioski w Polsce jest w powijakach i na wstępnym etapie szukania ziemi lub zasiedlania nowokupionego domu oraz czekania na przekształcenia prawne statusu tego i owego. Pchają je do przodu pojedyncze osoby, pary i niewielkie grupki znajomych (2-4). Licząc, że znajdą się tacy, którzy z czasem dołączą, pomogą w pracach polowych i budowlanych, przyniosą nowe pomysły (no, i kasę, o której prawie się nie mówi).
Wszystkie te strony są oficjalne i prowadzone w tonie mega-pozytywnym. Nie ma tam rzeczywistości (białej, czarnej i szarej, biała jest wybielona). Na zdjęciach królują młodzi i najmłodsi osobnicy. Ci, co ciągną sprawy bywają w poważniejszym wieku ok. 40-50 lat. Starszych nie zauważyłam. No, ale oni chcą budować społeczeństwo przyszłości. Są lepiej osadzeni, mają kasę na początek, wiedzą, co to ciężka i zorganizowana praca. I postanowili zrealizować marzenie swego życia, bo to ostatnia być może chwila, żeby to zrobić. Stając się na starość mędrcem nauczającym wspólnotową młodszą brać.
Podporą większości tych ideo-wspólnot są książki Megre i nauki Anastazji (która nie wiadomo czy naprawdę istnieje). Przedmiotem zazdrości - 300 takich wspólnot powstałych w Rosji. Wsparciem - bracia i siostry z komun wioskowych z krajów zachodnich i izraelskich kibuców. Prym wiedzie budownictwo ze słomy i gliny. W planach jest utworzenie wspólnotowego osiedla o geometrii pszczelego plastra, kwadratowe działki jednakowej wielkości, dróżki i drogi, samowystarczalność energetyczna, żywieniowa i wszelka inna (a więc do tego kowalstwo, tkanie z lnu i wełny oraz krawiectwo też musi być).
Większość zapaleńców jest wegetarianami, którzy wznoszą na sztandarach hasła ekologiczne i permakulturowe, leśnych ogrodów rodzących obficie wielkie ilości orzechów, szyszek cedrowych, jagód i innych owoców, uprawy zbóż bez przewracania ziemi łopatą i w ogóle fajnego lenistwa codziennego na wsi.
Niektóre wspólnoty prosperują w oparciu o religijne wartości, przeważnie hinduistyczne. Palą agnihotrę, mantrują, chronią Tybet, stawiają znaki anty-GMO na swoich działkach.

Po tym wstępie wspomnę o moich wnioskach osiedleńca.
Szkopuł w tym, by zebrał się zespół. Ba, by zebrało się troje. Bo dwoje to zwyczajne. O czworgu, dziesięciorgu nie marząc.
Internet jest o tyle kiepskim wynalazkiem, że siedzą w nim głównie miastowi. Ludzie ze wsi rzadziej, a rolnicy to tylko tacy, co z miasta zjechali.
No, więc obraz rolnictwa i życia wioskowego jest spaczony i wypaczony. Nie ma do niego dostępu innego, jak samemu zjechać, zobaczyć i przymierzyć się.
A na takim spotkaniu od razu z punktu dzieją się zaskoczenia. I już na wstępie WIĘKSZOŚĆ odpada.
Łatwo jest se siedzieć przy ogniu ciepłym latem, chińską zupkę wcinać i gadać, gadać o ekowiosce, wspólnocie, rodach i radach zgromadzonych, co decydują. I o tych orzechach, co same rosną i do gąbki wpadają. I o komputerze (samowystarczalnie wytworzonym) napędzanym wiatrakiem, wodospadem albo słońcem.
Łatwo jest jechać na warsztat tego i owego, a to kopania rowków w ziemi, a to sypania wzgórka ziołowego, a to stawiania magazynu na meble ogrodowe z gliny i słomy (kombajnem ściętej i kostkarką ściukowanej). Żeby zapoznać się osobiście (ze sobą, bo nie z tematem). Czas spędzić miło i gadać, gadać, gadać znowu. I napędzać się.
Jak się ma kasę łatwo nawet pewne rzeczy samemu zacząć i zrobić. A potem skrzykiwać co roku internetowych młodych marzycieli z miasta, żeby niby ich czegoś nauczyć (np. łopatę prawidłowo trzymać w garści albo drewno na opał przerąbać), a tak naprawdę szukać, szukać, szukać... tego trzeciego. Co by ruszył lawinę.
Jak już się trafi jeden z drugim to gada, gada, gada i gołodupiec przeważnie jest. A na dokładkę zamiast na ciesielce czy rżnięciu piłą najlepiej zna się na dęciu we flet albo pukaniu w bęben.
No, więc wybór jest marny. Bo masz sztukę na co dzień, górnowzlotne rozmowy całą gębą dzień i noc, i zaiwaniasz na chleb sam, nie dla siebie, dwojga, a na troje-czworo, co piosenki śpiewają albo medytują, gdy inni fizycznie harują.
Rzeczywistość skrzeczy. Rozczarowanie jest częstą goryczą.
Miastowi nie nadają się do pracy na wsi. Nie tylko nie umieją, ale i siły nie mają. No, i stosownej zawziętości w sobie, żeby swoje miejskie nawyki przezwyciężyć. I choćby wstać o tej przyzwoitej siódmej-ósmej rano (już nie mówię przecież 4-tej), a nie o dwunastej. I nie kąpać się choć raz dziennie.
Z kolei wieśniacy nie muszą ekowiosek zakładać, bo często mają je na co dzień w naszej polskiej wschodnio-południowej krainie.
Ostatecznie, fakt jest taki: realizuję projekt eko-wioskowy osobiście i dziękuję Bogu, że choć drugą osobę udało mi się do niego namówić. A wioskę i to ekologiczną mam za płotem. O prastarych korzeniach i osadzoną w ziemi przodkami i duchami, a nie słowami. Oby udało mi się choć w maleńkiej części zintegrować z tym, co jeszcze jest, to będę szczęśliwym i spełnionym człowiekiem!
Co do tego, kto przetrwać może koniec świata też jakoś nie mam wątpliwości. Stawiam na chłopa. Co z ziemi jest i skromnie żyje, pracując w pocie czoła wśród pól i lasów.

15 września 2010

Przenosiny

Dzień zaczęłam upychaniem książek z regału do kartonów i toreb. Słowniki i klasyka, efemerydy gwiezdne i tablice obliczeniowe, podręczniki tego i owego, Dante obok poradnika ogrodniczego, wspomnienia Aleksandra Sapiehy z podróży po Bałkanach obok numerów kwartalnika UFO, Swedenborg obok albumu z polskim wzornictwem ludowym... Długo gromadzone, ciężkie od różnych myśli i przeżyć. Do tego paczki z moimi książkami czekającymi na chętne księgarnie do przyjęcia ich do sprzedaży. Tyle razy przenoszone i przesuwane z kąta w kąt, znów musiały zmienić miejsce, i to wcale nie ostatni raz.

O wiele łatwiej jest ludziom, którzy budują dom mieszkając w innym budynku lub miejscu. Wprowadzają się raz, a dobrze. My od lat pięciu jesteśmy w nieustającej przeprowadzce (z Warszawy na Dąbrowę, z Dąbrowy do starej chaty, ze starej chaty do spichrza, ze spichrza do rozszerzonego domu) i w remoncie (chaty na Dąbrowie, starej nowej chaty i przyległych budynków gospodarskich), a od ponad roku na nieustannych walizkach. Przenoszonych tym razem z komórki do komórki, ze strychu na stryszek, z pokoju do pokoju. Kiedy to się skończy?
Tracę nadzieję, że zdążymy przed końcem świata. I że zaznam jeszcze normalnego życia w czystym i posprzątanym mieszkaniu.

No, i przyjechała brygada, no, i położyła 4 legary i pojechała. Jeden szef poszedł do lasu zarabiać, bo podobno więcej kosi na grzybach, niż przy budowlanej robocie (przytyk do naszej umowy o zapłacie od metra, a nie na godzinę). Drugi szef pojechał do miasta w Bardzo Ważnej Sprawie. A chłopcy dwaj zostawieni sami sobie nie dostąpili zaszczytu przykręcenia desek podłogowych, aby nie było potem przykrych niespodzianek. Za to dostali po worku jabłek, reklamówce kani, po piwie i paczkę papierosów na spółkę. Dalszy ciąg w sobotę. Ponoć.

14 września 2010

Pchnięcie do przodu

Wczorajszy dzień należał do tych ważniejszych, w ciągu których rzeczy i sprawy, do tej pory czekające spokojnie na swój czas, "zostają pchnięte". Gdzie? Do przodu, oczywiście.
Z rana przyszedł Kościk. Ma ostatnio natchnienie do roboty, co trzeba wykorzystać. Rozrzucił gnój na polu, bo do tej chwili leżał tam sobie w zgrabnych kupkach zrzuconych z taczki. A potem z Anią przenieśli caaały wielki stos desek szalunkowych na obróbkę poddasza z garażu na poddasze właśnie. Wreszcie samochód będzie stał pod dachem, co przy intensywnych deszczach tego lata przestało być dla niego czymś nieważnym.
Ja w tym czasie pomalowałam legary pod podłogę ułożone na tarasie do przewiania na wietrze, środkiem grzybobójczym. Na słoneczku wyschły bardzo szybko.
Kościk na obiad dostał zalewajkę z grzybami. Na naturalnym żytnim zakwasie chlebowym.
- To zupa z moich stron - przedstawiłam danie. Bo Podlasiacy jakimś cudem regionalno-kulturowym nie znają zalewajki. Spotkałam tylko jednego, który wiedział co to, z filmu "Jak wywołałem drugą wojnę światową".
Zjadł szybko i musiał, no, musiał przyznać, że nigdy czegoś tak dobrego nie jadł.
Podlasiacy robią owszem, zupę ze świeżych grzybów, z ziemniakami i warzywami, ale bez barszczu. Jest zjadliwa, ale bez duszy. To przyzna każdy Polak z łódzkiego, radomskiego, częstochowskiego i świętokrzyskiego. Może jeszcze ze Śląska i Mazowsza wiedzą o co chodzi z zalewajką. Niemniej w rejonie moich chłopskich przodków po kądzieli (Pilica) jadało się zalewajkę na śniadanie, obiad i kolację. W różnych wariantach, postnych (z jajem na twardo i warzywami) i tłustych (ze skwarkami i kiełbasą albo kaszanką w wersji śląskiej), wiosennych (z cebulką i nacią) i jesiennych (z grzybami). To zupa absolutnie uniwersalna.
Po południu sprzątnęłyśmy spady jabłkowe zalegające pod jedną antonówką. Ania wywiozła na kompost 3 taczki zgniłych i nadgryzionych przez kozy owoców, a ja zebrałam 3 kosze, 2 pudła i całą dziecinną wanienkę owoców nadających się do przerobu. Reszta w liczbie podobnej do tej, co spadła wisi jeszcze na drzewie i dojrzewa. A tych drzew jest w sadzie 23. Wśród nich kilka już całkiem opadłych (2 papierówki) lub nieowocujących w tym roku (owocowały w zeszłym).
Problem z nadmiarem dobrego jest.
Trochę rozdajemy (sąsiadom i znajomym, którzy na to zasługują) albo wymieniamy się na inne dobra ziemi, trochę idzie na paszę dla kóz, resztę suszymy, a te, co będą nadawać się do przechowania pójdą do piwnicy leżakować do wiosny. Podobno cena jabłek na wiosnę będzie wysoka.
Kiedy zajęłam się obieraniem owoców i krojeniem ich na susz przyjechał Big Johnny (Wielki Jasiek) w swoim ogromnym traktorze i przez prawie 2 godziny orał nasze pole pod zasiew żyta. Poszło na to prawie 3 stówki.

A dziś, Aneczka pomaga zbierać ziemniaki na polu pani Wiery w zamian za kartofle na zimę.

12 września 2010

Tkactwo - cd.

Pod koniec tygodnia zaczął się kurs tkacki zorganizowany w GOK-u w Czeremsze.
Przygotowywana była osnowa i jej zakładanie na warsztat.
Poszły w ruch: nicielnice (niczelnice), bardo, tudzież inne akcesoria. Oraz ręce kobiet. Starych i młodych.
Co tu dużo mówić. Trzeba patrzeć i uczyć się...
Cierpliwie, skromnie i radośnie.







Jesienne nadmiary


Anię diabli pognali w las.
Całe popołudnie obierałam przyniesione przez nią grzyby.
Ja grzyby, ona jabłka.
Przyniosła głównie maślaki, trochę zdrowych koźlarzy, kilka podgrzybków i kurek, trafił się nawet dorodny prawdziwek.
Jedne do zupy, jedne na smażenie, jedne na suszenie i jedne do marynowania.
Potem znowu palenie w chlebowym, ale i pod płytą też. Pod garnkami z serwatką (na zwarnicę, którą kurki karmię) i z karmą dla kur (obierki z ziemniaków) oraz siatką z wyłożonymi na niej grzybami do suszenia i dosuszenia. W chlebówce na dziś suszenie jabłek.
Gorąco od tego w domu. Ze 25 stopni. Za dużo, jak na moje przyzwyczajenia. Na dworze miły chłodek, który jednak pozwala mi jeszcze spokojnie chodzić w koszulce z krótkim rękawkiem.
Warszawiance, przyzwyczajonej do 30 stopni równo latem i zimą w mieszkaniu w blokach, taka temperatura właśnie odpowiada, ale ja w nocy nie śpię, okno uchylam.

11 września 2010

Pożegnanie

Wzięłam dziś udział w przyjęciu (nazywanym stypą) z okazji 40 dni po pogrzebie dziadka Wołodii. Przedtem trzeba było zaliczyć liturgię w cerkwi. Tak się złożyło, że na to osobiste święto rodzinne nałożył się jeszcze prazdnik cerkiewny, czyli dzień ścięcia głowy Jana Chrzciciela i dzień wypominania wszystkich zmarłych. Uroczystość trwała bite trzy godziny, a i tak wszyscy cieszyli się, że batiuszka przyspieszył odprawianie, bo zapowiadało się na 4 godziny.
Tak trochę odleciałam w kosmos z tego wszystkiego.
Po powrocie palę w chlebowym. Szczoby griby ususzyty.

10 września 2010

Grzyby i kartofle


Wczorajsze odkrycie: wykiełkowały w sadzie kanie, pełno tego, w dziesiątki liczyć.
A już straciłam nadzieję, że wzejdą tak, jak co roku.
Będziem suszyć, w piecu chlebowym. Suszone kanie, sproszkowane są podobno bardzo smacznym dodatkiem do potraw.
I coś jeszcze. Stary Mikołaj zajechał furką pod naszą chatę i zwalił pod piwniczką wór pełen kartofli. Ot, podarunek.
- Obrodziły w tym roku. Kopiemy z żoną od kilku dni. Jeszcze trochę zostało na polu.

9 września 2010

Lekarstwo

Udało mi się wreszcie zagonić Anię do dentysty! Bo znowu spuchła i czuła się coraz gorzej. Wczoraj zajechałyśmy pod nowoczesny gabinet w miasteczku, Ania okazała się kwitem zapłaty składki KRUS i zasiadła lękliwie na fotelu...
Na razie bierze antybiotyk i czeka, aż ropa spłynie i zniknie. Za kilka dni ma pojawić się na bardziej radykalny zabieg. Już dzisiaj czuje się lepiej.
Na to sąsiadkę wzięło na wspominki.
- Łoj, moja mama też na zęby chorowała. Puchła, ale do babek chodziła. Zamawiały, a jakże, ale nic nie pomagało. W końcu do dentysty poszła. Wyrwał od razu, wtedy nie patrzyli, że ropa musi zejść. I sączka nie założyli. Ropa nie zeszła. Rana długo nie goiła się. Mama całe lato nic nie robiła, bo co się schyli to ją rwie. Potem jakoś rozeszło się, ale do końca życia na głowę chorowała.
Po tej opowieści Ania już nawet z większym przekonaniem antybiotyki łyka.

7 września 2010

Żydem czasem warto być

Gnój wywieziony pomyślnie na pole. Starczyło na mniej więcej pół hektara. Kościk jak chce to potrafi pracować, nawet deszcz go nie przestraszył.
Pojawił się też niespodziewanie drugi szef brygady. Obejrzał robotę chłopaków dwóch, coś tam pomruczał i powiedział, że z nimi pogada. Zapowiedział, że zjawią się do podłóg na koniec tygodnia. I może dokończą to, co zaczęli, zobaczymy, ale już na naszych warunkach.
Czasem dobrze jest się postawić. Mieszkamy w tym regionie od pięciu lat i niejeden budynek już postawiłyśmy, lub rozebrałyśmy i pocięłyśmy na części. Z tego, co tu i ówdzie udało mi się podsłuchać z rozmów różnorakich budowniczych, z usług których przychodziło nam korzystać, to doją oni Warszawiaków jak mogą i umieją. A ci często, nie znając miejscowych cen albo zmęczeni daremnym szukaniem pracowników, godzą się nieraz na podwójne stawki. Wcale to nie wpływa na jakość, ani na prędkość wykonania, a na dokładkę owi pracownicy śmieją się potem z frajerów bardzo długo, wspominając ile to udało się skasować. Jak się nie dasz z kolei, żydem cię nazwą. Ale w końcu uszanują.
Swojemu tak nigdy nie robią jednak, to trzeba przyznać. Może więc już zaczynamy być swoje?

Robotnik

Po ulewnej nocy i poranku wczoraj wypogodziło się. Kozy jak zaczarowane pasły się same na polu i w sadzie całe popołudnie, aż do udoju. Wróciły grube od paszy i ciężkie w ruchach. Pojawił się też znajomy szerszeń, mieszkaniec pobliskich drzew akacjowych. Zagląda na taras do nazbieranych do koszy jabłek, które pracowicie obieramy na suszenie albo kompot. Jest uprzejmy, my też wobec niego. Nie ma to jak wzajemny szacunek.
Dziś od rana słońce, ale z południem zaczyna się chmurzyć.
Rano, cud niebieski, zjawił się Kościk do roboty. No, to ją dostał. Kończy wynosić gruz ze starej kuchni spod obory i razem z Anią wywala gnój z koziarni. Wywożą go taczką prosto na pole. Niedługo trzeba będzie orać pod żyto ozime, bo płodozmian wprowadzamy.

5 września 2010

Trochę o czarach

Od niejakiego czasu dopiero wiem, że są w regionie wsie mające złą sławę. Ostrzega się chłopaków, aby nie brali stamtąd żon. "Tam ludzie są dziwne, niedobre" - mówią tutejsi, a spytani o szczegóły milkną. Wiem już, że pewną rolę odgrywają w tym zaszłości historyczne i dawne niesnaski sąsiedzkie na bazie narodowości, poglądów politycznych czy wiary. Ale nie tylko. W wielu tych wsiach mieszkały bądź mieszkają złe baby. Takie co niedobre zazdrosne oko mają. Kwiatki od tego więdną albo zwierzęta zdychają, kury przestają się nieść, a krowy dawać mleko. I takie, co szepczą przekleństwa sypiąc coś na drodze, wokół domu albo pod dywan wrzucają, po którym stąpa przeklinany. Albo podrzucają mu do ogródka zawiniątka, które ściągają zły czar, a jeśli ciekawski niedowiarek je otworzy, to umiera w przeciągu krótkiego czasu.
Są i dobre baby (szeptunów jest mniej, słyszałam tylko o jednym, już nie żyjącym, zresztą lekarzu z zawodu). O tych wszyscy wiedzą gdzie są i w razie potrzeby jadą po pomoc. Czar złej miłości odczynić, alkoholizm przegnać, guza wyleczyć, słabość osłabić. Albo interesy ruszyć, klientów przywołać, kłopotom zaradzić.
Dużo różnych historii tu się opowiada i wszyscy wierzą w moc tych ludowych zamawiaczy, dobrą i złą. Lepiej w dniu ślubu nadrobić drogi, gdy ktoś ci na niej nagle popiół lub specjalne zioła wysypuje. Albo trzymać w kieszeni cięte słomki, gdy zwierzę się nie wiadomo komu sprzedaje i może urodzajność i płodność zabrać ze sobą. Lub zawiesić na nim coś czerwonego przeciw urokowi. A gdy już czar rzucony i koń się poci, rży bez powodu, albo inne zwierzę staje się niespokojne bez przyczyny, przetrzeć je zaraz bielizną osobistą, przepoconą koszulką, kalesonami, a najlepiej majtkami zdjętymi z siebie. W innym przypadku koń może nawet paść, cielna krowa poronić.
Była właścicielka naszej chaty różę spalała ponoć bardzo skutecznie. Tj. czerwone wykwity wrzodowe na ciele. Przy pomocy lnu święconego palonego nad gromnicą i odpowiedniej ilości zdrowasiek.
Jej córka na ziołach i naparach się zna. Niegojący się wrzód na kopycie końskim u sąsiadów wyleczyła okładami z arniki.
Inny znajomy wodę umie znaleźć różdżką z gałązki wyciętą. I z dokładnością do metra ją umiejscowić. Leczy też chore uszy spalaniem w nich wąskich świec cerkiewnych (i nie mylić z metodą Indian Hopi, choć identyczna to jednak pradawna ludowa).
Sławna w województwie historia wystawienia na skrzyżowaniu sedesu ukradzionego ze śmietnika batiuszki w celu odczynienia pecha, co ponoć szeptunka doradziła, o który zabił się jadący tamtędy inny batiuszka, osierocając żonę i dzieci, wydarzyła się zaledwie w zeszłym roku.
W sumie: miałyśmy wielkie szczęście, że nas droga tutaj zaprowadziła, a nie tam, tam czy siam, a przecież mogła była...

4 września 2010

Czyste ręce

Myślę o pewnym dzieciątku-dziewczątku, które niedawno było u nas podglądać dojenie i popaść kozy. Przyjechało do dziadków na wioskę ze stolicy. Szczuplutkie, wielkookie, ciekawskie, jak to dziecko. Z własnym kubkiem w rączce, żeby spróbować mleka prosto z udoju. Pytam:
- Podoba ci się tutaj?
- O, tak. Lubię zwierzęta, wieś. Będę kiedyś mieszkać na wsi. Bo chcę.
- Super. A kim chcesz zostać?
- Lekarzem.
- Powodzenia życzę.
- Ale jeszcze nie wiem. Tatuś chce, żebym była. Zaraz już wracam do domu. Specjalnie wcześniej przyjechałam, żeby z kozami pobyć i z psem się pobawić. Bo ja chcę mieć takiego psa, wilczura, sukę, jak pani.
Dziecko spróbowało mleka ze smakiem i bez obrzydzenia, potem pasło kozy w sadzie i rzucało patyki Koli, która je zziajana przynosiła. Potem poszło z nami i stadem zwierzaków na ugór.
- Patrz, czeremszyna, już dojrzała. Chcesz spróbować?
- Chcę. To znaczy....
- Co takiego?
- Przyniosłam babci jajka z kurnika i nie umyłam rąk. Nie mogę niczego dotknąć. Tatuś nie pozwala. Mówi, że można zachorować.
- Trudno. Ale owoce są bardzo smaczne.
- No, to może spróbuję. Zerwę o tak, jak pani, gałązkę i zjem bez rąk.
- Próbuj, na moją odpowiedzialność. Poza tym jaja w kurniku są sterylne, jeśli tatuś tego nie wie.
- Oj, ten tatuś. Ciągle muszę myć ręce, jeść to, co każe i kiedy każe, krzyczy jak zapomnę. I denerwuje się.
- Trudno. Zdarzają się straszni tatusiowie. Tak samo ciotki, wujkowie, dziadkowie. Jakoś trzeba przetrwać. A z tym myciem, między nami to bez przesady.
- To dlatego, że mój brat ma alergię. I ledwie na wieś przyjedzie to zaraz musi wyjeżdżać, bo kicha i robi się cały czerwony. Mama ciągle wszystko myje i pucuje. W mieście jest z nim trochę spokojniej.
- Bo czyściej?
- No... nie wiem - dziecko uśmiechnęło się zakłopotane.
Potem odjechało samochodem tatunia. Usłyszałam z daleka (skąd znane?):
- Tylko wytrzyj dokładnie buty, zanim wejdziesz do samochodu!

Przypomina mi się, nie wiedzieć czemu, dawno dawno temu czytany "Tajemniczy ogród"...

3 września 2010

Pełna moc

Wychodzi słońce, ale na zmianę z przelotnymi ulewami. W praktyce kozy krążą między polem a oborą wielokrotnie. Same wracają, uciekając przed deszczem i same wchodzą do boksów w odpowiednich grupach. Rozmieszczam je teraz inaczej, dziewczynki osobno, koziołki odpowiednio do dwóch dominujących samic w dwóch boksach i jest wreszcie spokój przy karmieniu.Kiedy koło południa wracałam z nimi z pastwiska znalazłam na polu rozszarpaną kokoszkę zieloną nóżkę... Pełno piór, zjedzona wątroba i część wnętrzności. Zabrałam resztkę z uczty jastrzębia, Ania oprawiła mięso i Kola będzie miała jedzenia na tydzień. Smutne pocieszenie.
Przyszło mi potem do głowy napalić zamiast pod płytą, to w ścianówce i wreszcie wypróbować pełną moc pieczki. Wyschła już dokładnie. Złapała cug momentalnie i przez godzinę paliłam w niej starymi, na pół spróchniałymi kawałkami drewna, nawet nic porządnego. Po dwóch godzinach piec był już w pełni rozgrzany, a temperatura podskoczyła w domu prawie o 5 stopni. Kafle są tak gorące, że na wysokości paleniska można się oparzyć.
Obrałyśmy zatem nową porcję jabłek i suszymy na brytfance postawionej na pieczce. To najlepszy sposób (oprócz kaloryfera).
Ania skoczyła do lasu na grzyby, nie było jej z godzinę. Znalazła trochę kurek i dwa koźlarze. Będzie jutro na zalewajkę z grzybami.

2 września 2010

Szczerość w oborze

Poranek po rozdeszczonej nocy w deszczu, choć malejącym. Wychodząc na obrządek założyłam na lewą stronę bluzę polarową oraz dwa różne kalosze. Zauważyła to dopiero Ania.
Wpuściłam przemokniętego kota (Jasia) do mieszkania i potem stoczyłam walkę z kozami. Są zdenerwowane tym nagłym całodziennym staniem przy żłobie, siano zaczęły jeść dopiero wczoraj wieczorem, gdy straciły nadzieję na wyjście na pastwisko. Teraz pchały się do jedzenia wszystkie naraz, a zwłaszcza młode, Zuzia i Tynia nie dawały się potem zaciągnąć do boksu. Są już tak silne, że trudno je tam wepchnąć, gdy nie chcą. Gdy się tak opierały w otwartych drzwiczkach wypadły stare kozy i zaczęły buszować po podwórku. Przewróciły przygotowane porcje dla reszty i zrobił się ogólny bałagan. Trzeba je było zagonić, zamknąć, nowego owsa przynieść, a ten wysypany zostawić kurom. Kiedy już były zamknięte okazało się, że się tak wystraszyły, że żadna nie chciała wyjść do dojenia.
Trzeba było ochłonąć ze zdenerwowania i zacząć do nich łagodnie przemawiać. Zwierzę wyczuwa doskonale emocje w głosie osoby, którą zna i nigdy nie daje się nabrać, nawet jeśli mówi się sztucznie spokojnym tonem wie to. To wielka nauka opanowania - obcowanie z braćmi i siostrami mniejszymi. Nie prześliźnie się żaden fałsz.
Gdy otworzyłam drzwi lamusa, aby dosypać śruty do kurzej karmy nakryłam dwa myszaki wylizujące resztki w kurzym garnku. Na mój widok zerwały się i w panice wyskoczyły z wysoko postawionego naczynia na łeb na szyję. Stałam i czekałam, aż uciekną, właściwie rozśmieszona. Trzeba będzie tam Kicię zamknąć raz drugi.
Ledwie przełożyłam polar na prawą stronę i wymieniłam kalosze z Anią, przyjechał stolarz i zdjął wymiary do schodów na górkę. Może uda się je zamontować tej jesieni, jeśli brygada założy w miarę wcześnie podłogi w pokojach.

1 września 2010

Przed terminem

Ludziska mówią na wiosce, że w tym roku grzybów nie będzie. I rzeczywiście, u nas, w było nie było tzw. "grzybnym lesie" można najwyżej kurek nazbierać. I w naszym ogródeczku i pod folią - dzikich pieczarek. Żadnych innych. Nie ma maślaków, sitarzy, podgrzybków, koźlarzy, ani nawet kani, które już powinny być.
i jeszcze, że to dziwne, bo dawno tak nie było, żeby żadnego prawdziwego grzyba nie było (kurki się nie liczą, oświecam miastowych).
Ja dopowiadam, obserwując przyrodę od kilku tygodni, że możliwe jest, iż zima przyjdzie wcześniej o jakieś półtora miesiąca. Wiedzą to zwierzęta. Kozy miały ruję półtora miesiąca wcześniej, pajęczaki snuły swoje babie nici już na początku sierpnia. Teraz zaczyna być to widać, bo mamy oto jesień miesiąc przed terminem.