30 stycznia 2013

Odwilż

No, to zaczęło padać na tę naszą piękną zimową szatę, która pokryła świat wokół nieskazitelną i trzeszczącą na mrozie pod stopami bielą, obficie, szczodrze, iście po szwajcarsku. Jak donosi przez FB znajomy mieszczuch zimujący po raz pierwszy na wsi, ma padać do piątku, a potem znów przywali. Chyba kolega jest zdruzgotany, nawiasem mówiąc, 20-stopniowym mrozem, który opanował był na kilka dni Podlasie, bo przejawia zły humor nawet w obliczu owej niewinnej lutowej piąteczki, która nas czeka. Wiem to z doświadczenia, że palenie w piecu trzeba mieć wyssane z mlekiem matki. Mieszczuchom starcza zapału na rozpalenie w kominku raz na rok, w jakimś górskim schronisku albo u znajomych na wsi. Kiedy budzą się rano ze zmarzniętymi uszami dzień w dzień, sierść im rośnie, a kły i pazury same się ostrzą...


Mnie tam było w to graj. -20 to bardzo kulturalna temperatura zimowa w Podlechickim kraju. Śnieg? Niechaj mieszczuch domowy, czyli Anna, odśnieża, następnie drewna nawozi, rozgrzeje się, zanim raczę wstać rano, przeciągnąć stare kości, wypić kawę, odpisać na mejle, przetłumaczyć kolejne stroniczki z Nostradamusowej księgi, a na koniec nabić piec i podpalić rozpałkę... Tak przeciągać rozpalania, nawet do południa, nie dałoby się już przy -30, dlatego uważam, że zima jest łagodna i przyjazna zwierzętom i ludziom.
Oto codzienna dawka drewna, którą spalamy w dwóch piecach przez dzień, w c.o. i ścianowym.


Prawda, że niewiele?
Teraz, przy odwilży wychodzi mniej, właściwie starczyłoby jedynie ścianowy nabić jedną węglarką, ale mieszczuch domowy kwili, o, nie... kaloryfer musi być ciepły, bo inaczej rączki i nóżki, uszy i nosek marzną do czerwoności. Czego nie pojmę nigdy w życiu, bo mnie starcza krótki rękawek, a na dwór koszula na niego zarzucona.
W każdym razie w naszym odgruzowanym (ale wciąż nie wykończonym) pokoju "telewizyjnym" da się nawet mieszczuchowi w takie dni spokojnie wysiadywać w krótkim rękawku i nie narzekać, że chłód bije ścianami i jednego kaloryfera nie starcza na ogrzanie ciała.


Łóżko swojskie, w stylu Podlaski Czar (mnóstwo tego po wioskowych chatach stoi), patchwork też swoimi rękami szyty, tj. domowej krawcowej oczywiście. Na stoliczku czasem gości przyjaźnie kielich swojskim winkiem napełniony. Ech, wiosna może jeszcze poczekać! Mnie tam dobrze.

21 stycznia 2013

Koci salon

Życie jest na ogół smętne, nudne, nijakie, jeśli brakuje w nim wyników codziennej pracy własnych rąk i satysfakcji przyjmowanych całym ciałem, bodźców sensorycznych. A więc widoków przyrody za progiem i oknem, zadowolonych zwierzaków wokół, zaspokojonych apetytów własnoręcznie wyprodukowanymi i przyrządzonymi potrawami, ogrzanego ciała w zimowe mrozy. Naprawdę, nic więcej do szczęścia nie potrzeba, ani człowiekowi, ani zwierzęciu. Istotom biologicznym, z krwi i kości.
Z wolna porządkujemy rzeczy wokół siebie, wiedząc, że pewnie długo jeszcze będą bez ładu ni składu. Anna odgruzowała trzeci pokój, najchłodniejszy w domu, i latem i zimą, stąd wymagający jeszcze wykończenia (i choćby dodania jeszcze jednego kaloryfera). Przeniosła do niego nasz plazmatyczny telewizor, stojący raczej bezużytecznie w głównym pokoju i uruchomiła jakieś nagranie filmowe. Rozsiadłyśmy się razem z uszczęśliwioną Kicią (której się pewnie jakieś miejskie klimaty przypomniały) na sofie naprzeciw ekranu, przy zapalonej lampce nocnej, robótce na drutach i swojskim winku na stoliczku, i tak nam jakoś minęło całe popołudnie i wieczór. Przy jakimś "Makrokosmosie" i "Avatarze", gdy zeszły się do nas wszystkie koty i pies, a Kluseczka z zapałem próbował polować na lecące tysiące kilometrów dzikie gęsi.
Dla większości Czytelników tego bloga to zapewne nic dziwnego, ot, codzienność. Tymczasem dla mnie było to jak urlop na palmowej wyspie po wieloletniej ciężkiej pracy w kopalni.
Zaczynam powolutku myśleć na temat wystroju wnętrza, przynajmniej owego pokoju, no, jeszcze jadalni. Tu   muszę się przyznać, że liznęłam niegdyś nieco z chińskiej prastarej wiedzy feng-szuei, z dodaniem do niej znajomości symboli naszej zachodniej kultury, dlatego od razu przy takich pomysłach, uruchomiły mi się przypomnienia i wnioski z przeszłości.
Wielu ludzi nie dba o wystrój wnętrza w ogóle, zostawiając go przypadkowi i innym ludziom. Jedni naśladują wzory podpatrzone u innych. A inni zajmują się wystrojem za bardzo i bez znajomości magii tego przedmiotu, opierając się albo na modzie, powszechnych gustach, trendach, albo na chęci zaimponowania znajomym i sąsiadom.
Tymczasem Wiedza jest jednakowa w każdym przypadku i podpowiada niesamowitości na bazie prostych podstaw, czterech kątów, okien, drzwi, kierunków świata, otoczenia domu. Nie lubię obcych kulturowo symboli porozwieszanych na ścianach, porozstawianych po kątach. Chyba, że ktoś chce się przenieść w ten sposób w ukochany i upragniony przez siebie krajobraz, epokę i wie co robi, czuje każdy szczegół. Przypadkowe obrazy zawieszone na ścianie mogą niekiedy bardziej zaszkodzić, niż dać zadowolenia. Dzieje się to wtedy, gdy ktoś nie ma pojęcia jakie energie są przez nie generowane.
Zrobiło mi się to po przestudiowaniu w medytacji wszystkich kart tarota. Zaczęłam czuć obrazy, kształty, kolory całym ciałem. Wiele z nowoczesnych artystycznych dzieł budzi we mnie niepokój, lęk, czasem wstręt. I zdumiewa mnie, gdy ktoś chce sobie coś takiego powiesić w salonie, albo - o zgrozo, w sypialni. Obrazy impregnują się w podświadomości jak odbitki wzorów numizmatycznych na monetach. A z czasem realizują w rzeczywistości.
Pamiętam, jakich wstrząsów doznawałam przy oglądaniu np. malarstwa Zbigniewa Beksińskiego. Byłam swego czasu na kilku dużych wystawach i stwierdzam, że tego rodzaju malarstwo kompletnie nie nadaje się do ludzkiego mieszkania, do codzienności i jedynie zneutralizować zawartą w nim magiczną moc może kościół, albo sala muzealna w jakimś starym zamku.
Dzieciaki, młodzież szaleją bardzo często z symbolami i kolorami na ścianach swych pokoi. Po części tłumaczy te szaleństwa trudny wiek dojrzewania, który przechodzą, ale - uważam, że - gdyby choć w części znali oddziaływanie tych kształtów na realne życie - wielu obrazów, plakatów, znaków, nie umieściliby sobie na ścianie, tam, gdzie pada wzrok zaraz po wstaniu z łóżka.
Prosty rysunek kredką zrobiony na kartce przez dziecko więcej mówi o nim, jego problemach, zaletach, talentach i drodze życiowej w przyszłości, niż wielogodzinna psychoanaliza czy seans wróżbiarski.
Inna rzecz to kwestia świadomego wpływania umieszczonymi w odpowiednich miejscach domu symbolami, kształtami, kolorami na swoje życie. Generowania zaplanowanych zdarzeń i zmian w życiu. Bo taki jest kolejny etap owej Wiedzy, najpierw odczyt, potem projekt i wpływ na przyszłość.
Swego czasu pasjami przesuwałam meble w swoim domu, zawieszałam obrazki, symbole tu i tam, w zgodzie z kierunkami, kątami i obliczeniami numerycznymi wnętrza. Oraz horoskopem urodzenia. I przez wiele lat zmiany nie przychodziły, albo szły bardzo powoli, zbyt wolno, aby się z nich ucieszyć. Można było zwątpić w zasady Wiedzy, w słuszność takich rozwiązań.
Aż wreszcie nadeszła nagle wielka przemiana, i za nią posypały się następne. A główną jej zasadą była zmiana miejsca, opuszczenie dotychczasowego. Nic, dosłownie nic w tamtym miejscu pożądanego spotkać mnie już nie mogło. Jak chyba słusznie wywnioskowałam przyczyną było usytuowanie domu, działki, rozkład cieków, oraz powiązań z kształtami domów sąsiadów. Wewnątrz swego mieszkanka wygenerowałam jednak tak mocny promień, że wysadziło mnie z niego wreszcie raz na zawsze w inną przestrzeń.
I tak wylądowałam na Podlasiu...
I czeka mnie kolejne oznakowywanie swojej przestrzeni. Muszę przyznać, że przez te lata trudnego życia na walizkach odwykłam od uporządkowanych wnętrz, i nawet ozdób. Jedynym źródłem ozdób i obrazkowych symboli jest w naszej chacie nadal ekran komputera, albo okładka książki położonej na biurku. I być może, gdy sprawy przemyślę, zrezygnuję z obrazów, jakichkolwiek w ogóle? Nie będę taką decyzją zdziwiona. Bo jak na razie żadna potrzeba w określonym kształcie i kolorze nie pojawia mi się w umyśle.
Oprócz obecności kocurów, Kici i psa wokół, tworzących żywą atmosferę. Generującą przyjemność i miłość codzienną samą przez się.
Ot, "koci salonik" się z tego robi sam.
Inne przyjemności: dzisiaj zlałam ocet jabłkowy do butelek, wyszło prawie 7 litrów tego kwaśnego specjału. Używam do sałatek, mięs, sodki do picia, konserwowania warzyw, grzybów , no, i mycia łazienkowych i kuchennych sprzętów.
Anna zaś upiekła jak co dzień chleb w piecu i od święta ciasto z kremem.

17 stycznia 2013

Na tyle

Nowego śniegu napadało, chleb się piecze, ściągnęłam kolejny gąsiorek wina. Trochę ostatnio żyjemy wioskowymi sprawami, o których pewnie kiedyś szczegółowiej napiszę, zatem i towarzyskich i sąsiedzkich spotkań, rozmów, wspomnień, rozważań, wniosków filozoficznych więcej na co dzień. Ma to swój zimowo-wiejsko-życiowy urok. W każdym razie znów sowa zahukała, i znów... wyhukała.
Ważne w tym wszystkim, że Fela znów ma kawalera przy sobie. Kuba przywieziony, bo koza wciąż do wzięcia, jak się okazuje. Czekamy na kolejną ruję.
Kola kończy zimową cieczkę.
No, to by tyle było na tyle.

14 stycznia 2013

Zimowe wysiadywanie

Kury stopniowo znoszą coraz więcej jaj, bywa i sześć jednego dnia. Wnosi to pewien przedwiosenny nastrój. Generuje już wiosenne cykle rozrodu, ale jeszcze w skryty, styczniowy sposób.
Wróciła biała zima i mrozik, jakieś 5-6 na minusie, dzisiaj było bardzo słonecznie.
Anna załatwiła konieczne sprawy w urzędzie marszałkowskim, wróciła zmęczona miastem, w którym zabłądziła i spaliła nadaremno mnóstwo paliwa, aby dotrzeć do celu. A zdawałoby się, że Białystok to takie prostackie miasto, gdy tymczasem Warszawianka nie potrafi sobie poradzić!
A we mnie tak jakoś od jakiegoś czasu coś jakby dojrzewa podziemnie, tajemniczo, w ukryciu. Potrzeba zmiany. Nie na zewnątrz, tu wsio idzie w zgodzie z planem i zmiany są wpisane w projekt i codzienność. Ale od wewnątrz. He, ciekawe, co się wylęgnie?

8 stycznia 2013

Cuda, cuda, cuda!

Zostałyśmy zaproszone na prawosławne świętowanie. Prawosławni Polacy bardzo lubią biesiady w gronie rodziny i najbliższych znajomych, do czego skłania ich sam obyczaj religijny i wielość obchodzonych świąt w roku liturgicznym. Praktycznie każde imieniny świętego to uroczystość. Na wsi nie pracuje się wtedy, tak samo jak w niedzielę, a bywa tak dość nawet często, że w tygodniu przypada kilka dodatkowych świąt. Robota wtedy po podlasku leży i czeka, a Podlechici bogobojnie jedynie kieliszek do ust dźwigają, zakąszając swojskimi przysmakami. Zawsze gotowymi na taką okazję.
Przed wyjściem zajrzałam w gwiazdy. Nieznającym tematu wyjaśnię, że już dawno astrologowie nie patrzą wtedy w niebo przez okular lunety, ani nie uruchamiają astrolabium, przymierzając do kierunków świata. Obecnie spogląda się na ekran komputera, który na bazie programu astrologicznego pokazuje mapę nieba rzutowaną na kierunki świata, tzw. horoskop chwili bieżącej, ale i dowolnie zażądanej również. No, więc zajrzałam byłam i stwierdziłam:
- Mars wlazł mi na Jowisza w Wodniku właśnie, a Saturn do niego w kwadracie świeci ze Skorpiona.
- Co to znaczy? - spytała Ania.
- Będzie męska dyskusja na temat instytucji i systemu, która rzuca kłody pod nogi, wichrując społeczne wzorce.
I dodałam:
- Ale Wenus właśnie wróciła na swoje stanowisko urodzeniowe i mocno się zaznacza. W sumie będzie smacznie i miło. O, i Księżyc właśnie wychyla się przez Ascendent, pewnie wskaże czymś na moją skromną osobę...
- Hm - pośmiała się Ania.
Zajechałyśmy w gości. Było smacznie i miło. Poznałyśmy kilkoro nowych ludzi, dwie pary małżeńskie. Jeden z panów okazał się policjantem i w trakcie biesiadowania opowiedział kilka swoich drastycznych przeżyć z pracy, aż nam wszystkim szczęka opadła. Także takich podchodzących pod akcję z filmu "Sala samobójców". A potem wszyscy weszli na tematy współczesnej edukacji w szkołach podstawowych i gimnazjalnych, i totalnego upadku autorytetu nauczyciela, jak i rodzica w oczach dziecka, czemu sprzyjają odpowiednie ustawy, chroniące dzieci przed "wszechobecną" agresją (nauczycieli do uczniów rzecz jasna).
Z pewnym trudem udało się nam wyjść z owej rozmowy na tematy mniej ciężkie. Choć niekoniecznie mniej, tylko inaczej.
Otóż drugi z panów okazał się struty po wczorajszej wigiliji, grzybem jakimś, czy cóś. Usiadł był trafem jakimś wiedziony koło mojej skromnej osoby, z kwaśną miną, i jedynie pił, nie jadł. A to mu ziółka gospodyni zaparzyła, a to herbatę ziołową, a to leczniczą nalewkę gospodarz zapodał, a to krople na orzechu, wsio nic, żadnego dobrego skutku.
Zaczęłam zatem dociekać (wiedziona instynktem) co go konkretnie boli, w którym miejscu. I zaproponowałam, że - jeśli tylko żona, siedząca naprzeciw - się zgodzi, przyłożę mu rękę swoją na bolące miejsce. Ostatnio bowiem udało mi się tym sposobem zdjąć czkawkę ze znajomej, która wzięła właśnie na tym samym miejscu przy tym stole usiadła i ją dopadło.
Żona uśmiechnęła się, pan się zgodził, więc przyłożyłam dłoń i trzymałam. Wyjaśniając:
- Hm, to może trochę potrwać. Nie wiem, dwadzieścia, trzydzieści minut. Proszę się nie krępować, jeść, pić, żartować, to nic nie przeszkadza...
Jednak tyle pan nie wytrzymał. Mniej więcej po 10 minutach nagle zbladł i ruszył galopem do łazienki, przepraszając za zamieszanie. W połowie drogi jednak... zasłabł i opadł na podłogę. Nie, nie zemdlał, tylko mu się wata w nogach zrobiła. Facetowi, który dziennie kilkanaście kilometrów przebiega dla zdrowia! Wszyscy podbiegli, zatroskani, pomagać mu w biedzie.
- No, pięknie - rzekłam - ale się narobiło! Proszę się nie martwić, zaraz dojdzie do siebie!
Rzeczywiście wstał, trafił gdzie trzeba. Po jakimś czasie wrócił, wyraźnie pobladły, ale w lepszym stanie. Zawołał wody.
- Odwodniłem się trochę, ale już się lepiej czuję.
Po kilkunastu minutach nabrał wigoru. Zaczęło przechodzić, a moje "moce" wszystkich pozytywnie zainteresowały.
He, sama się z tego pośmiałam na koniec, bo "w trakcie" nieco mnie wypadek stropił, nie powiem. Ale sami powiedzcie, ile można siedzieć na prawosławnej biesiadzie przy pełniutkim stole obok zdrowego wysportowanego chłopa, którego boli brzuch i nic w tej sprawie nie ździełać? Nie dało się. Bogu chwała jednak, udało`sia, zesłał niebiańską pomoc!
Naleweczka na skórkach pomarańczowych była pyszna.

6 stycznia 2013

Kluseczka Gwiazdeczka

Ponieważ w świecie zewnętrznym trwają święta, w katolickim Trzech Króli, a w naszym wioskowym wigilia właśnie się odbywa, stwierdziłam, że wracam do podstaw. Do bazy. Do gleby. Do tego, z czegośmy wyrośli. 
Czyli do zwierząt.
Mamy ich troszkę, nie za dużo (jak za dużo, to i dziwnie), ale wystarczająco, aby mieć co zauważać na co dzień, z czym się zżyć i z czym współżyć, a także wchodzić w relacje i ewentualnie nawet rozwijać w sobie nawzajem.
Zwierzęta oborowo-kurnikowe zostawiam do innego wpisu. Na razie, dzięki zimie, wnętrzarskiej z natury, koncentruję się na kotach. Które zapełniają naszą chatę w pewnym niestety niezamierzonym przez nas nadmiarze. 
W tym miejscu zaznaczam z całą mocą, że miejsca już na nowego kota nie ma i nie będzie przez następne dziesięciolecie. A gdyby jakiemuś uczuciowemu mordercy zechciało się na naszą wieś jakiegoś znajdę nie daj Boże podrzucić, oznajmiam z progu wszem i wobec: NASZ PIES ZJADA OBCE KOTY JESZCZE ZANIM DOBIEGNIE DO BRAMY! A wina spada na podrzucającego trzykrotnie podwojona.
Ale wracając do tematu...
Jesteśmy, my ludzie podobni z natury swojej do zwierząt, twierdzę to samo co pan Jacek z Boskiej Woli. Ale dodaję: jednak zwierzęta nie są takie jak ludzie... 
Nie ma w nich bestii.
Choć przecież bestiami-bydlętami są.
Może dlatego tak wielu mieszczuchów zdecydowało się kochać zwierzęta bardziej, niż ludzi i utożsamić się w swym sercu z nimi, a nie z człekokształtnym gatunkiem. Wśród wieśniaków jakoś mniej jest tej odchyłki. Typowej dla industrialnego świata betonu, szkła i supermarketów. Może dlatego, że żyją wespół ze zwierzyną i umieją docenić podobieństwa i różnice, od dziecka.

Poniżej prezentuję naszego jednookiego pirata Kluseczkę, półrocznego kociaka. To, co jest wspólne u zwierząt i ludzi to umiłowanie gniazda, gniazdka, symbolu brzucha matki, jako azylu bezpieczeństwa i rozkosznych chwil lenistwa. Ludzka małpa uwielbia swoje lóżko i wannę z gorącą wodą, właśnie dla tego samego, co ten kociak. Znalazł sobie pudełeczko, do którego czuje się idealnie dopasowany i spędza w nim całe godziny...


Gniazdowanie, jako podstawowy atawizm nie zanika nawet w dorosłym osobniku. I wcale nie musi to być samica. Oto tata Kluseczki, Łacio, kocur na schwał, nasz alfa alf. Dopasował się do pudełeczka jak mógł, tylko główka wystaje. Ale drzemka ta sama i w podobnym nastroju...


Dalej, aby udokumentować fakt, iż zwierzęta, a wśród nich nawet tak samotnicze koty, i do tego samce, mają uczucia rodzinne i relacje rodzicielskie ( w co się na ogół wątpi) zamieszczam zdjęcie dość częstej w naszym domu sytuacji. Synuś Kluseczka w objęciach taty, Łatka. Razem grupa to: Wąs z Wąsikiem Wąsikiewicze. 
Bywają sytuacje odwrotne także. Tata w objęciach zakochanego w nim synka. Tylko najczęściej akurat aparat nie jest pod ręką...


4 stycznia 2013

Jabłeczne pierwsze wnioski

Ktoś z Czytelników kiedyś zapytał mnie o przepis na cydr. Obiecałam, że odpowiem, gdy sprawdzę rzecz w praktyce. No, więc po ostatniej degustacji pozostawionych w piwnicy do dojrzewania kilku butelek napoju, w dawnej Polszcze jabłecznikiem zwanego, powiem następująco:
Cydr bywa smaczny niedługo po rozpoczęciu fermentacji (nie pamiętam, około dwutygodniowej chyba), potem długo nie, aż wreszcie... staje się łatwo- i szybko-pitny. I nawet, mimo stania w chłodnej piwnicy w zimie nieraz mocno jeszcze gazuje, że aż trudno jest otworzyć butelkę bez utraty 1/2 zawartości...
Z tym gazowaniem trzeba uważać zwłaszcza na początku, bo zbyt wcześnie przelany i zakręcony w butlach w okresie jeszcze ciepłej jesieni, zdarza mu się wybuchnąć w cichości piwnicznej.

Wypróbowałyśmy kilka przepisów.
Z soku surowego uzyskiwanego z sokowirówki. Z dodatkiem drożdży winnych specjalnych do wina jabłkowego.
Z w/w soku bez dodatku drożdży winnych, fermentującego z samego siebie.
Z soku z sokownika, lekko słodzonego, z dodatkiem drożdży winnych.
Z w/w soku z dodatkiem skórki jabłkowej, jako zaczynu drożdżowej fermentacji.
I ostatecznie z obu rodzaju soków, zmieszanych mniej więcej w równych proporcjach, bez specjalnych drożdży.

Fermentacja odbywała się zwyczajnie w plastikowej butli po wodzie, 5-litrowej. I raz w szklanym gąsiorku tej samej wielkości. Z rurką fermentacyjną, aby octowej zarazy nie było. Po jakimś czasie, tak ok. miesiąca chyba, buzujący sok Ania rozlała do butelek typu pet, litrowych i 2-litrowych i wstawiła do piwnicy, aby proces alkoholizacji spowolnić. Z tego ze dwie butelki wybuchły i poszły na straty. Część została wypita przez nas i przez gości oraz znajomych.

W tym miejscu muszę dodać, że smaku wytrawnego wina jabłkowego, tudzież jabcoka, a więc też i cydru (znanego mi z czasów, gdy Anna przywoziła go z Niemiec) - nie lubię i mogę go oddać każdemu za darmo nawet w czasach prohibicji. Czyli nie mając nic w zamian.
Niemniej, ostatnią wydobytą z ziemianki butlę (typu pet) wypiłyśmy jednego wieczoru, popijając ze szklenicy niczym zwykły napój. Niewiele zawierał on alkoholu, bo był to jabłecznik nie napędzany drożdżami, tylko swoją własną mocą fermentacji, którą jabłka mają wrodzoną, ale okazał się przyjemnie słodkawy, nie wywołujący efektu nadkwasoty ani innych dźwięków z brzucha. Tylko leciutki rausz, szybko przechodzący w stan trzeźwości.
Wniosek z tych doświadczeń mam taki: najbardziej smakuje mi jabłecznik z soku z sokownika, lub w przeważającej proporcji z surowym sokiem pomieszany (np.3:1), bo ten sprawia, że nie pojawia się wstrętny mi posmak jabcoka, z niewielką ilością cukru, na własnych drożdżach i skórce z jabłka sfermentowany. I odstały w butli w chłodnej piwnicy co najmniej 3-4 miesiące. Być może starszy byłby smaczniejszy, nie wątpię, ale przekonam się o tym dopiero za rok, a raczej dwa, przy kolejnym jabłkowym urodzaju w naszym sadzie.

1 stycznia 2013

Podlaska magia

Noc sylwestrową spędziłam jak zawsze przykładnie, we własnym łóżku, obłożona od góry i z boków kocią rodziną. Czyli Łaciem, Kluseczką i Kicią. Nic już, żadna siła nie jest mnie w stanie poderwać do zbiorowych obłędów, gdy nie czuję ich sensu ani osobistej ochoty na zabawę. Mieszkamy na tak cudownym zadupiu, że o północy żadne huki-błyski nie straszą, ani zwierząt, ani śpiących ludzi.
Za to od rana odniosłam dziwne wrażenie, że coś się zmienia.
Po pierwsze i najważniejsze, kury zaczynają się z wolna nieść. Codziennie są dwa jaja w gnieździe, od świąt. Bardzo mnie to cieszy, bo już się stęskniłam za jajkiem na miękko i na twardo albo jajecznicą. Ania od czasu do czasu kupowała dziwnie brązowe "jaja z biedronki", których nienaturalny wygląd nie budził wcale mojego apetytu. Ot, używała ich do ciasta i naleśników, tyle.
W ogóle zelżenie mrozów i temperatura oscylująca wokół zera stopni Celsjusza wprawiła cały drób w wiosenny nastrój. Próbuje już grzebać ziemię w miejscach odsłoniętych ze śniegu, wychodzi na żer do lasu, gdzie z zapałem skubie resztki mchu czy starej trawy wyglądające spod śniegu. W ogóle domieszka gleby, ziemi, piasku w ich codziennej diecie jest bardzo dla nich wskazana, lepiej trawią i mają z czego budować skorupki jaj. Gusia zaś paraduje po drodze, co rusz wachlując skrzydłami, niby orlica. Widzę, że też szuka piasku, co dobrze rokuje względem przedwiosennej jajeczności.

Po drugie, zjawili się niezapowiedziani goście i był dobry telefon od bliskich ludzi.
Sąsiad zza lasa powrócił na Podlasie, nie dał się losowi odstraszyć, osiadł na razie w wynajętej chatce i zaczyna organizować swoje sprawy. Nas też to trochę wciąga, bo siedzimy w kwestiach budowlano-remontowych i tutejszych od paru ładnych lat. Ale zawsze mi dziwno, gdy ktoś zaczyna od początku. Nie wiem, czy doświadczywszy tego, co do tej pory w wyżej wymienionej dziedzinie, pisałabym się jeszcze na nowy początek. Tyle to sił pochłonęło, i uwagi, i czasu, i zabiegów. A, przypomnę, wciąż podstawowe rzeczy nie są skończone, wiele pozaczynanych, rozdłubanych... Zejdzie nam jeszcze ze dwa lata, przy tym tempie jakie mamy.
Pogwarzyliśmy zatem o sprawach konkretnych i o magii Podlasia też. Że mimo wszystko chce się wracać do tego bezludzia, puszczy, autochtonicznych plemion, dialektów i codziennej biedy, znoszonej z uśmiechem na gębie.
Bo potem wpadł jeszcze wioskowy chłopak i zeszło nam na noworocznych pogaduszkach, co u kogo nowego i jak się ma.
Wszystko w absolutnej trzeźwości, bez nawet myśli o radowaniu się na siłę. Pełna kultura.
- Ech, ja by las posadził, tam, gdzie mam ten kawał nieużytku, tysiąc sześćset bym brał za hektar na rękę, opalałbym się latem pod drzewami i grzybów bym jeszcze nazbierał, ech, żyć nie umierać! - prawił Iwan z rozmarzonym uśmiechem. W końcu czapkę nacisnął i rzekłszy:
- No, to lecę do chaty, może trafię, może nie! Szczęśliwego! - wyszedł.
- Nawzajem, Iwanuszka, pozdrów swoich!