27 sierpnia 2012

Dorastanie planów

Żeby nie było, że nic się nie dzieje, daję dowód, że jednak dzieje się... Oto Klusio vel Łazanek z drugiego imionka, rośnie i uczy się życia od dorosłych członków swej kociej rodziny. Na zdjęciu ze starszym bratem, Jaśkiem.


No, i materiały na piec chlebowy zaplanowany w pomieszczeniu starego spichlerzyka zostały sprowadzone. Z kaflarni siemiatyckiej i ze sklepu z akcesoriami piecowymi, czyli całe potrzebne żelastwo, typu płyta z fajerkami, drzwiczki, ruszta, szybry, haczyki. Czekają na majstra, który już trzy razy przesuwał termin, jak to na Podlasiu. Miejsce wydobycia gliny, dzięki życzliwej pomocy miejscowych jest namierzone i rozpoznane kierunki. Piasek mamy w dostatku na miejscu.


Poza tym czas spędzamy na przetwarzaniu zbiorów. Jabłka są już w skupie po 15 groszy i zdecydowałyśmy się zaprzestać sprzedaży po tej cenie. Pierwszy cydr przeszedł już debiut na spotkaniu towarzyskim i wypadł całkiem dobrze. Winko porzeczkowe dostało nowy zapas cukru, bo mocno wytrawne się zrobiło, ale najważniejsze, że nie zamieniło się w ocet. Robimy i zajadamy się przy okazji musem jabłkowym. Z dodatkiem galaretki cytrynowej, według przepisu od Marty z trzeciej wsi (dzięki!). No, i jeszcze grzyby oczywiście. Tutejsi biegają po lesie z wielkim zbierackim zacięciem. Dla przykładu powiem, że nasz wioskowy Sławko potrafi nazbierać 9 kilogramów samych prawdziwków w ciągu dnia. Podlechici mają zbieractwo we krwi, jak mówię.

22 sierpnia 2012

Dziurki w nosie

Koza dostała już całą serię zastrzyków, ma się lepiej, ma apetyt, choć jest słabsza, częściej poleguje, ciągnie do zagrody. Wróciło jej mleko w jednym, zdrowym strzyku, ale z chorego wciąż leci przeźroczysty płyn, tyle że już nie zielonkawy, a czysty. Wciąż trwa kwarantanna.
W dzień przed nowiem zasiadła niespodziewanie na gnieździe kwoka, zielona nóżka. Podłożyłam jej kilka jajek, zobaczymy. Kiedyś już miałam wylęg w sierpniu i właściwie nie jest to nic strasznego. Kurczęta do zimy zdążą wyrosnąć na tyle, aby przetrwać mrozy w kurniku, a na wiosnę zaczną się nieść, może tylko kapkę później, niż te majowe.
Odstawiłyśmy kolejną partię jabłek do skupu, już trzęsionych. Cena spada, są po 25 groszy. Trudno się mówi, choć praca przy zbiorze, zwłaszcza w upał jest ciężka, a zarobek mierny, to jednak żal zostawić tyle owoców na zwyczajne zgnicie.
Ruszają grzyby. Ania codziennie chodzi po lesie za chatą i przynosi pełen koszyk. Suszę na kuchni. Pojawiły się też znowu, po przerwie, kanie w sadzie. Te już rozdajemy znajomym, bo mamy ich zwyczajnie po dziurki w nosie.
Pomidory gruntowe wszystkie zarażone, wyrwane i wyrzucone. Za to pięknie jak zawsze przyrastają patisony, cukinie i dynie.
Wróciłyśmy do wykańczania poddasza. Kącik łazienny jest już cały w płytkach, ma podłogę i drzwi. Teraz przykręcamy deski podłogowe w kąciku kuchennym.

19 sierpnia 2012

Uświęcenie dnia

Drugi cydr nastawiony, także różne przetwory ogródkowe idą po kolei do zamrażarki. Fasolka szparagowa, zapas leczo z kabaczków, pomidorów, papryki i cukinii. Sos chiński do pasteryzacji i piwniczki. Wcześniej trafiły już tam ogórki kiszone. Najwolniej idzie z robieniem suszu jabłkowego, bo do tego potrzeba rozpalić albo piec ścianowy albo chlebowy. Na kuchni, rozłożone na siatce do suszenia jabłka schną najwolniej.
Pomidory w folii raczej nie udały się tego roku. Złapały pleśń. Owoców jest dość mało, pękają, trzeba je szybko przerabiać. Te w gruncie wiszą na krzaczkach jeszcze zielone, daleko im do czerwoności, a krzaczki - zbyt namokłe i zziębnięte ostatnio zaczynają gnić. Kurczaki, dostające się z racji niewielkości między sztachetami do ogródka rozgrzebały mi ładnie zapowiadającą się marchewkę. Już nie dojdzie swego czasu, trzeba było zjeść co się dało. Trudno.
Chora koza odzyskuje apetyt, ale kompletnie straciła mleko, po dożylnym zastrzyku penicyliny. Mleka od reszty stada jest jak na lekarstwo. Oby do rui jakoś się wykaraskała zdrowotnie!
Po jak zawsze pracowitym dniu wczorajszym (udało się jeszcze naprawić dziurawy tłumik u mechanika) ogarnęło nas nagle pragnienie, doroczna duchowa żądza tutejsza, złożenia wizyty na Grabarce. Właśnie z okazji Spasa przybył na świętą górę patriarcha Cyryl, i nawet Anna minęła się z nim i jego świtą, gdy ciągnęli z Hajnówki, co dało jej kopa do wykonania jednak naszej zwyczajowej pielgrzymki.
Zaopatrzone w garście drobnych na żertwy różnego rodzaju i butelki na wodę ze świętej strugi pojechałyśmy na Górę wieczorkiem. Tym razem miejsca parkingowe były inaczej zorganizowane i nie trzeba było zostawiać samochodu na drodze w lesie trzy kilometry przed cerkwią. U stóp Góry oczywiście trwał jarmark, nadający świętu ludyczny i właściwie tradycyjny, średniowieczny charakter. Można było tam zaopatrzyć się w garnki, patelnie, zjeść grilla, lizaka, obarzanka, loda, napić kawy lub coca-coli, napełnić uszy czastuszkami i disco-polo po rusku, tudzież kupić dziecku wiatraczek albo balonowego smerfa. Tuż wokół murów świątyni, u stóp Góry rozłożyły się stoiska z dewocjonaliami, książkami i ikonami, biżuterią i strojami kapłańskimi, ale jakoś prym w tym roku wiodły miody, nalewki zdrowotne, pachnące zioła i balsamy wszelakie, a usłużne mniszki białoruskie chętnie udzielały rad i pouczeń co jest na co.
Udało nam się wejść z tłumem na szczyt Góry po schodach, gdzie trwało namaszczanie wiernych (pomazanie) przy wtórze pieśni chóru męskiego i śpiewnych modlitw, nie wiem przez kogo wykonywanych, polskich czy rosyjskich ojczulków. Ale zdradzić muszę, że wyjątkowo jakoś ci panowie fałszowali, śpiewając wysoko i źle postawionymi falsetami. Nigdy nic takiego tutaj dotąd nie słyszałam!
Wspominam o tym drobiazgu, boć wiem, że gardło, tj, piąta czakra zawiaduje szczerością wypowiedzi, i jeśli kapłan śpiewa nieczysto, to znaczy, że ma blokady rodem z pierwszej czakry i gnębi go ewidentnie jakiś fałsz.
Ale mniejsza, tak sobie tylko gderam.
Bo w końcu przecież przystanęłam i zaczęłam spokojnie otwierać się na energię Góry, odsuwając od siebie wszelkie krytycyzmy. I poczułam, że jest, działa jak najbardziej i czuwa nad wszystkimi, wystarczyło tylko otworzyć serce. Odczuwam to fizycznie, jako falę mrowienia, spływającą znad głowy do serca i do brzucha i uruchamiającą wielkie wzruszenie. Owładnęła mną samoistnie prośba słana za pośrednictwem Matki Boskiej Iwerskiej, opiekunki Góry, do Boga o siłę dla nas, Polaków przebaczenia Rosjanom krzywd, które nam przez wieki wyrządzili, i fałszu, którym wciąż nas raczą. Bo do tego trzeba wielkiej mocy duchowej, doprawdy. Nie wiem, czy tak sformułowana prośba była akurat w myśl patriarchy wizytującego, ale tak ona naprawdę mogła tylko trafić do najwyższej instancji, nie inaczej...
Po tej kontemplacji, gdy namaszczanie zakończyło się i wszyscy wierni rozsmarowali sobie święte oleje na czole i twarzy dla lepszego wchłonięcia, poszłyśmy dalej. Udało się nam trafić do stoiska ze świecami, kupić dwie i zapalić na specjalnym ołtarzyku pod cerkwią. To ważna dla mnie czynność, intencjonalna. Jak dotąd wszystkie prośby są spełniane...
Następnie odstałyśmy kilka minut w kolejce do studzienki i nabrałyśmy wody do butelek. Potem jeszcze na stoisku pod murem świątynnym kupiłam bochenek chleba kurpiowskiego. I kiedy tak szłam z powrotem na parking, w jednej ręce z butelką, w drugiej z chlebem poczułam dziwną miękkość w kolanach. I rzekło mi się:
- Patrz, schodzimy z Góry z chlebem i wodą...
Cokolwiek miałoby to znaczyć.

17 sierpnia 2012

Uraniczne wstrząsania

No, i mamy kolejny nów Księżyca, w znaku Lwa. Przy okazji koniunkcji Marsa z Saturnem w Wadze, oraz półkrzyża składającego się z opozycji Plutona do Wenus i kwadratury Urana w Baranie. Cóż to znaczy? Ano, że jakaś praca się kończy, a inna zaczyna, przy okazji zaś pojawiają się naciski losu i niepokój, któremu trzeba sprostać, jednym słowem nerwowo.
Zaczęło się już rano, gdy jedna z kóz wyszła z boksu osowiała i jeść nie chciała. I jak się okazało mleko od niej nie dało się zagotować, tylko się zwarzyło, znak, że prawdopodobnie złapała zapalenie wymienia. Podobnie telefon do urzędu marszałkowskiego raczej nas przygnębił, niż pocieszył odnośnie czekania na decyzję. Nie będę opisywać szczegółów, żeby się niepotrzebnie nie denerwować, ani nie zadziwiać... Poza tym sprawy urzędowo-pracowe trzeba było najpierw załatwić, w gminie (tu cudem mi się udało spotkać odpowiedzialną urzędniczkę będącą na urlopie, i uprosić o załatwienie sprawy) i w domu kultury. Wewnętrzny niepokój nie pozwolił mi zostać na całych zajęciach lepienia z gliny, choć zdążyłam ulepić koziołka i pomóc dzieciakom w uformowaniu krokodyla i lwa. Bo dzisiaj było lepienie figurek zwierzęcych.
Gnana czarnymi myślami wsiadłam na rower, przezornie wzięty do samochodu i wróciłam do domu, na wioskę. Koza stała markotnie w zagrodzie, nie jedząc ani nie pijąc. Ale stała, nie polegując. Stwierdziłam, że nie ma co zwlekać. Ledwie Ania wróciła z warsztatów, kazałam jej dzwonić do weterynarza. Udało się go złapać jeszcze w pracy, uff. Mój niepokój wtedy sięgał zenitu.
Zawiozłyśmy chorą na tylnym siedzeniu do sąsiedniej gminy, weterynarz obejrzał, zbadał testerem mleko z obu wymion, jedno było już zapalone, zmierzył temperaturę, ponad 40 stopni ("Nic dziwnego, że nic nie chce jeść" - stwierdził). Dostała dwa zastrzyki, trzy kolejne dostanie już w domu (he, przydaje się fakt, że Ania ukończyła liceum medyczne), no, i trwa mlekowa kwarantanna.
Lekarz objaśnił też, że to częsty przypadek tzw. letniego zapalenia wymienia. Koza musiała najeść się za dużo czegoś mokrego i sycącego.
- No, tak, wczoraj Iwan ściął złamany konar koszteli i kozy zeżarły większość spadłych jabłek! - uświadomiłam sobie.
- A więc poszło!
Wypuściłyśmy stado z zagrody na pastwisko i wkrótce nasza markotna kozucha zaczęła skubać trawę i resztki słomy na rżysku wraz z całym stadkiem. Uff.. Przy wieczornym udoju zjadła michę owsa, znaczy gorączka spada. Mleko zaś przyjęła Matka Ziemia.

15 sierpnia 2012

Dojrzewanie na kryzys

W tym roku uruchomiono skup jabłek. Na wioski ruszyli zbieracze. Bez pytania, albo grzecznie pytając, zbierać spady. 30 groszy za kilogram. Nasz sad natychmiast stał się pokuszeniem dla bezrobotnych i młodzieży podlaskiej, mającej zbieractwo w genach. Tak nawiasem mówiąc, bez zrozumienia czym różni się rolnik od zbieracza (czyli Kain od Abla) nie zrozumie się duszy Podlaszuka-Podlechity. Choć Poleszucy dalej zabrnęli (w las), o czym świadczy do tej pory "Lato leśnych ludzi" (moja ukochana książka z dzieciństwa) Rodziewiczówny.
No, to ambitnie wzięłyśmy złapałyśmy za kosze i dalejże zbierać jabłka spadłe w naszym sadzie. Na dziś urobek pół stówki przekroczył. To już coś (w porównaniu z poprzednim urodzajem, gdy skupu nie było wcale). A i tak większość urodzaju jeszcze na drzewach wisi i dojrzewa. Mimo, że codziennie 2 litry soku zlewam do butelek, a resztę wypijamy na bieżąco. I mimo, że cydr już w jednym gąsiorku chodzi. I kozy, jak i gęś z kaczkami regularnie jabłkami się żywią.
Poza tym: pestkówka, mentolówka, orzechówka, czosnkówka, żubrówka (z sokiem z naszych jabłek boska!), porzeczkówka oraz mleczko od wesołej kozy (tj. mlekówka), tudzież imbirówka, wszystkie kolory tęczy... Winko porzeczkowe i cydr... Każdy Polak na kryzys żywnościowy musi się odpowiednio przygotować, nieprawdaż? A co najlepiej podnosi wtedy ducha, jak nie dóch? I dobre rady przynosi?

14 sierpnia 2012

Źródło ziemskiej radości

No, i zaniosło się wczoraj ciężkimi, ciemnymi chmurami i leje, mniej i bardziej, na zmianę. Zwierzyna, w tym drób, zamknięte pod dachem. A my w drogę, sprawy urzędowe załatwiać. Cały dzień nieomal zszedł na mieście, po to, aby zaraz po powrocie dostać sms z telefonii, że jakiś papier źle wypełniony i "jest problem". A, żeby zmienić operatora i formę abonamentu napodpisywałam się z 15 razy na makulaturze wylatującej usłużnie z drukarki! czując przy tym na plecach oddech nadchodzącej Bestii, czyli Kontrolera Wszechczasów... Tymczasem system nie przełknął jeszcze danych i Bestia, jak widać, na razie się dławi, jak to w Polszcze z dawien dawna przyjęte, ku uciesze tych, którym to na rękę się dzieje.
Jadąc widziałam nieskoszone jeszcze pola ze zbożem już wyległym, nie zanosi się na to, aby ktoś to jeszcze zebrał.
Kocury sypiają co prawda nadal na tarasie, ale rano wielkim miaukiem wołają pod drzwiami, jedzą podwójne i potrójne porcje, a potem polegują na łóżku albo fotelach, bez wielkiej ochoty wychodzenia na zewnątrz. To znak, że idzie już jesień.
A nas urząd wmanewrował w taki smętny termin z robotą!
Skądinąd rozmyślam przy okazji deszczu, zaglądając w internetowe miejsca tu i ówdzie i czasem gadając z ludźmi, o tym jak fajne uczucie rodzi się, gdy szuka się swojego miejsca na dom. I jak to sam dom, jego planowanie i mozolna budowa, wdrażanie i rozruch instalacji daje poczucie sensu życia. Człowieczego. Zwykłego. Zgodnego z naturą ludzką i ziemską (planetarną). Doświadczam teraz tego na sobie i stwierdzam, że prowadzenie żywego gospodarstwa niezwykle podtrzymuje ducha i chęć życia na co dzień. I jest to odwrotne do miejskiego zabiegania i nerwicy, przykrywającej zasłoną pośpiechu odczucie czczości i jałowości na dłuższą metę.
Już samo poszukiwanie miejsca jest niesamowicie ekscytujące i uruchamia pokłady wyobraźni i idealizmu. Ów idealizm przysłania mankamenty rzeczywistości nieraz do zaskakującego stopnia. Samo myślenie: "Byleby znaleźć, a potem jakoś to będzie!" - czasem się mści. Jeśli szczęśliwy znalazca okazuje się w praniu człowiekiem bez charakteru, zdanym na innych i nie potrafiącym egzekwować swej woli. Z kolei bieda potrafi uruchomić zaskakujące pomysły i pracowitość, którą potem inni podziwiają i nawet chcą naśladować. Wielu jest takich, którzy świat widzą przez ekran komputera i ewentualnie okno samochodu, gdy już wyruszą jako turyści w świat. Jeżdżą według wytyczonej sobie blogowo-internetowo trasy, głównie pięknym latem, przyjmowani mniej lub bardziej radośnie przez zmęczonych albo znudzonych samotnością gospodarzy, po czym - po jednej, dwóch rozmowach z przypadkowymi ludźmi - postanawiają osiąść tam, gdzie już ktoś inny korzeń zapuścił, i dołączyć do jakże miłej gromadki. Nie biorą pod uwagę trudów życia codziennego, pracy do wykonania, czysto fizycznej, z którą nie mieli do tej pory styczności, oporu materii i urzędów, a także charakteru autochtonów. Myślę, że powinno się jednak tę fazę poszukiwania przedłużyć, ruszyć na tereny nieznane, nie zaznaczone na mapach i nie reklamowane tym czy owym w danej miejscowości, rozmawiać z ludźmi, zwiedzać, przyglądać się i porównywać. Być może okaże się, że owo "nasze miejsce" znajduje się całkiem gdzieś indziej, niż powierzchowna ekscytacja podpowiada, albo, że w ogóle ktoś dojdzie do wniosku, że woli np. jedynie przenieść się do prowincjonalnego miasta bądź gminnego miasteczka, a nie na zapadłą wiochę (tu naprawdę radzę się zastanowić niektórym mało zaradnym i fizycznie niewydolnym, oraz przeintelektualizowanym Mieszczuchom). Pierwsza faza, idealistyczna, przeważnie zwodzi rozum. Jeśli jednak jest dobrze wykorzystana i podejrzliwość (co do okoliczności i ludzi, ale i samych siebie) nie zostanie wyłączona, to można podejmować decyzję o zakupie, potem przenosinach, a następnie pracy, pracy, pracy (ale jakże radosnej w ostatecznym rozrachunku).
Narzuca mi się wniosek, że ludzie kierujący się modą na jakieś miejsce (bo tam np. jakiś pisarz napisał książkę przy świecy i dobrze mu było) i idący cudzymi śladami, są jedynie naśladowcami, a nie prekursorami, i nie odkrywają świata, jedynie odtwarzają cudzy. Tym życzę ładnego życia w otoczeniu, z którym im będzie do twarzy. Bo głębia pozostanie zawsze dla nich ukryta. I Źródło nie wytryśnie. Jedynie kranik z wodociągu.

10 sierpnia 2012

Wsio ma swój czas czyli podlaska maniana

Nieco się ochłodziło, niekiedy popaduje lub tylko pogrzmiewa gdzieś w oddali, pogoda zaczyna przypominać o nadchodzącej jesieni. Nasza umowa z urzędem wciąż nie podpisana. Urzędniczka prowadząca, co prawda, wróciła już z urlopu, ale teraz na urlopie jest jej szef z prawomocnym długopisem. Dostałyśmy jednak zapewnienie, że już teraz nie będzie poprawek i otrzymamy ostateczne (w przeciągu dwóch tygodni) pismo zatwierdzające. W takim razie powoli gromadzimy siły na zamiary.
Na teraz załatwiamy materiały na piec, grillo-wędzarnię i komin, kafle, cegły, zaprawy, żelazne dodatki i glinę (tę ostatnią trzeba sobie samemu nakopać w miejscu tajemnym, do którego bez przewodnika się nie trafi, więc trzeba przewodnika namierzyć i znaleźć, i poprosić). Wszystko to trwa w czasie, nie dzieje się w określonym terminie, tylko mniej więcej, jak to na Podlasiu, tu czas po prostu płynie inaczej, podobnie jak wśród ludów pierwotnych. Właściwie przywykłam już do tego samoistnego tempa, niespodziewanych impulsów do działania i zamierania planów na nieokreśloną porę w przyszłości. Czasem jeszcze Anię to wkurza, ale ona nadal nie wyszła całkowicie z warszawskiego nerwicowego drygu, mimo lat spędzonych na wiosce. Ja nigdy - na szczęście - tego miastowego drygu nie zdobyłam.
Bo zaplanowane zadanie pojawia się, konstytuuje i musi swoje odstać, aby dotarło do umysłów i pamięci ludzi, którzy mają je wykonać. Po okresie czekania (i delikatnego, nie nachalnego przypominania się), które wchodzi niepostrzeżenie w okres bliski zapomnieniu nagle wytryska działanie i sprawy dzieją się szybko, o ile zostały właściwie przygotowane (plany dokładnie określone, materiały i narzędzia zgromadzone, fundusze uruchomione). Bo jeśli nie, to impuls aktywności wypala się na przygotowywaniu prac i nadchodzi kolejny czas bierności. Aż do następnego uaktywnienia.
To nic, że zrobienie futryny i oprawienie drzwi, zamiast obiecanych dwóch tygodni trwa dwa miesiące. Jeśli ktoś chce szczęśliwie żyć na Podlasiu i naprawdę tu korzeń zapuścić musi przywyknąć do takich drobnostek. Podlasiacy (Podlaszucy? a może, hm... Podlechici?) zdecydowanie nie lubią być poganiani, ani z czymkolwiek się ścigać. Bardzo łatwo wzruszają ramionami i mówią: "Jak nie? To nie!", po czym sięgają po piwo.
Urzędy, jw., dają ludowi najlepszy przykład.
Wczoraj na ten przykład spojrzałam przypadkiem na nasze rżysko i oczy przetarłam. Czy mi się zdaje? Czy to może kozy tyle słomy na polu wyjadły, że całkiem zginęła na 1/4 powierzchni? Potem okazało się, że Sławko, w chwalebnym zamiarze walki z po-rozrywkową depresją, sam zajął się zgrabianiem zalegającej słomy w wały. Ania zostawiła plany działania wcześniej zrobione i pobiegła mu pomagać, aby impuls sławkowy właściwie wykorzystać. Nieczęsto się bowiem zdarza.

No, więc słomę zgrabili, po czym nasz niedokończony wóz po-konny uruchomili, do auta podczepili, na pole zajechali i słomę na furę zgarnęli, raz, drugi i trzeci. Sławko potem słomę widłami podrzucał na balkonik, a Ania odbierała i upchnęła w wolnej przestrzeni poddasza obory. Pobiegłam fotografować nasze cudo, z dwóch drabin sklecone, związanych sznurkiem... (majster tak jakoś z kłonicą i dokończeniem woza po podlasku przysypia...).

A co tam, Polak ponoć zawsze potrafi. ;-)

6 sierpnia 2012

Efekty serowe

Wczoraj dostałam wiadomość od Giena, bardzo dla mojego sera żółtego pochlebną, dodała mi pewności siebie, oj tak. W końcu to moje amatorskie serowarzenie, choć już kilkuletnie i codzienne, z co najmniej kilkoma próbami eksperymentatorskimi, częścią udanymi, częścią nie, więc od jakich odeszłam, skupiwszy się wreszcie na trzech-czterech rodzajach serów, żółtym typu gouda, miękkim dojrzewającym, świeżym z ewentualnym dodatkiem ziół oraz na twarogu, odbywa się w pustej przestrzeni, w której nie mam możliwości porównania z innymi. Tym cenniejsze jest dla mnie zdanie kogoś, kto tych serów zagrodowych spróbował wiele i ma pojęcie o tym, co dobre, a co jeszcze do dopracowania.
Gieno nie byłby sobą, gdyby nie wpadł w literacki opis. Posłuchajcie sami:

"Zawsze jak gdzieś przynoszę ser, to bardziej zwracam uwagę na czyny, niż
słowa, przywykłem wysłuchiwać pochwał sera tylko dlatego, że ktoś chce być
uważany za znawcę albo, że wydaje mu się, że skoro ja przyniosłem, to musi być cudo,
jestem ostrożny wobec słów. Więc patrzę jak je, czy uśmiecha się do siebie, wącha, spogląda czule, tak właśnie było z Waszym serem...
Powiedziałbym, że osiągnął optymalne cechy, to był jego czas, w domu [...] wziąłem Wasz ser, powąchałem i wiedziałem, że będzie dobrze. Dałem go przyjacielowi na otwarcie winiarni ze słowami: "oby nigdy tu nie
zabrakło dobrego sera"... sądzę, że to dobra wróżba dla Was i dla nich. [...].
Ser świetnie pasował do win, gadał wręcz z nimi, był ścisły, jakby sprasowany, ale dziurki miał okrągłe, czyli nie deformował podczas dojrzewania, rozwarstwiał się, kruszył, a w ustach rozpływał się elegancko. Smak dominujący to jakby słodycz podszyta kryształkami kwaśności, pachniał maślanie, głęboko, z wspomnieniem serwatki."

No, to jestem podkręcona ku lepszemu. Co prawda w tej chwili wyrabiam głównie twaróg, bo taka jest potrzeba chwili, poza tym upały nie sprzyjają wyrobowi serów podpuszczkowych, nie mam przecież klimatyzacji w kuchni, która by utrzymywała stałe warunki temperaturowe (które warunkują pracę bakterii, a więc wszystko, co decyduje o smaku sera). Wrócę do nich z końcem sierpnia, jak sądzę, aby znowu zapełnić piwniczkę i zrobić zimowe zapasy. Jak dotąd bowiem najlepiej smakował nam intensywny ser zeszłoroczny, który świetnie przezimował na piwnicznej półce i dotrwał imponującego wieku 9 miesięcy. Dlatego czas nam nie straszny.

3 sierpnia 2012

Uśmiech Eliasza

Temperatury zewnętrznej nawet nie sprawdzam. Po kilku dniach palenia pod płytą już się ta wewnętrzna, domowa praktycznie z nią wyrównała. Plusem jest mocno gorąca woda, której nie brakuje ani przez chwilę i nawet na drugi dzień można wziąć ciepły prysznic, a nawet kąpiel. Tylko nikt tego nie robi, oczywiście, w ciągu dnia.
Wczoraj było Eliasza, co oznacza na rusińskim Podlasiu przerwę w żniwach. Panuje bowiem przekonanie (niektórzy powiedzieliby, że zabobon), że temu, kto tego dnia w pole wyjedzie Eliasz z nieba piorunem pogrozi. Od kilku lat zmuszone jesteśmy zatem praktykować Eliasza i tyle powiem, że jest to dzień graniczny w pogodzie, przeważnie po nim zaczynają się deszcze albo burze...
Dzisiaj zatem od rana na wiosce trwały najpierw dyplomatyczne zabiegi i planowania jaki, u kogo i kiedy będzie kombajn pracował, aby owies zebrać. Z południem ruszyły maszyny, jak się okazało aż trzy różne, z różnych źródeł, i cała przestrzeń wokół wioski drżała od ich warkotu.
Ania spędzała czas głównie na rowerze, krążąc pomiędzy polami, gospodarstwami, sąsiadami i kombajnistami, aby i nam kolejkę zaklepać.
A było już tak, że za namową co niektórych, widzących nasz mizernie wzrosły i rzadki owies, jeszcze przerzedzony przez kozy i drób, rozważałyśmy zaoranie plonów, jako nieopłacalnych w tym roku. Ale serce zwyciężyło. Bo jakże to, ziemia dała ziarno, słabe bo słabe, ale jednak dała. Grzech nie zebrać. Zresztą podliczyłyśmy koszty takiej orki, kultywacji i dalszej pielęgnacji pola plus zakupu potrzebnego ziarna dla zwierząt, i wyszło nam, że zebranie plonu wychodzi podobnie, o ile nawet nie zdziebko oszczędniej.
Tymczasem zaczęły od zachodu, za Górą zbierać się chmury, i nawet zamruczało w niebie. Kombajn zjechał jednak w porę, a Eliasz, wczoraj uszanowany, pobłogosławił. Skończyło się na pomrukach.
Kombajn zebrał ziarno z naszego poletka i wysypał na rozciągnięty brezent. Całkiem niezły kopiec się usypał, choć prawie pół na pół owies z jakimś zielonym badziewiem, które przy owsie, wsiane razem z nim, wyrosło.
- He, ekologiczny - uśmiechnął się jakiś rolnik z dziada pradziada.
- No, tak, nieprzesiane ziarno - przyznałam.
- Ale kozy pewnie i taki zjedzą...
- Nie mają wyjścia.
Z pomocą sąsiedzką, która natychmiast i sama z siebie się zorganizowała, zebraliśmy ów kopiec w worki, załadowaliśmy na samochód i zwieźliśmy do garażu, uciekając przed zapowiadającym się deszczem. Robota po prostu wrzała. 20 worków naliczyliśmy, co przekłada się na jedną tonę, wystarczającą dla naszych stad, aż z nawiązką.
I wraz ze zwiezieniem całego plonu pod dach chmury rozeszły się i przestało niebo pomrukiwać, a Eliasz uśmiechnął się sympatycznie. Pośród nas na tarasie przy zasłużonym zimnym piwku.

1 sierpnia 2012

Po-grzmoty

O nawałnicach w Podlaskiem dowiedziałam się z radia. Przypadkiem. Było to w niedzielę. Poszalało w Siemiatyczach, gdzie dachy podobno na 20 metrów daleko fruwały. To ok. 40 kilometrów od nas. U nas pogrzmiało owszem, nieco popadało po południu, podmuchy wiatru złamały dwa kolejne konary ciężkie od jabłek, ale nie przeszkodziło nam to pojechać wieczorem na ukraińskie Dżereła w Czeremsze i posłuchać dwóch zespołów, polskich, z Bielska, ale śpiewających po ukraińsku.
I upałów znów ciąg dalszy.
A ja akurat przy rozpalonej kuchni co dzień. Bo owocujący sad wymusza codzienne zrobienie soku z sokownika (wychodzi na raz od 2,5 do 3 litrów), aby zapełnić piwniczkę na kolejne dwa lata i nie zmarnować daru natury.