28 grudnia 2012

Anomalia czyli krok w niewidzialność

Dzisiejszy wpis BoskoWolnego, pt. "Postęp czy anomalia?" zastanowił mnie chyba tez tylko dlatego, że z okazji świąt (właśnie przechodzimy swoje doroczne odrodziny) wysiaduję więcej przy komputerze, niż zwykle. Autor podał kilka wniosków historyka na temat praw rządzących rozwojem tzw. poczucia własności i przywiązania do ziemi, jako środka produkcji i nie doszedł na ich podstawie do wniosków, skąd wzięły się współczesne przekonania i brak dążeń do zagarniania "gruntu" za wszelką cenę. I zadał pytanie: co w takim razie zastąpiło ów wielowiekowy atawizm w człowieku?
Myślę, że trochę brakuje we wzmiankowanym opisie wymienienia kilku zjawisk, dlatego pewnie i wniosek nie mógł się pojawić. W ubiegłym stuleciu zaszły ogromne zmiany klasowe, czy raczej hm... świadomości klasowej? (było nie było, nie lubimy Marksa, ale coś takiego istnieje w ludziach, więc czemu nie brać pod uwagę koncepcji najpierw przecenianego, a teraz chyba niedocenianego filozofa). Obserwuję tę rzecz na ludziach z wioski, odchodzącym pokoleniu chłopów. Przywiązanych do ziemi i dobytku, ciężko pracujących całe życie "na hroszy", bo nie na chleb, tego im rzadko brakowało. I tylko wtedy, gdy się lenili, albo był dopust boży akurat. Wychowywali swoje dzieci, za komunizmu, według wizji awansu społecznego, jaki im ustrój (nielubiany w niektórym szczególe) zaoferował. Czyli dzieci posyłali do szkoły, nie ganiali do roboty, tak jak sami byli ganiania od małego, albo rzadko, byle się uczyły i "dalej szły". Po co? Ano, żeby w mieście zamieszkały, palić w piecu nie musiały, orać ziemi i żąć zboża w pocie czoła, tylko panami i paniami były, dobrą posadę objęły i na stare lata rodziców wsparły, a może i wzięły do siebie. Gospodarstwo do podziału, spieniężone, rodzinę wzbogaci i tyle (he, żadnego zwierzęcego przywiązania w tym temacie zatem nie widać).
Skok się dokonał. Owszem. Tylko w dużej mierze następująco: co zdolniejsze dzieci chłopskie przeważnie kujonami były i tym się odznaczały, że są dobrymi wyrobnikami systemu uciskowego, państwem nazywanego, osiadłe na posadkach urzędniczych, nauczycielskich itp., niczym chłopi na włościach. Psychologiczne przeniesienie nastąpiło. Swoje dzieci, owo pokolenie dorobionych mieszczuchów pcha już ambitnie wyżej, bo czuje chłopską intuicją, że jednak czymś się ciągle różni pośród inteligentów z dziada pradziada. I samo tej różnicy nie nadrobi, ale genetycznie i owszem. No, więc wnukowie naszych żyjących jeszcze wioskowych babć i dziadków, którzy w większości jeszcze łazienek nie mają, albo jeśli mają, to i tak do wychodka wolą chodzić (mówię o warunkach podlaskich), są już kompletnie odleciani. He, często obdarzeni alergiami na potęgę (czyżby rasowe mieszczuchy odporniejsze były?), są zdolni, kończą fakultety i na wieś przyjeżdżają z rzadka, "pospacerować" w wypastowanych pantoflach po żwirowej drodze i zjeść dobry obiad, ugotowany przez babcię.  Przy czym nie omieszkają powybrzydzać na niebieski środek swojskiej kiełbasy, albo żylastość kotleta schabowego z pracowicie przez dziadków-emerytów tuczonej świnki.
Wiemy, że ongiś chłopskiej nacji była przewaga w społeczeństwie. Jeśli zobaczyć ten proces w czasie, to widać wielkie pokolenie świeżo upieczonych mieszczan, skorych robić karierę i posłusznie zarabiać w korporacjach na nowe mieszkanie na przedmieściu, samochód itp. Nie w głowie im fakt niszczenia planety, zatrute żarcie, ukryte procesy psujące biologię życia społecznego, lichwa bankowa, czy inne niezadowolenia. Być może dopiero ich dzieci to sobie uzmysłowią, ale może być im bardzo trudno wykonać skok w dół...
Wracając, nawyki przez wieki utrwalone istnieją, jak najbardziej, ale bardziej subtelnie się objawiają i nie tak prosto, jak dawniej. Mam ziemię to jestem gość. Teraz jest: mam stałą posadę, jestem gość. I ten gość na posadzie śmieje się w twarz panu na włościach, zapierdzielającemu od rana do nocy w pocie czoła, aby zarobić na bochenek chleba. On też zapierdziela, ale stać go na samochód, egzotyczne wakacje i co tam jeszcze media mu w głowę zapodały.
Czy ten efekt społeczny jest postępem czy anomalią można sobie odpowiedzieć, o ile weźmie się pod uwagę coś, co dawniejszy historyk posługujący się głównie wartościami ekonomii i socjalnych prawideł, pomija zupełnie, a co - stało się niepostrzeżenie - ważną siłą wpływu na zmiany w społeczeństwie. Bowiem jeszcze trzeba wziąć pod uwagę pojawienie się nowej, a jak gdyby niematerialnej i niewidzialnej siły, która wyewoluowała już w okrutnego i wstrętnego potwora. Są to media posługujące się podprogowym sposobem kodowania masowych celów i życzeń. Oraz inne sposoby prania zbiorowego mózgu, poprzez edukację i propagandę, nie tylko polityczną. I uzależniania usypianych obrazkami tłumów.
Chłopi, którzy ciężko pracują w polu mają mniej czasu oddawać się mu we władzę, albo i wcale tego nie robią, dlatego nie zdają sobie sprawy, jaki jest groźny. Ale wystarczy, aby im stado alergicznych, pretensjonalnych i powyginanych mieszczuchów zjechało pod chałupę i zaczęło wyrzekać, aby poczuł, że coś nie tak się dzieje. I że nic go nie łączy z tym pokoleniem miejskich dupiąt. Niektóry może nawet i zrozumie, że dzieje się nieświadomie podział społeczny, na tych ze wsi (z prowincji też, o ile nie gonią ośleple za mamoną wzorów z wielkiego miasta), jeszcze związanych z materią ziemską i jawą/rzeczywistością/biologią/fizyką, a tych z wielkiego miasta, którzy, jeśli już myślą o tym, co by do garnka włożyć, to pierwsze co robią, to idą do śmietnika, a potem może napadną bogatszego przechodnia... nigdy na wieś ich nie ciągnie, aby buraczki czy kartofle sobie posiać, posadzić i wyhodować.
Ci, co na ziemię wracają, to też już nie idą za chłopskim instynktem posiadania ziemi. Albo rzadko. Niech każdy sam zrobi własną psychoanalizę, a będzie wiedział, jakie bywają motywacje. Mnie ściągnęła pamięć, wzory w dzieciństwie zapodane przez dziadków, zamiłowanie do prostego życia, i strach przed głodem, człowieka, który do stałej posady (a zatem bezpiecznej pensji) ma alergiczny wstręt. Następnie, chęć zatrzymania destrukcji przyrody i planety, choćby poprzez zbudowanie, na przeciąg historycznej sekundy, swej pojedynczej enklawy. Aby pozostać świadomie w osobistej iluzji, że żyć można jak dotąd, w zgodzie z odwiecznymi prawami.
Znam dość wielu osiedleńców z miasta. Są to, niestety inteligenci, nie mający pojęcia ani siły do tego, aby pracować, tak jak niegdyś chłop to robił, na ziemi. Multum siły inwestują w budowę i urządzenie chaty, bo to im zostało z miasta. Pole jest słabo użytkowane i wydajne. Ich rolnictwo albo nie istnieje i wciąż się żywią w sklepie, albo prosperuje na osobistą skalę. Nie ma mowy o produkcyjności, zarabianiu na siebie, zyskowności.
Jest więc chatka pośród zielonych włości, najczęściej ugoru słabo uprawianego, doraźnie i dla siebie, i praca poza rolnictwem, aby zdobyć kasę, lub też jakieś działania agroturystyczne, czyli zarabianie na ludziach (mieszczuchach ściśle mówiąc), a nie na ziemi. Jeśli pojawiają się zwierzęta to też nie-produkcyjne. Konie achałtekińskie, kozy, których się nie tnie i nie zjada, pięknie paradujące pawie, hodowle psów, kotów rasowych, albo fundacje utrzymujące nieprodukcyjne zwierzęta przy życiu do ich naturalnego końca. To na dłuższą metę, w skali społecznej oczywiście nie zatrzyma lawiny w dół i degradacji biologicznej i kulturowej społeczeństwa. To jest utopia rozmarzonego mieszczucha, oderwanego dwa-trzy pokolenia wstecz od ciężkiej pracy fizycznej, któremu w procesie edukacji wpojono, że jest to awans i szansa rozwojowa, na postęp ku czemu nie wiadomo...
Wniosek każe szukać innych prawideł, niż atawizmy i ekonomia, rządzących rozwojem ludzkości. Takie prawa i nowe paradygmaty już ustalono. Nie chcę tu o nich pisać, bo są mądrzejsi ode mnie. A ja jestem pojedynczy ludź i niewiele mi daje takie rozumienie procesów, jakim podlega ludzkość.
Zatem pozostaję na własny użytek przy uproszczonym, pesymistycznym wniosku. To, co jest i jeszcze się rozwija w sensie zbiorowej świadomości, przesiąknięte jest niewidzialnymi mackami czegoś, czego kompletnie nie zna i z czego nie zdaje sobie sprawy. A gdy już sobie zda, pewnie będzie za późno, aby się uratować. W takiej formie, biologicznej i genetycznej, nie tylko ekonomicznej i kulturowo-duchowej, jak obecna.

24 grudnia 2012

Wigilijny oportunizm

No, tak, przyczyną innej, niż odczuwalna, tudzież uśredniona temperatury zewnętrznej okazał się ostateczny oportunizm naszego termometru, oprawionego w ucieszną sylwetkę bałwanka w kominiarskim kapeluszu. Padł. Dotąd udawało mu się przez lat może trzy wróżyć poziom ciepła i zimna z dokładnością do 2-3 stopni tylko, więc uznałam, że się nadaje do użytku (inne psuły się po jednej zimie albo lecie).
Ale nadeszło ocieplenie, w nocy wiało z południa z takim impetem, że dawno tak mi uszy nie zmarzły jak tej nocy. Bo zazwyczaj, jak idzie na odwilż, a już zwłaszcza, gdy jest przy tym wiatr, żadne uszczelnienie chaty nie daje temu rady. Ciepło ucieka, do chaty wdziera się chłód i wilgotność, powodująca, że piece "jak gdyby nie grzeją". I fakt, było zupełnie cieplutko przy minus 25, teraz nie mogłam się rozgrzać nawet pod kołdrą z owczej wełny.
Dajemy więc sobie spokój z mierzeniem tej wartości. Ostatecznie obrażone na chiński szajs termometrowy, dostępny w sklepach. Szkoda tych paru złotych, lepiej na przykład piwo sobie kupić.

Dalej zaś w ciągu dnia stanęła choinka, przytargana z wyrębu jeszcze przy zwózce świerczyny. Jednak lampki przestały świecić (winien chiński szajs) i nie ma się czym pochwalić na zdjęciu. Nie dorównuje dowcipem prostych ozdób, jakimi przyozdobił swoje drzewko Agronauta.  Zresztą tkwi zamknięta szczelnie w trzecim pokoju, aby ochronić bombki i całe drzewko przed szalonymi podskokami pirata Kluseczki. Jako jedyne w domu dziecko cieszy się wszystkim niebywale i wszędzie go pełno w ten świąteczny czas.

I wreszcie: Jezus Maria, dawno tego nie było, może nigdy? Po raz pierwszy zasiadłam głodna do wigilii! Czyżby się coś w duszy narodu zmieniało? I zaczął oszczędzać na jedzeniu?
I z tego głodu zjadłam pełen talerz czerwonego barszczu do pierogów z kapustą i grzybami, a na drugie śledzia w oleju. Na trzecie były pierniczki domowe, ale sobie odpuściłam, słodycze to nie jest moja specjalność. I popitka z soku jabłkowego. Ot. Chwacit.
Żeby godnie dzionek zakończyć zajęłam się tłumaczeniem Cudownych Wróżb i omawianiem łacińskich cytatów z pewnym bardzo sympatycznym łacinnikiem, który zaoferował mi się z pomocą przy ich rozkminianiu.
Gadać ze zwierzętami nie będę, bo zapewne nie dotrwam do północy. Kurczak, jako jedyny skory do pogaduszek właśnie dziś rano, po odejściu mroźnego frontu, został - oportunistycznie - zaniesiony do kurnika, w bardzo dobrym stanie, mniej humorze, bo się stęsknił sam w ciasnym pudle za dziobatymi braćmi i siostrami. Niech sobie pogdacze i poćwierka do woli wśród swoich.

22 grudnia 2012

Zimowy grzaniec

Ten wczesny atak śnieżnej zimy, na Podlasiu od początku grudnia, a teraz mrozu należy chyba uznać za anomalię pogody. Choć sama pamiętam, ze swego dzieciństwa zimę, która zaczęła się na Wszystkich Świętych i skończyła dopiero w kwietniu. Zeszła zima również była a-normalna, tyle, że na abarot, zaczęła się bowiem w połowie stycznia dopiero. Bujamy się zatem, raz tak, raz tak.
Nieważne. Grzejemy się właśnie szczęśliwie. Anna co rano zajeżdża "bryką" na taras, pełną drewna z drewutni. Przeważnie starcza jedna taczka do rozgrzania dwóch pieców, c.o. przez dzień i ścianowego na wieczór i noc, i ranek. Ja rozpalam i dokładam. Ona ma inne zadania.
Na przykład pieczenie chleba co drugi dzień, albo codziennie, jak wypadnie. Dzisiaj, w przerwie, upiekła kilka zasobników piernikowych ciasteczek. A nieco wcześniej zadziabała ostatniego kaczorka, którego pomogłam jej potem osmalić nad denaturatowym płomykiem.
Wieczór lubi ciepło, spokój. Wykazałam się, a co! i ja.
Przelałam jeden gąsiorek wina, jabłkowo-czarnobzowego do butli, wreszcie mu się należało przejść w następną fazę rozwoju, a resztę do garnka i na piec. I dodawszy odrobinę słodkiego syropu mniszkowego z przyprawami korzennymi uwarzyłam 60-stopniowego grzańca, i do kubków. I mniam!
Wtedy, jak sobie podgrzałyśmy, Anna ogłasza sprzed ekranu internetowego.
- Właśnie mamy 30 stopni mrozu odczuwalnego!
- A co to znaczy odczuwalny? - pytam ja się.
- To wtedy jak Kluska wypada na dwór, a sika zaraz po powrocie w kuwecie. I chucha na wszystkie cztery łapki.
- A jaka jest faktyczna temperatura?
- Jakieś minus 20.
- Odczuwalna zatem znaczy propagandowa.
- O, tak... rano w radiu grobowym tonem straszono ludzi, że w Warszawie była najzimniejsza noc tej zimy, i mieli całe minus 8 stopni!
- Brrr.... straszne! A komu to może służyć?
- Chyba tym, co siedzą na Kara-i-bach czy Seszelach i przesyłają codziennie mejle do kraju tym, co mają nastrajać tłumy.
- Pal w piecu! Podobno zimno.
- Palę. Ale uważam.
- Na co?
- Aby piec przypadkiem nie wybuchł.
Chyba wyjdę, na bosaka, a co! zobaczyć temperaturę na bałwankowym termometrze zewnętrznym. Poczekajcie. Idę!
Wracam i pytam:
- Ile na komputerze teraz mamy?
- Odczuwalna minus 25, uśredniona (cokolwiek to znaczy) minus 20.
- Słuchaj, wyszłam bez przeszkód, nic mnie nie ścięło z nóg na wstępie, ani ręka się nie przykleiła, ani oddech nie zamarzł. A na bałwanku minus 12 stoi jak byk.
Śmiejemy się.
- To wina grzańca. Buzuje poza dom.

19 grudnia 2012

Bilans zerowy

Jestem zwykłym człowiekiem. Choć moje życie od początku standardowe nie było, ani nie jest do tej pory. Bo być nie mogło. Z racji genów i wrodzonej nadwrażliwości. Z nad-wrażliwością przeważnie łączy się nieporadność życiowa. Gdyż człowiek jest osaczony i niekiedy zapędzony w kozi róg siłą tego, co odbiera ze świata, płynące od innych konkretnych osób, ale i od zbiorowości, w której jest zanurzony. I większość energii, (którą inni, nie posiadający owej wrażliwości w nadmiarze, zużywają na parcie do przodu i budowanie sobie związków, statusu, kariery i całej tej otoczki, która sprawia, że na stare lata starotryczeją z gracją dobrze zakonserwowanej maszyny, albo dziecinnieją otoczeni rodziną, czekającą na spadek) idzie na przetrwanie tego notorycznego, szalonego, bolesnego bombardowania niewidzialnymi bodźcami skądinąd. Żyje się wtedy najmniejszym kosztem i na najniższym poziomie materialnej równowagi, byle nie upaść w rynsztok i nie wypaść na śmietnik. No, są tacy nad-wrażliwcy, którzy i tam wpadają, ale ja do nich nie należę. Jakoś udawało mi się przetrwać w trudnych czasach, poruszając się po najmniejszej linii oporu. A to pewnie ze względu na skorpioniastość mojego horoskopu i cech charakteru tym samym.
Tu przy okazji bąknę, że pan Jacek z Boskiej Woli urodził się w dniu, gdy słońce przebywa w znaku Skorpiona prawie dokładnie na tym samym stopniu, co mój punkt Ascendentu, czyli pora wschodu słonecznego w dniu moich narodzin. Co to znaczy?
Ano to, że czasem jednocześnie coś podobnego nam przychodzi do głowy, że używamy podobnego języka (zdania wielokrotnie złożone, łacińska składnia, historyczne naleciałości) i u obojga nas ważna jest, a nawet dominująca - cecha przetrwania kłopotów i trudności. Skorpion nie buduje nowego, tylko buszuje w światach już istniejących, skostniałych i często butwiejących, skazanych na śmierć, aby ukręcić z nich coś dla siebie. Dlatego, jeśli już czasem jest przy większej kasie, to ma ją z kredytu, ubezpieczenia, dotacji, darowizn, opieki państwowej, gry w ruletkę, zbójnictwa, łapówek albo spadku. Skorpion słoneczny co prawda z taką kasą rzadko zaczyna błyszczeć, chyba, że zainwestuje w mętne i nielegalne interesy, za to ma instynkt unikania spłaty i balansowania na linie nad czeluścią bankructwa całymi latami. Aż do następnego zastrzyku złota ze skorpionowego źródła.
Ja jestem słonecznym Koziorożcem, zatem te cechy są jedynie elementem innej całości, jednak muszę sobie przyznać pewien podświadomy talent w utrzymywaniu równowagi na różnym poziomie egzystencji, raczej niskiego lotu. Paręnaście lat zarabiałam w jakichś urzędach, dostając na rękę najniższą z możliwych pensji. Jednak stanowiska okazywały się na tyle atrakcyjne w czasach kryzysu komuny, że zawsze miałam niezwykłe i zawsze podziemne możliwości dorobienia. Nigdy nie brakło mi dobrego jedzenia, mięsa, masła, cukru, wódki, w czasach kartkowych, albo i innych trudnych do zdobycia towarów, bo się wtedy wymieniało między sobą "przysługami:", jak teraz "usługami".  Albo mogłam jeździć po całej Polsce za darmo. I jeździłam, a co. Zwiedzając, odwiedzając i zwiększając wiedzę. Potem byłam trochę bezrobotna (w najlepszych czasach kuroniówki), na najniższej stawce, (zawsze najniższa, to moja norma) potem byłam rencistką najniżej płatnej grupy ze względu na bardzo słaby wzrok, do chwili, gdy się odgórne dyrektywy zmieniły i nagle lekarze stwierdzili, że mogę jak najbardziej pracować (skoro napisałam książkę!) i nic mi nie jest, choć wzrok się pogorszył, a nie poprawił. A potem dostałam bardzo niewielki, najniższy spadek z możliwych w moich okolicznościach. I wykonałam woltę życiową. Która też nie odbyła się szybko, tylko trwała kilka ładnych lat idąc po najniższych kosztach oczywiście.
Po co to wszystko wspominam?
Nastroił mnie do tego wstępny tegoroczny bilans. I robi się z tego jakieś podsumowanie grubszej kategorii.
Bo muszę z innej mańki powiedzieć, że ostatnie kilka lat, bardzo ciężkich, z racji przeprowadzek kilku, i osiedlania się, budowy, remontów, pracy codziennej od rana do nocy, aby sprostać wymaganiom chwili, bardzo mnie zmęczyło. Zaczęłam już szczerze wątpić, że cokolwiek się zmienia na lepsze. Wpadłam w jakąś dziurę kręcenia się ciągle w kółko codziennego kieratu, z klapkami na oczach, z niemożnością wychylenia głowy w świat, z którego w końcu przyszłam (tj. słodkiego lenistwa, to co, że biednego, gdy zawsze był czas na czytanie, kontakty z ludźmi, inspiracje, naukę, przemyślenia, medytacje, pisanie, tworzenie) i którego jakoś wciąż mi teraz brakuje.
Nie jestem Skorpionem. I samo przetrwanie jako takie mnie nie rajcuje. Energie znaku Koziorożca budują, konstruują, wyznaczają szersze od pojedynczego ja cele, planują i wykonują projekty. Systematycznie, krok po kroczku, w czasie tak długim, że tylko Skorpionowi udałoby się go pewnie przetrwać.
I teraz wrócę do wniosków z początku tego wpisu.
Bilansując na zero tegoroczne wysiłki uzmysłowiłam sobie, że osiedlenie się na wsi, praca rolnika, gospodarzenie, rozgospodarowywanie się, ma przed sobą jakąś perspektywę w moim życiu. Inną na szczęście, niż się bałam, że ma. Że jest postęp i rozwój, tylko inny od tego, jaki nawet ja sobie założyłam, tworząc wstępny, intuicyjny plan przyszłości.
Bo, okazuje się, że wpadłam w powoli nabierający rozpędu wir naturalnych energii, gdzie pieniądz - zawsze sytuujący mnie na najniższym szczeblu - jest jedynie elementem, a nie celem, a właściwie może zacząć nawet zanikać, gdyby pojawiła się taka konieczność. Chodzi o żywą na co dzień harmonię rzeczy i istot, o wtopienie się w rytm życia-śmierci na Ziemi, zgranie się z pulsem planety. Tej naszej ostoi, która wydaje się umierać pod naporem ogłupionych i zgłupiałych mrowisk ludzkich, zaprogramowanych na zdobywanie pieniądza, pieniądza, pieniądza, aby przeżyć, przeżyć, przeżyć, do pierwszego, i następnego pierwszego, i kolejnego następnego...
Pracuję, okazuje się, nie dla pieniędzy, ale żeby przetrwać i umożliwić trwanie, a nawet rozwój innym, nie tylko ludziom, których dokarmiam produktami gospodarstwa i owocami mojej codziennej pracy, ale i zwierzętom, żyjącym w obejściu. Karmię je, a przy okazji ziemię, na której mieszkam, one mnie, i trwanie trwa, i jak na razie nie zanika. Póki tylko istnieje płodność stad i gleby, i lasu... Czego daj nam Panie Boże zawsze.

18 grudnia 2012

Bajkowe sumy

Przestało śnieżyć, i przestało przeraźliwie piździć, w ciągu dnia. Wilgotne dłonie przymarzają do metalowej klamki na zewnątrz. Drób, mimo, że dostaje dodatkowe porcje karmy i ciepłej wody, trzymany w zamknięciu większość dnia, jest sfrustrowany i skory do agresji między sobą. Kilka dni temu dostało się jednej sztuce spośród kurcząt jesiennych, padła od dzioba, jak przypuszczam indyka. Dzisiaj uratowałyśmy słabowite drugie kurczę, było przemarznięte i jak się okazało, dlatego, że ma wyrwane pióra na szyi i ramieniu skrzydła. Wylądowało w pudle, gdzie - ogrzane w domu - dość prędko wróciło do przytomności i zjadło z apetytem dwie porcje karmy z miseczki pirata Kluseczki. Śpi teraz w pokoju, w wyściełanym ściółką pudełku nakrytym tekturą. Nie może w tym stanie wrócić do kurnika, bo dostanie ostatecznego łupnia, jest gołe i ranione indyczym dziobem w powiekę. Zasada jest taka: jeśli zwierzę wykazuje apetyt to dobrze rokuje, przynajmniej na przeżycie, choć niekoniecznie na powrót do zwykłego funkcjonowania w stadzie. Potrzymamy kilka dni w cieple, dokarmiając obficie i zobaczymy czy jest poprawa. Wtedy zdecydujemy co dalej robić.

Podliczyłam wstępnie roczne wydatki i przychody rolnicze. I mogę tyle powiedzieć, np. zapaleńcom pragnącym żyć i zarabiać na wsi, że po trzech latach zagospodarowywania tego miejsca po raz pierwszy nasze zwierzęta zarobiły i na siebie (uprawa pola i zakup karmy, nowych sztuk wraz z opieką weterynaryjną) i na KRUS oraz podatki w rozmiarze rocznym. Osiągnęłyśmy zatem bilans zerowy. Przy czym dotacje unijne, które przyjdą w roku następnym okażą się zyskiem, który można będzie obrócić w konieczne inwestycje (ogrodzenia, usprawnienia, naprawy). W praktyce jednak posłużą do bieżących opłat za uprawę pola. W sumie rzecz biorąc, co roku jest ździebko lepiej. Ale, jeśli ktokolwiek myślałby, że na podlaskich lekkich kilku hektarach da się zarobić zadowalająco, startując od zera (czyli bez własnych maszyn, budynków gospodarczych ani mieszkania, które trzeba dopiero zbudować lub wyremontować), to jest w grubym błędzie. Tym niemniej dobry plan, rozłożenie go w czasie i uparta pracowitość pozwala zapuścić korzenie jak drzewo. Może bajkowe...
Nastawiłyśmy się z punktu na cel bardzo skromny. Nie zależy nam na produkcji i powiększaniu zyskowności dla nich samych. Celem jest spokojne życie i zabezpieczenie podstawowych potrzeb, a nie bogacenie się i puszenie piórek. Mam już swój wiek, potrzeby bardzo się skurczyły, do tych najważniejszych.
Aby wszystko zaczęło funkcjonować zgodnie z planem trzeba ten plan wdrożyć, i nie jest to jeden, dwa, ani nawet trzy czy cztery lata. Rozruch trwa kilka ładnych lat ciężkiej, codziennej i pokornej pracy. Żadnych wyjazdów, wycieczek, rozrywek, wakacji, nawet wolnych łikendów czy niedziel. Wyobrażasz to sobie w ogóle, Mieszczuchu?
To, co jest możliwe (abstrahując od zysków, czyli nadmiaru) to - osiągnięcie równowagi. Polega ona na tym, że gospodarstwo zarabia samo na siebie, a przy okazji zabezpiecza gospodarza z rodziną, dając mu opał na zimę i wyżywienie, za darmo. Darmo to niewłaściwe słowo, bo płaci się za to codzienną ciężką pracą własną, chodzi o to, że nie trzeba do tego gotówki, zadrukowanych papierków w garści, aby najadać się do syta przez cały rok i mieć rozpalony piec, i ogrzany dom.
Pocieszył mnie ten obrachowany postęp spraw. Choć z punktu widzenia Mieszczucha nasze osiągi są śmieszne i wydają się jakąś smętną bajką. To jednak mamy dach nad głową, ciepłe mieszkanie, pyszne swojskie jedzenie. I życie na co dzień w otoczeniu, jak z bajkowego obrazka. Bez pieniędzy. Z obrotu rzeczy i procesów naturalnych się biorące.

17 grudnia 2012

Przekop

Podobno wszędzie odwilż. A na Podlasiu zamiecie i zawieje (zawsze zastanawia mnie to powiedzenie meteorologiczne) śnieżne, śnieg padał całą noc i cały poranek. Przekopujemy się przez rosnące zaspy, palimy, zimujemy. Chleb z pieca, ciasteczka własnej roboty, gotuję zimowe, czyli rozgrzewające zupy, a to grochówka na wędzonej kości, a to krupnik, a to żur z kiełbasą, a to kapuśniak czy cebulowa. Lub dla odmiany babka ziemniaczana  ze skwarkami boczku. Przydaje się też domowe winko, które już interesującej mocy nabrało...
Internet jest ciekawą rozrywką w taki czas, oglądanie filmów, wieści fejsbókowe od znajomych, też zakopanych gdzieś na północnym Podlasiu i przerażonych rozmiarem zasp i puściejącą w oczach śpiżarnią. Pierwsza zima dla mieszczucha bywa szokiem.
Nas też kiedyś Podlasie przywitało, w chatce na Dąbrowie, 35-stopniowym mrozem przez prawie 2 tygodnie i 3-dobową awarią prądu.
Odezwał się też sąsiad zza lasu, który jak się okazuje do rodziny wyjechał na święta, więc trochę mi ulżyło.
Awaria prądu w taki czas zdarzyć zawsze się może. Dlatego i na taką ewentualność trzeba być zawczasu przygotowanym. Na wieczory przy świecy spędzane, bez internetu, filmów, radia. Zimą nie problem jest wystawić zapasy lodówkowe na zewnątrz, napalić w piecu i przy świecy robić na drutach lub cerować skarpetki, albo dla rozrywki czytać na głos jakąś powieść z biblioteki na wszelki wypadek wcześniej wypożyczoną.

16 grudnia 2012

Trwanie i wytrwanie

Całodniowa zawieja śnieżna wymusiła na nas już dwukrotnie odśnieżanie. Choćby drogi od garażu do bramy (dalej stara się gminny spychacz), i dojścia do piwniczki. Która w taki czas właśnie okazuje swoją moc i przydatność. Wyciągam z niej rozmaite zapasy, weki, soki, kapustę, ziemniaki, warzywa, a także, gdy mocniej przymrozi - piasek do kocich kuwet, zgromadzony wcześniej w kilku zbiornikach.
W lżejszy czas od mrozu, taki jak dzisiaj, udaje mi się jeszcze ukopać szpadlem piasku, po odgarnięciu warstwy śniegu i jesiennych liści. Staram się oszczędzać zapasy. W końcu "zima się jeszcze nie zaczęła", jak nam przypomniał Miro onegdaj.
No, więc na zewnątrz wieje i pada, nasza chata, jak i oboro-kurnik przypominają eskimoskie igloo, z zewnątrz góra śniegu, wewnątrz ciepło i zacisznie. Oto nasze kocury, dwaj bracia jedynacy, Jasiek syn z pierwszego małżeństwa Łatka i pirat Kluseczka z drugiego. Grzeją się zgodnie na parapecie, pod którym kaloryfer ogrzewa im stópki i ogonki.


Taki codzienny widok ostatnio generuje w nas tym większy smutek i zastanowienie. Nad tym, jak się to życie dziwnie plecie. A to z powodu tragicznego wydarzenia, którego doświadczył nasz sąsiad zza lasu ponad tydzień temu. Mianowicie spłonęła mu jego chata, a w niej - pod jego nieobecność - zamknięte trzy psy. Z którymi u nas nierzadko bywał.
Nie wnikam w przyczyny. Mieszkając na Podlasiu, w krainie drewnianego budownictwa zdążyłam się oswoić i uczulić na wypadki pożarów, zwłaszcza starych domów, zimą. Zwłaszcza takich ze starymi nieprzeczyszczonymi kominami i nieremontowanymi piecami, albo parciejącymi przewodami elektrycznymi, pamiętającymi czasy Gomułki i Gierka co najwyżej. Dlatego nie sugeruję się negatywnie przekonaniem naszego sąsiada o tym, że został podpalony przez nieznanych sprawców. Aby taki sąd wydawać od razu trzeba mieć niezbity dowód, albo... być z wielkiego miasta.
Dowiedziałam się o wypadku kilka dni później, jak wszyscy, z... fejsbóka. Z krótkiej wiadomości, jaką sąsiad zza lasa puścił w Polskę. Choć był już wieczór i istne lodowisko na zaśnieżonej drodze między-gminnej i leśnej, wyruszyłyśmy natychmiast samochodem sprawdzić, jak się sprawy mają naprawdę. Tak to brzmiało nieprawdopodobnie. Jak złośliwy żart. Po drodze zatrzymali nas pogranicznicy. Śnieg zawiał tablicę i nasze lokalne numery, a oni trzepią teraz wożących towar przedświąteczny, wiadomo jaki. Zapytani o pożar w sąsiedniej wsi, nic nie wiedzieli, nie słyszeli. Inna gmina i już przepływ informacji nie działa, jak widać. Trafiłyśmy pod znaną nam chatę, w miałkim świetle oddalonej latarni prezentowała się nijako, dach zawalony co najmniej w połowie, czerń zgliszcz i opalonych ścian. Wokół ciemno. Także w oknach domów sąsiednich. Postałyśmy i zawróciłyśmy, wstrząśnięte.
Wypadek sąsiada zza lasu, za pośrednictwem internetu, wstrząsnął wielką ilością jego znajomych i nieznajomych mu ludzi. Którzy zorganizowali się i ślą mu aktywnie pomoc. Ja jednak widzę to lokalnie. I tak jakoś lokalnie mi głupio. I ...nijako. Zwłaszcza, że wciąż nie można się do sąsiada zza lasu zwyczajnie dodzwonić.
A wiatr duje i śnieg zawiewa...

14 grudnia 2012

Zimowe widoczki

To już kiedyś było, powiecie... a ja powiem na to, i jest! Znowu, cały czas, trwa. Oto nowe zdjęcie tego samego widoku.
Czyli stary dąb na uroczysku naprzeciw naszego obejścia. Dębica. Zwę ją Kwoką. A dlaczego? To trzeba się drzewu lepiej przyjrzeć, i to w czasie, gdy wysiaduje...


Poniżej nasza sarnia gromadka. No, bo jeśli miejscowi nazywają sarny kozami, to czemu tego nie odwrócić?


Zimowe rozrywki właśnie tak się mają...


Towarzyszy im oczywiście Kola. Z nosem w śniegu.


12 grudnia 2012

Kiełbasienie domowe

Zajęć ostatnio mnóstwo i trzeba było im codziennie sprostać. 
To jedno z nich. Jesienne robienie kiełbasy.


Te niedociągnięcia w wędzeniu (oj, wędzenie w zimie trwa długo i bywa skomplikowane z różnych przyczyn naturalnych) zostały potem wyrównane w piecu ścianowym podczas zapiekania (zamiast sparzania w gorącej wodzie).
Wyszło 6 kilogramów. Jakieś dwa z nich suszą się teraz na hakach na ściankach pieca ścianowego (w Polsce: kaflowego, na Polesiu: ogrzewnikiem zwanego). Na tradycyjnej czarno-białej gazecie wiszą, aby tłuszcz kafli nie zalał, mniam!

10 grudnia 2012

Na rozgrzewkę

I przyszła pracowita sobota. Anna pojechała z chłopakami do lasu wcześnie rano. Gdzie dojechał właśnie umówiony traktorzysta. Chłopcy ładowali i rozładowywali, ładowali i rozładowywali, ładowali i rozładowywali, ładowali i rozładowywali.


Tak cztery razy obrócili, prawie pod zmierzch im zeszło, czyli w okolice godziny piętnastej czasu zimowego środkowoeuropejskiego. Oto jedna fura i druga koło niej...


Efekt wygląda tak. Na papierze, czyli asygnacie z leśnictwa to 4 metry przestrzenne drewna. Koszt sto złotych. Gdy doliczyć inne koszta gotówkowe (wynajem pomocników i traktora) wychodzi 4 fury drewna w koszcie jednej. A jeśli policzyć inaczej, czyli żerdzie świerkowe po cenie sprzedaży od sztuki, wychodzi o wiele więcej oszczędności. Część z tych żerdzi da się przetrzeć na pół i będą z nich dwie. Na ogrodzenia chroniące przed zwierzętami płowymi i naszymi kozami.


Znam ludzi, którzy twierdzą, że spalają przez zimę w swoim domu 17 metrów drewna, czyli 4 razy więcej!. Trudno mi w to uwierzyć, patrząc na tę kupę. Chyba inne metry mieli na myśli... Nam tak wystarczy spokojnie na całe zimowanie. 


I na rozgrzanie portret perlika-afrykańczyka, czyli przykład męskiej urody (mnie w tym wszystkim zawsze interesuje Projektant). Perliczy gatunek afrykańskich kuraków tym się charakteryzuje, że trudno jest odróżnić samca od samicy. Różnice są niewielkie i wykształcają się dość późno. Oto je zaczęło być widać. Chodzi o te czerwone wisiorki na podgardlu., których samiczki nie mają. Bo hełmy są takie same. Aż mnie kusi, aby je dotknąć i sprawdzić czy są twarde, czy miękkie.

7 grudnia 2012

Końskie życie

Niektórzy dopiero śnieżynki spadające z nieba oglądają albo podziwiają na ziemi od niedawna, a my już z zimą dawno obeznane i przystosowane, wraz ze zwierzyną, jesteśmy. Wciąż do-pada nowa warstwa śniegu, a rano wita trzeszcząca i śliska od nocnego mrozu dróżka do obory. Kury i kaczki wypuszczam około południa, śniadanie dostają wewnątrz kurnika. Aby około 15 z powrotem tam wrócić i grzać swoje lokum własnymi ciałami.
Doszło zrzucanie siana z górki nad oborą co 2-3 dni. I owies i żyto znikają szybciutko. Zatem wyznaczyłam już ze stada drobiu wszystkie zdatne sztuki na ubicie, aby zwiększyć tym samym zapas karmy dla młodszej i potrzebnej w przyszłym roku reszty. Dziś trafił na pieniek jeden z młodych, tegorocznych kogutków. Na początku było ich wszystkich 5 plus szef, a zostało 3 (z szefem), jastrząb zabrał resztę. Udało się jednego na tyle szybko znaleźć, że dostał się psu w prezencie, co nieco zmniejsza stratę. Zatem nie ma co zwlekać, zamrażarka przecież i tak wciąż chodzi.
Czyli dzisiaj znów na piecu rosół się kitrasił, tym razem z dodatkiem imbiru, na sposób chiński ugotowany. Jutro chłopaki będą zwozić drewno, przyda się im rozgrzewający posiłek po pracy.

Wczoraj zaś, gdyśmy tak na podwórzu z drobiem i kozami się zabawiały w południe, całkiem słoneczne i w miarę ciepłe, rozległ się w powietrzu nagle niepokojący dźwięk.
- Koń zarżał?
Poszłam za chatę, w stronę głosu popatrzeć. Myśląc, że może kuc Iwana (obecnie jedyna koniowata istota na naszej wiosce) znowu się zgubił i trzeba go namierzyć, jak to mu się już kilka razy zdarzyło. Po chwili ukazała się w oddali na drodze sylwetka człowieka prowadzącego konia.
- A po cóż on tu do naszej wioseczki skręcił? - zdumiałam się.
Po kilku minutach człowiek ów doszedł do naszej zagrody i patrzę, oczy przecieram, zwraca się ku naszej bramie. Konia przy niej zostawił, a sam wszedł na podwórze. Starszy, siwy mężczyzna.


O, tak to wyglądało.
Na widok nieznanego potwora u wrót indyki zaczęły w te pędy uciekać.


A kury ukryły się stadnie w kurniku.
Hm, człowiek ów okazał się znanym powszechnie w naszej gminie hodowcą dużych zwierząt. Zwie się go Farmerem, albo - nie wiedzieć czemu, może kiedyś był podobny? - Hansem Klosem (i nie chodzi o znanego bloggera w sieci, o nie, choć ten może się i zainspirował był, kto wie?). Jako hodowca stanowi prawdziwą zagwozdkę dla sąsiadów oraz systemu władzy. Bowiem wszystkie swoje zwierzaki trzyma luzem, bez obory jak, i bez paszy. Czyli stosuje chów wolny, bezoborowy i ekologiczny, a nawet paleolityczny (jakby niektórzy powiedzieli, i libertariański). I krowy, i konie, i świnie, i podobno kozę też ma, jak mi się pochwalił. Wszystkie zimową porą porosłe gęstą szczecią, mnożą mu się zdrowo i nic im nie dolega, chyba, że któreś akurat padnie. Ale to się każdemu hodowcy przecież zdarza.
Problem dla systemu stwarza on taki, iż jego ranczo nie mieści się w konwencjach unijnych w żadnym wypadku, a stada nie trzymają się jego ziemi, tylko buszują najczęściej po działkach, ogródkach i sadach przyległych właścicieli ziemskich. Pustosząc je oczywiście i niszcząc. Gmina na skargi zareagowała jakimiś kontrolami i z innych urzędów też byli, nadziwowali się, Farmer żadnych kar nie uiszcza, bo z czego, poszkodowani podali sprawę do sądu i urząd tę sprawę przegrał. Został wyrokiem zobligowany do znalezienia lokalu dla zwierząt Klosa na zimę. Od miesięcy wisi zatem w urzędzie ogłoszenie poszukujące chętnego rolnika z pustymi budynkami gospodarczymi, który by się zgodził przechować ów inwentarz u siebie, za opłatą oczywiście. I nikt się nie zgłasza, choć pustostanów na podlaskich wioskach większość stoi. Nie chcą ludziska, bo kto by chciał ze zwierzyną, która nigdy w budynku nie stała, użerać się?
- Konie mi uciekły - oznajmił Farmer słodkim głosem, witając się - Jak je prowadziłem przy torach. Pobiegły asfaltem, nie było ich tutaj?
- Nie. A ile uciekło?
- 9 sztuk. Tylko ta jedna klaczka została, bo ją prowadziłem...
Na jego prośbę wykonałyśmy telefon do sołtysa z drugiej wsi z zapytaniem, czy ich nie było. I do innej też. Nie było.
Niezbyt zmartwiony Podlechita poprzyglądał się naszej koziarni, kapelusz na głowę leniwie wcisnął i odszedł w końcu z wolna, tak jak przyszedł. Zapewne w kierunku domu swego, co mu gmina za swoje pieniądze odremontowała, bo konie jego do wolności nawykłe, w lesie z głodu nie zginą i pewnie gdzieś ktoś je znajdzie i da znać.

3 grudnia 2012

Biało wszędzie

Wedle prognozy z internetu wziętej miało obficie śnieżyć w sobotę, tymczasem zaczęło wczoraj, tj. w niedzielę przed zmrokiem. Jak to na Podlachii, wsio z opóźnieniem się odbywa. Można się przygotować zatem.
Ponieważ ową prognozę wypatrzyłam na początku ubiegłego tygodnia, Anna zagęściła ruchy i stoczyła walkę w lesie. Nawet w środę i mnie wzięła, takiego słabeusza, akurat narzekającego na bóle "kamionkowe", bo nikogo nie było do pomocy. (Sławko odebrał "wypłatę", czyli zapomogę z gminy i tyle go było widać, od dawna). Nie powiem, las piękny, pachnący świeżo ściętą świerczyną, usłany zielonymi gałęziami bardzo wydał mi się cudowny. Ale już po godzinie dźwigania co krótszych żerdzi na kupę przy drodze, piękno jakby znikło sprzed moich oczu. Po czterech godzinach byłam dętka. I na drugi dzień także.
Na szczęście Anna przyskrzyniła wtedy odpowiednio wcześnie rano Sławka i zabrała go do lasu, i wtedy dokończyli dzieło. Wszystkie pnie i żerdzie z działki, wcześniej pozbawione siekierką gałęzi znalazły się na kupach, czekają na oszacowanie przez leśniczego i zwózkę do domu.
Oprócz świerkowych żerdzi, z przeznaczeniem na ogrodzenia, znajdzie się i trochę olchy, sosny i brzozy, do palenia.

W piątek zaś zajęłam się rozruchem wędzarki. Na pierwszą próbę poszły trzy ostatnie sery, które uzbierałam. Drzwiczki okazały się szczelne, wędzarka zdatna i długo nagrzewająca się, zatem dobra do wędzenia zimnym dymem. Wieczorem już wyjęłam owe sery, pachnące jabłoniowym kadzidłem, ale nieco za wcześnie to zrobiłam, jak na moje oko. Wniosek: długość wędzenia zależy od wielkości sera, te moje najmniejsze nie były i jeszcze dwie godziny lepiej by im zrobiło. Tym niemniej kończymy już zjadać jeden z nich. Drugi dostanie najlepszy "stały klient" w nagrodę za wierne zamawianie przez cały sezon. Mam nadzieję, że zbytnio krytyczny nie będzie...

No, to z wolna zaczynamy zimowanie.
Nawet Łacio nocuje w domu, rozciągając się na moim łóżku, wraz z Kicią i Kluską tak, że dla mnie zostaje zaledwie skrawek miejsca i walczę z nimi o kołdrę.
Anna co drugi dzień wypieka chleb w ścianowym piecu i od czasu do czasu drożdżowe ciasto. Wczoraj zakończyłam wyrób serów podpuszczkowych, ostatnią goudą. Kozy, przeszedłszy na karmę zimową, owies, siano i gałęzie sosnowe, zmniejszyły już na tyle mleczność, że starcza na mleko do kawy, psu i kotom, czasem jakiś budyń. Resztki zlewam do kamionki, a gdy mleko skiśnie, robię twarożek. Można go także wędzić, zatem spróbuję następnym razem i takiego wynalazku smakowego.