22 stycznia 2018

Zapiekany ser pleśniowy w fazie śmierdzielinka

Dojadamy resztki serów. Doszły swoich dni. Starsze robią się trudne do zjedzenia, choć u nas gąb i dziobów nie wybrzydzających, a wręcz odwrotnie, dość. Żółte już tylko na parmezan.
Jednak jest taki czas. Że domowy quasi-camembert osiągnął fazę płynną i tak ostrą, nie mówiąc o intensywnej woni, jaką wydziela, że nawet butla wina na popitkę niewiele pomaga, żeby się nim raczyć. A szkoda wyrzucić przecież.


[niniejsze zdjęcie pochodzi z internetu, ale mniej więcej ilustruje fazę rozwoju takiego sera]

Wzięłam się więc za potrawę na ciepło ze śmierdzielinka. Eksperyment. Bardzo prosta w wykonaniu, jeśli ma się główny składnik. A tutaj, powiem wam, trudno jest. Śmierdzielinków bowiem w Polsce nie kupisz łatwo, ani w sklepie, ani prywatnie, taki to ich zakazany urok. Choć można samemu łatwo się dochować, jeśli ktoś kupi tzw. kozi ser miękki zrobiony na bakteriach pleśniowych i w odpowiedni sposób go przechowa w lodówce, bądź w piwniczce, najmniej miesiąc.
Ale dość o tym. Do dzieła!

Zapiekanka z ostrym bardzo dojrzałym serem pleśniowym

Składniki:
ziemniaki
łyżka masła
śmietana bądź podkwaszone mleko słodkie
ser w fazie zaawansowanej płynności
przyprawy: sól, świeżo zmielony pieprz prawdziwy, kurkuma, odrobina czarnuszki

Przyrządzenie
Ziemniaki obrać i wybrać jedną z dwóch wersji przyrządzania. Albo najpierw ugotować (można użyć takie, które zostały z wczorajszego obiadu), albo pokroić surowe w plastry. Położyć na dno naczynia żaroodpornego nieco masła, ułożyć warstwę ziemniaków, posypać hojnie przyprawami, i znów odrobiną masła, na to kolejna warstwa i znów przyprawy, tak do trzech razy. Całość polać serem dokładnie wymieszanym ze śmietaną, bądź podkwaszonym mlekiem i wstawić do piekarnika. Jeśli ziemniaki były surowe, to zapiekać przez godzinę w temperaturze 200 stopni. Jeśli były gotowane wystarczy pół godziny, a na koniec trochę poopiekać, aby zrumienić zapiekankę z wierzchu.

Hm, zapach może nie stanie się różany, ale na pewno bardziej znośny.
Podawać na ciepło z surówką lub sałatką ćwikłową, z kapustką kiszoną lub, co kto lubi.
Ja się zadowoliłam ćwikłą i mocnym kim-ći czosnkowym, idącym w parze z ostrym smakiem sera, a przełożoną na talerz zapiekankę potraktowałam jeszcze ulubionym domowym keczupem, żeby jej kolorków dodać. Mniam!

Najważniejsze: daje się zjeść! Nic się nie zmarnowało!

17 stycznia 2018

Zimny czas

Kilka ostatnich dni było trudne do zniesienia. Dokuczało przeszywające zimno. Wiatr zwiększał odczucie zimowego chłodu wielokrotnie. Wyjście do obrządku wymagało poświęcenia. Grabiały dłonie, szczypały policzki, kapało z nosa, marzły kolana i stopy w kaloszach. Kacze i indycze towarzystwo wypuszczane było tylko na dwie godziny w ciągu dnia, bo przykro było patrzeć jak ptaki kulą się z zimna, przysiadają na zmarzniętych bosych łapkach i stroszą pióra.
W domu wcale nie szło szybko poczuć się komfortowo. Dom w nocy wychładzał się na tyle, że piec napalony przed południem długo się rozgrzewał, a wiatr, wiejący z południowego wschodu nie ułatwiał tego procesu. Nawet rozpalenie ścianowego na noc nie przynosiło wielkiej ulgi, budziłam się z zimnym nosem.
W taką pogodę wykociła się Fela. Mimo, że po wielkości jej brzucha nastawiłyśmy się na parkę, to okazało się, że urodziła jedynaczkę, dorodną kózkę z kłapciatymi uszami przekazanymi przez Gucia, po części mającego anglonubijską krew. Szybko stanęła na nóżki, zassała, nie trzeba było nawet przynosić do domu. Dzisiaj już zwyczajem wszystkich zdrowych koźląt próbuje podskoków. Zowie się Fruzia, bo jest z klanu na F.

W nocy wiatr wreszcie ustał. Za to zaczął padać śnieg. Szybko pokrył ziemię i las grubą mokrą kołdrą. Zaczęła się kolejna zimowa zabawa. Odśnieżanie. Pięćdziesiąt metrów od garażu do drogi to nie w kij dmuchał. Zwłaszcza, że zawiewa właściwie ciągle i końca nie widać. Anna wyskakuje raz na jakiś czas, aby przelecieć szuflą mimo wszystko i ułatwić sobie końcową robotę, gdy już padać przestanie. Jedynie, co lepsze, to w domu zrobiło się od razu ciepło i przytulnie.

5 stycznia 2018

Podsumowanie bez postanowień

Przyznaję, że wpisy na tym blogu stały się rzadsze od jakiegoś czasu. Wpływa na to kilka powodów. Po pierwsze i najważniejsze: szczegóły z osiedlania się, budowania, hodowania i zagospodarowywania przestrzeni zostały już tu wielokrotnie opisane pod różnymi kątami. W tym nowym roku minie 9 lat od chwili przeprowadzki do Kresowej Zagrody. Nastawienie zdążyło się zmienić. Pewnie najbardziej to dojrzeć i ustabilizować się na jednym poziomie, i dlatego brak koniecznej ekscytacji codziennymi zdarzeniami czy osiągnięciami, osiąganymi co rusz w podobny sposób. Ot, przyzwyczajenie.
Jesteśmy teraz na etapie każdego, nieomal każdego rolnika gospodarującego z roku na rok niezmiennie z dziada pradziada. Chyba trochę tak. W takim razie, o czym tu pisać więcej? W większości sytuacje powtarzają się podobnie, rok po roku.

Mimo, że staramy się wprowadzać zmiany, inwestycje (drobne), urozmaicać hodowle (dla własnej przyjemności, nie dla pieniędzy, których jest ni mniej ni więcej podobnie od lat), to wciąż na wiosnę trzeba siać i sadzić, potem wciąż łatać ogrodzenie, rąbać i układać drwa, jesienią ganiać z kozami, lub za kozami, które urywają się z nudnego pastwiska w ciekawsze leśne gęstwy sąsiednie, w tym czasie serowarzyć, dbać o pszczoły, miód odciągać, owoce zbierać i przetwarzać, aby na koniec roku móc odpoczywać przy ciepłym piecu, karmiąc dobytek dwa razy na dzień i spokojnie oczekiwać kolejnego przychówku.

Jak zawsze zrobiłam podliczenie roczne dochodów i wydatków i jak zawsze bilans wyszedł na zero. To dobrze, bo było kilka nagłych wypadków w tamtym sezonie i jakiś chochlik kazał nam wymienić podstawowe sprzęty agd, które uległy awarii, przede wszystkim kuchenkę gazową i lodówkę, w którą piorun strzelił. Na dokładkę mój komputer zaczął chodzić jak czołg i też się doprosił wymiany na nowszy i szybszy  model. Jakoś starczyło, Bogu dzięki.

Obecnie zimujemy. Zdrowo się odżywiając i zjadając zapasy starannie jak co roku zrobione i podarowane nam przez gospodarstwo i pracę własnych rąk. Wystarczy na pewno do wiosny, a może i dłużej. Oczywiście, nie wszystko da się samemu wyprodukować. W zasadzie trzeba używać pieniądza, gdy chce się pić kawę naturalną i czarną herbatę, upiec chleb czy ciasto z mąki, której nie mamy swojej, posmarować ten chleb masłem, ugotować ryż czy kaszę. Kupujemy także makaron dla psów i podroby dla kotów i to jest właściwie największy stały wydatek na żywność. Bo domownicy są karmieni z garnka, żadnej sztucznej karmy nie dostają.  Mleko już się w praktyce kończy, jest tyle co do kawy i dla kocieja Macieja, pozostało w zapasie kilka serów, i w zamrażarce zamrożonego twarogu na sernik, oraz mleka w razie potrzeby dla jakiegoś koźlątka na początek. Jaj nie brakuje świeżych, ani mięsa drobiowego i koziego, nieco wędliny domowej, do tego soki, dżemy i powidła, keczup domowy i marynaty grzybowe, ogórkowe i buraczane. Kapusta zakiszona, jak i zawsze jakaś świeża kiszonka z kapusty, buraczków, nawet kalafiora oraz kim-ći stoi w słojach. Zioła zebrane, można w razie chęci jakiś napar herbatopodobny czy leczniczy uskutecznić. Miód w dostatecznej dla nas ilości także do użytku w każdej chwili. Na popitkę jest też piwo domowe i wino.

Właściwie skłamałam pisząc, że nic nie robimy oprócz podstaw. No, tak. Anna szaleje z siekierką w lesie prawie każdego dnia dwie godziny, bo działkę wzięła z leśnictwa i drewno składa na kolejny zapas doroczny. Ja zaś staram się uczyć, zwiększać swoją wiedzę na różne tematy, poznawać nowe dziedziny, udoskonalać to, co już umiem. Myśleć, pisać, rozumować. Ot, jak zawsze.

Co do domowników mają się świetnie. Kola, a właściwie babcia Kola ("babciu, babciu, a dlaczego masz takie wielkie zęby?") ma się dobrze, a nawet jak na swój zaawansowany wiek 13 lat bardzo dobrze. Operacja okazała się udana i potrzebna. Pies jest odrodzony, ma dobry nastrój, interesuje się światem i towarzystwem, to najważniejsze. Nawet jakby milsza się zrobiła, mniej "kolczasta" i warkliwa, z chęcią pozwala się przytulać, czego do tej pory nie lubiła.
Kociej Maciej jest już dorosłym kocurem. I jest piękny. Puszysty, kosmaty, z wielką kitą, znać, że ma w genach jakiegoś rasowego przodka. Być może uda mi się odnaleźć w jakiejś szafie zdjęcioroba, to unaocznię.

Podsumowując: oby nam się (i Wam oczywiście jako nam) wiodło podobnie i po równym także i w tym 2018 roku!