1 lipca 2024

Sienna półrocznica


Czas roku, liczony od daty urodzin, którą mamy właściwie tę samą co do dnia i miesiąca, osiągnął szczyt i swoją pół-rocznicę dokładnie w chwili, gdy siano z łąki zostało zwiezione szczęśliwie pod dach paszarni i koziarni.

Zaczęło się mocno nieszczególnie. Gdy Anna obstalowała ze znajomym rolnikiem datę kośby, ja nagle przypomniałam sobie:
- Coś ty zrobiła, babo! Co wy robicie, puste głowy! Za kilka dni będzie przesilenie letnie i zaraz po nim pełnia Księżyca! Na pewno będzie burza, wiatr i srogi deszcz! I to nie jeden! Zawsze tak jest co roku, nie pamiętasz?
- Już za późno - odrzekła główna rolniczka - zaklepane. Trudno. Módl się o pogodę.

Jako rzekłam tak i się stało. Lunął jednej i drugiej nocy zaraz po kośbie ogromny deszcz, lał przez obie noce od wieczora do rana. Piękna sprawa dla spragnionego wody wygryzionego "do kości" pastwiska czy grządek złaknionych większych zasobów wilgoci, ale dla skoszonej trawy przynajmniej duża przeszkoda.

No cóż, i takie przypadki mamy już za sobą w latach ubiegłych, więc trzeba było uruchomić w sobie cierpliwość. Anna dzień w dzień wzdychała i jęczała, co to będzie, co to będzie! i już nawet planowała co zrobi, gdy siana nie da się zebrać, bo albo zgnije w polu, albo zostanie może nawet i skostkowane, ale nie zdążymy go schować. Chyba przez tydzień chmury przewalały się po niebie, przynosząc mniejszą i większą rosę. W końcu jednak wyjrzało słońce. I od razu zrobiło co trzeba. 

Anna pojechała władkiem ze zgrabiarką na łąkę, pod sławną ścianę graniczną, przegrabiła siano, które w słońcu i na lekkim suchym wietrze wyschło i na drugi dzień było już gotowe do wzięcia. Drugiego dnia jednak władek odmówił pomocy, ledwie zajechawszy na pole. Przerwał się pasek, silnik się zagrzał, ale na szczęście nic większego się z tego nie zrobiło. Tym  niemniej nie dało się zwałować siana o własnych siłach. Anna wezwała telefonicznie innego znajomego rolnika, który chętnie pomógł swoim sprzętem i zrobił wały na łące. Zajrzał także pod maskę władkowi, ale w tych polowych warunkach wolał nie rozbierać wnętrzności silnikowych. Władek przekimał się na łące przez noc i następnego dnia Anna dojechała nim powolutku do owego rolnika i zostawiła mu pojazd na podwórku, aż znajdzie wolną chwilę, aby go zreperować.
Po południu przyjechał drugi znajomy rolnik i zrobił z wałów siana ciuki. Anna zostawiwszy traktor na polu wróciła do domu okazją i wyruszyła samochodem z przyczepką po pierwszy transport. W sumie do wieczora obróciła trzy razy. Pomagałam jej ułożyć ciuki w przygotowanym pomieszczeniu, po czym padłam. Także dlatego, że upał i duchota zaczęły się wzmagać niemożebnie. Muszę przyznać, że w zeszłym roku miałam więcej siły, no cóż, taki bieg rzeczy... młodsza się nie robię.

Następnego dnia Anna zrobiła 5 kolejnych obróceń, poradziłyśmy sobie z układaniem kostek pod dachem, ja dowoziłam je taczką i układałam dolne partie, a ona dźwigała je wyżej, pod sufit, gdzie ledwie sięgałam. Upał był straszliwy, a ona w mig opaliła się jak na grillu. Jedynie lniana koszulka, od lat trzymana w szafie tylko na okazję sianokosów, przynosiła jej ulgę w tym ukropie. Dolewałam jej za każdym obrotem świeżej wody do butelki, aby nie odwodniła się w tej pracy i wypijała calutką, czasem tylko mocząc nią sobie chustkę na kark, żeby się ochłodzić. Ja zaś po załadowaniu każdej zwózki w paszarni polewałam się cała zimnym prysznicem, wcale nie czując zimna w tym rozpaleniu. Kto by miał czas grzać wodę w bojlerze w taką pilną porę!

Trzeciego dnia jeszcze 3 razy i koniec. Podliczyłam osiągi i zdziwiona dowiedziałam się, że mamy oto prawie 500 kostek siana na zimę. Wspaniała sprawa. Trawa dobrze wyschnięta, pachnąca, mimo ogromnych ilości wody, które ją polewały na początku.

Upał został z nami, mimo że pojawiły się znów deszcze. Teraz zbieramy porzeczki, które podczas tych naszych innych zaangażowań zaczęły już nieco opadać. Tu muszę dodać, że pierwszymi owocami w tym roku były świdośliweczki, których krzaczek posadzony raptem 3 lata temu, dał w tym roku prawie 5 kilogramów! Wszystkie zjadłyśmy na surowo jako dodatek do jogurtu albo do naleśników.

Teraz czas na nalewki, dżemy i domowe wino. Już się naciąga lecznicza nalewka na kwiatach dziurawca, ponoć pomocna w razie bezsenności i atakach lęku, oprócz innych trawiennych właściwości. Wypróbuję ją w zimie, gdy nadmiar nocy nieco mnie stresuje. Oraz odrobinę nalewki na świeżych posiekanych drobno kurkach, którą zwyczajowo co roku robię i popijam w ramach naturalnego odrobaczania. W kolejce stoi porzeczkówka, teraz z czarnej, następna z czerwonej i białej będzie. Tym sposobem gromadzenie zapasów zimowych ruszyło.

19 czerwca 2024

Nowe zęby


Deszcz od jakiegoś czasu namacza naszą suchą ziemię i uprawy, niewiele, ale cierpliwie i na tyle nierzadko, że trawa na pastwisku utrzymała się wbrew swej narastającej żółtości i kozy nie uciekają jeszcze z ogrodzenia na dziką żertwę. Zresztą pod koniec dnia wypuszczamy je pod kontrolą na drogę przy sadzie, gdzie z zapałem pożywiają się jeszcze na koniec zieleniną. Którą rano zdajamy w postaci białego świeżutkiego mleka. Lubię słuchać miarowego chrupania rwanej pracowicie trawy. Jakie to uspokajające!

Zaczęły się zbiory owoców świdośliwy. Zjadamy na bieżąco z jogurtem na śniadanie. Porzeczka w kolejce czeka.

Czas biegnie swoim tempem do lata, więc trzeba spodziewać się wzmożonych burz i ulew w okolicach przesilenia. To niezła perspektywa w naszych warunkach, ale dopiero po sianokosach. Tymczasem one dopiero się wczoraj zaczęły kośbą. No, cóż. Różnie z nimi bywało, więc staramy się nie denerwować niepotrzebnie. Jakoś to będzie. Traktor gotowy do boju. Miejsca pod dachem przygotowane, podwórko uporządkowane, aby można było zakręcać spokojnie. Wczoraj też pracowicie wymieniłyśmy pourywane zęby w zgrabiarce na nowe.

Póki co życie płynie wraz z ptakami śpiewającymi i pohukującymi wokół, zwierzętami, sprawami codziennymi, które załatwiają się jakby same.
- Będzie dziś deszcz czy nie?
- Muchy i jaskółki mówią, że będzie.
- Ale patrz, wiatr rozgania jednak chmury.
- Jeszcze dzień się nie skończył.
- O, patrz, sąsiadowi udało się tak pięknie zebrać siano z łąki w czas pogody!
- I nam się jakoś uda. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było...

22 maja 2024

Doświadczanie kuchenne i różne inne

 

Przez dwa ostatnie dni pojawiły się pierwsze majowe, nader skąpe deszcze przy okazji burzowych lekkich manifestacji. Upał z dnia na dzień wzrasta, słońce stoi w dzień wysoko. Nad chatą kwitną akacje i od rana huczą radośnie pszczoły z pasieki sąsiada. Znak Bliźniąt zesłał też od razu owady w większej i aktywniejszej gromadzie (nie tylko meszki i komary, jak dotąd), motyle różnych barw, uaktywniły się pszczoły.

Jaskółki szaleją nad obejściem wyłapując pracowicie swój pokarm, acz wyprowadziły się z jakiegoś względu od nas i przeniosły do sąsiedztwa. Ale terytorium łowieckie jak widać zachowały.
Codziennie ratuję życie topiącemu się w ptasim poidle szerszeniowi. Suszy skrzydełka z boku, po czym odlatuje, gniazdując samotnie gdzieś pod dachem budynku gospodarczego. Samotniki nie są groźne i kąsają tylko przyciśnięte do muru. Zaczynają się też, niestety, muchy, acz najgorsze jak co roku dopiero przed nami.
Anna ogląda łąkę planując sianokosy. Nowy akumulator do władka zakupiony. Stary padł w zimę. Tymczasem udało się ściąć przy pomocy złapanego okazyjnie Andriuszy uschłą jabłoń w sadzie. Drewna mamy na 2 lata do przodu i w tym roku po prostu tylko porządkujemy to co jest i samo przybywa.
Słońce dzienne pozwala korzystać z darmowego prądu, więc eksperymentuję w kuchni, potrawy przyrządzając głównie na kuchence elektrycznej. W ten sposób palę pod płytą tylko wtedy, gdy ktoś chce się wykąpać, czyli co kilka dni. Dzięki temu w mieszkaniu panuje przyjemny chłodek w ten ciepły czas.

Jakie eksperymenty? Ano rozpracowuję przetwory mięsne w słoikach. Tak naprawdę nigdy tego dotąd nie robiłam, więc muszę wypróbować różne przepisy, aby dojść do swojego smaku. Zresztą ogół przepisów dotyczy przede wszystkim wieprzowiny, czasem kurczaków czy indyczyzny, a nasz asortyment nieco jest inny. Każdy rodzaj mięs zaś wymaga swoich przypraw i nieco innego potraktowania ogólnego.
Jak na razie wypadło zgrabnie, acz były mankamenty, które teraz będę poprawiać. Nim zabiorę się za większe ilości i tyndalizację.

Stado kaczek i częściowo indyków zostało wybite, udało się wygrać wyścig z lisem po stracie trzech kur i kaczora. Zaatakowany został także naczelny indor i już na nim kreskę położyłyśmy, bo tylko garść piór po nim została na drodze przed bramą i rozkrzyczana ze strachu gromadka reszty indyków. Psy pognały w las za tropem złodzieja, a mnie zastanowiło, że brak krwawych śladów czy ciała ofiary w pobliżu. Z doświadczenia bowiem wiem, że lis indora nie udźwignie w zębach, musi go wlec pracowicie i w spokoju do kryjówki, dzięki czemu udawało nam się w innych latach takie stracone sztuki odnaleźć w polu czy na pastwisku. Tutaj został spłoszony dość szybko, tymczasem wielkiego samca ni widu ni słychu. Szukałyśmy same i potem z psami w okolicznym lasku, krzakach i w ogródku, bez rezultatu. Anna dostała nawet ze zdenerwowania bólu serca i musiała walerianę zażyć. 
Tymczasem raniutko, skoro świt przywitało ją znajome gulganie na podwórku... Indor przetrwał noc gdzieś w lesie, po prostu w szoku skrył się przed drapieżnikiem tak skutecznie i cicho, żeśmy go nie mogły znaleźć. Miał kreskę nad sobą, a w ten sposób z tej naszej radości na razie mu się upiekło.

Nadto co kilka dni warzę ze świeżego twarogu koziego sernik. Doszłam, że przepis na sernik gotowany jest najlepszy i najwygodniejszy do wykonywania w stałych porach, nie wymaga wypiekania spodu. W ten sposób zagospodarowujemy twaróg, który jest pyszny, ale nie ma na niego klientów z racji choćby dużo wyższej ceny niż twaróg z mleka krowiego. Do którego wszyscy są przyzwyczajeni i łatwo go dostać.
Oczywiście zmniejszyłam ilość cukru i robię według swoich proporcji, bo ogólnodostępne przepisy na wszelkie ciasta i słodycze są niemożebnie przesłodzone, wprost nie do zjedzenia. Aż mnie zęby bolą na samo wspomnienie i zgaga się odzywa (na szczęście tylko w pamięci).

Sernik jest przepyszny i znika w ciągu 2 dni. Czasem trzech, gdy nakazuję wstrzemięźliwość, bo są akurat inne rarytasy do spożycia.

Zapisuję tu swoje proporcje, aby nie zapomnieć doświadczenia na później. Zatem...

Sernik gotowany w polewie kakaowej

(bez glutenu)

Składniki:
55-65 dag świeżego twarogu koziego domowej roboty (oczywiście może być też krowi, ale nie mam)
1/2 kostki masła
1 paczuszka budyniu waniliowego lub śmietankowego i opcjonalnie kilka łyżek mleka do jego rozmieszania
2 duże jaja, gęsie, indycze lub kacze (kurzych dałabym 3)
4 czubate łyżki cukru, w tym łyżka cukru waniliowego (niekoniecznie, bo wcale tej wanilii nie czuć i właściwie szkoda zachodu)
Duża garść rodzynek i nieco mniejsza pokrojonych na drobno daktyli

Można dorzucić co się lubi jeszcze, np. figi, orzechy, pestki dyni, wiórki kokosowe, co się ma i lubi.

Przyrządzanie:
Składniki mieszamy w płaskim garnku na małym ogniu, stopniowo rozpuszczając i mieszając stale, aby nie przywarły. Gdy już całość się zespoli w jedność pozwalamy jej pobulgotać kilka minut (ok. 5), ale mieszając co chwila.

Wtedy zestawić garnek z ognia i dosypać słodki wkład rodzynkowy, wymieszać i przelać wszystko do foremki, w której ma ostygnąć i nabrać twardego kształtu. Po wstępnym wystygnięciu najlepiej wstawić do lodówki, co przyspiesza proces.

Gdy już się ów proces po kilku godzinach dokonał wykładamy sernik z formy na talerz i zabieramy się do przyrządzenia polewy. Co do niej ciągle się uczę. Wciąż pojawiały się jakieś niedoróbki, więc skonsultowałam się z koleżanką mistrzynią od wypieków wszelakich. I już wiem, że trzeba dbać o niską temperaturę, bo w zbyt gorącej kakao oddziela się od masła tworząc nieładne grudki. Mleko zaś nie może być zimne. I stale mieszać, aż do uzyskania litej masy.

Składniki polewy: masło, mleko, cukier, kakao, proporcje do wybranej ilości są jeszcze w rozpracowywaniu i próbowaniu, dlatego nie podaję szczegółów. W praktyce używam po 3 łyżeczki wszystkiego, czubate (oprócz mleka, które czubka nie osiągnie).
Po jej wylaniu na sernik można całość posypać dodatkowo wiórkami kokosowymi. W ten sposób uzupełniamy owe niebywałe ilości cukru, z których zrezygnowaliśmy dla własnego zdrowia i urody, naturalną i zdrową słodyczą.

Dla ułatwienia można po prostu rozpuścić kilka tafelków czekolady i poradzić sobie tym sposobem.

Nie obżerać się, bo ser twarogowy to 100 procent białka, i po dłuższej chwili od zjedzenia jest się sytym i pełnym po uszy. I to bez nadmiaru cukru.

Najlepiej zagotować masę około południa, ma wtedy czas do wieczora dobrze zastygnąć, a polewa to już prędki pikuś. 

Sernik moim zdaniem zdobywa najlepszy smak po 2 dniach, ale rzadko udaje nam się tyle wytrwać. 

8 maja 2024

Zimno i sucho


Zeszło się z wpisami, przepraszam. Długo była zimna wiosna, noce chłodne, trawa po prostu nie rosła, kozy stały w oborze, czasem jedynie wypuszczane na wypas. Uciekały z niego szybko, już po pół godzinie gonione przez chmary meszek, a później komarów. Deszczu prawie brak. 
Niedawno się ociepliło, kilka słonecznych dni z powiewami wiatru wysuszyły glebę jeszcze bardziej. I trawa nadal kiepska. Owady odpuściły i kozy wytrzymują już na pastwisku kilka godzin, jednak co to za pastwisko! Tylko się nachodzą, i tyle.
Anna pracuje w ogrodzie, podlewa co może i ile się da. Jemy już nowalijki, rzodkiewkę, szczypior i rukolę. Mleka niewiele. Ale dla nas dwóch starcza. Na jogurt co kilka dni, serek świeży (opracowałam nowy sposób przyrządzania, prędki, bez podpuszczki), zdatny na kanapkę i na pizzę, bo jest w praktyce lepszy niż mozzarella z Biedronki, oraz twaróg.
Ten zjadamy w formie klusek leniwych raz w tygodniu oraz sernika, który przyrządzam według najbardziej smakującego nam i najmniej pracy wymagającego przepisu na sernik gotowany w polewie czekoladowej. Przepis po kilku próbach zmodyfikowałam "pod nasz smak", tak aby nie wchłaniać niepotrzebnie nadmiaru cukru i tłuszczu, które królują w popularnych przepisach. Aż mi dziw, ile ludzie potrafią słodzić, a potem to jeszcze pożerać w ogromnych ilościach! Dwoje znajomych, którzy wpadli w drodze powrotnej z Podlasia z wizytą, poczęstowani, byli mile zaskoczeni smakiem, co mi dodało skrzydeł. Zamieszczę go wkrótce na blogu dla pamięci. Bo mi się takie rzeczy przydają, zwłaszcza gdy ruszam z czymś w sezonie po kilkumiesięcznej przerwie i po prostu nie pamiętam szczegółów.

Poza tym po ostatnich stratach w ptactwie (w kilka dni lis porwał nam trzy nieśne kury i kaczkę) uprosiłam Annę, aby zmniejszyć ich hodowlę. Jaja wysypują się z lodówki, nie ma klientów, ja kurzych jaj nie jem, a indyczych i kaczych mam zapas na wiele miesięcy naprzód. Zatem dzisiaj stracił głowę jeden z indorów i kaczor. Tak na początek, na nowiu w znaku Byka. Nie ma więc straty, tylko zysk na karmie i zdrowym jedzeniu.

14 kwietnia 2024

Pierwsze popasy


Zaczęły się pierwsze wypasy, a raczej krótkie, najwyżej godzinne popasy w ogródku permakulturowym, który zmienia funkcję w tym roku. Ponieważ nawożenie poprawiło w nim jakość i gęstość trawy, stado ma tam pastwisko na zmianę z drugim. Powoli dosadzamy tam krzewy, różne, aronii, pigwy, dzikiej róży itp. więc trzeba stać i pilnować, aby nie przeszły do gałązek.


Dzieciaki z początku nie były nawet zainteresowane zielonym, bo jeszcze na cycu wiszą, ale po kilku dniach przekonały się, instynkt bierze górę.


Kilku chłopaków trafiło już na noc do dziecińca, więc poranne mleko od dwóch uwolnionych matek jest dla nas. Pierwsze białe twarogi zrobione. Pierogi ruskie powstały. I oczywiście jogurt, nasze codzienne śniadanie.

25 marca 2024

Co swoje to swoje

Przerwa w zapiskach, bo o czymże tu pisać. Wiadomo ptaszki śpiewają, żurawie się zleciały, gęsi kluczami ciągnęły. Dzieci rosną i niedługo będą odstawione od matek na noc. Wróci zatem dojenie i przetwarzanie mleka. Na razie na jogurt i twaróg. Trochę mi już tych rarytasów brakuje, zawsze na wiosnę najlepiej smakują po zimowej przerwie.

Krowie mleko trochę nas podratowało kilka razy, świeże jak najbardziej zdało się na jogurt, jednak jego przechowywanie jest inne niż koziego. Anna mogła się o tym naocznie przekonać. Bowiem kozie mleko świetnie przechowuje się w zamrożeniu. Odmrożone nie zmienia konsystencji i właściwości (no, nie próbowałam go zakwaszać, a jogurt już pewnie by nie wyszedł, jednak jako śmietanka do kawy czy dodatek do potraw jest dalej niezastąpione, można je też spokojnie gotować), za to krowie odmrożone nieprzyjemnie się warzy, tłuszcz zmienia się w nim w drobne kuleczki, których gorzkawy smak wyczuwa się nawet w kawie. Zatem odeszłyśmy od zakupów od Mućki i czekamy na swoje. Do kawy tylko jakąś kozę się co dwa-trzy dni poddaja i kubeczek uszczknie. I tak trwamy.

W zamrażarce pozostaje jeszcze ostatnia gomuła twarogu zeszłorocznego, z którego robiłam od jesieni co jakiś czas gotowany sernik w polewie kakaowej. Lub pączki serowe, bądź pierogi ruskie dla urozmaicenia. Będzie na ciasto wielkanocne.

Z wolna budują się grządki wzniesione w cieplicy przy domu. Ziemia przez 2 lata nie użyźniana już mocno schudła, trzeba było dokarmić. Dostała przerobionego kompostu, trochę słomy, po wierzchu humusu, teraz podlana czeka na zasiew.

Nieco mnie martwiła kwestia wiosennego czyszczenia koziarni z gnoju. Kozy już głowami o sufit niemal zahaczały, stare matki zaglądały w sąsiednie boksy i tam polowały złośliwie na obce dzieci. Kiedy takie podeszło za blisko wnet targała je jedna z drugą paszczą za skórę, aż sierść im w zębach zostawała, a koźlę z płaczem uciekało w drugi kąt boksu. Już się nudzą czekaniem na wypas, a nie chcemy ich wypuszczać za wcześnie. Po pierwsze mokro, pierwsze soki krzewów zaś bywają zdradliwe dla młodych nieprzyzwyczajonych żołądków i może się skończyć biegunką i koniecznością leczenia. Po drugie zaczęło ostatnio padać nocami i ziemia jest mokra, a trawa dopiero startuje, stado by ją wgniotło i wyniszczyło zbyt wcześnie. Zatem dorosłe stoją ciągle w otwartej oborze na owsie i sianie, i dzieci tylko za dnia wychodzą na wybieg na podwórze, gdzie swobodnie hasają na tyle długo, że matki mogą wtedy odpocząć. 
Co roku jesteśmy starsze i ta ciężka praca fizyczna staje się coraz trudniejsza do wykonania. Ja ze względu na oczy niewiele mogę dźwigać i pomóc. Annie samej wyczyszczenie wszystkich boksów zajmuje już tydzień, a nawet więcej, gdy coś w międzyczasie wypadnie. Bo to nie tylko wydostanie gnoju na przyczepę, ale jeszcze rozwiezienie go w odpowiednie miejsca w sadzie i ogrodzie, lub na kompost i tam wyładowanie się dokłada. Tymczasem nasi pomagierzy wioskowi są coraz trudniejsi do zamówienia do pracy, albo do uchwycenia w odpowiednim momencie, ale i coraz słabsi się robią, wiadomo dlaczego. I raczej przestałyśmy na nich liczyć. Na ogłoszenia na lokalnej grupie jedynie kąśliwe uwagi panów nie lubiących koziego mleka się zdarzały albo jeden odzew chętnej osoby, ale kobiety i to na rencie. Nikt już nie goni za możliwością dorobienia, ot takie czasy.

Swoją drogą doświadczenie mi mówi, że mężczyźni słabowici się zrobili. Nawet na wsi już większość pracuje bardziej głową niż mięśniami. Myśląc przede wszystkim, skąd by tu wytrzasnąć na piwo. A piwo coraz gorszej jakości skraca im życie przynajmniej o jedną trzecią z tego, co mogliby przeżyć jeszcze w dobrym zdrowiu. Taka praca, jaka jest do wykonania w naszej koziarni (niewielkiej, raptem 4 boksy do obrobienia) pewnie zajęłaby dwóm takim ze dwa dni. A panom z miasta może nawet więcej niż Annie! Znając paru zapaleńców miastowych chętnych popracować w wolontariacie, wiotkich, smukłych i oczywiście wegetarian, którzy przy takiej pracy muszą się posilać jajecznicą z 6 jaj co 2 godziny, i brać prysznic przynajmniej rano, w południe i wieczorem, bo inaczej drżą i słaniają się od zapachu gnoju jak starodawne panienki, powiem, że tacy młodzieńcy z pewnością po jednym dniu daliby drapaka, zostawiając może jeden boks ruszony. 

Jednak Bóg miał nas w tym roku w opiece. Zjawił się rano Miro (ten sam, który przed laty biegł po klucze z pola żniwnego jakieś 5 kilometrów bez zatrzymania) i niewiele mówiąc szybko i sprawnie wziął się do pracy. Karmiłam dobrze, dostał sutą jajecznicę na śniadanie z ogórkiem kiszonym i chlebem domowym z masłem, rosół z tłustego indyka z makaronem na pierwsze i smażone na cebulce i skwarkach ziemniaki z kiełbasą opatrzone ogórkową sałatką na drugie (prawie wszystko jedzenie z gospodarstwa), do tego wypił herbatę, dwie kawy i butelkę coli. Alkoholu nigdy nie podajemy i to wszyscy tutaj już dawno wiedzą i zgadzają się. No, chyba że na koniec sianokosów albo jakiejś budowy, zdarzało się. Ten zwyczaj jednak, którego się twardo trzymam, bo wiem z życia co to alkoholik z jego nałogiem, sprawia jednak, że zawsze jesteśmy w ogonie kolejki do pracy. Pomagierzy jednak wolą popitkę niż samą zagrychę.

Od ósmej rano do piętnastej Miro, dzielnie nie narzekając na brak mocnej popitki wyczyścił sam wszystkie boksy, pomógł też Annie rozrzucić urobek w ogrodzie, szykując świeże wały pod zasiew dyni. Dostał odpowiednią zapłatę, większą niż dostaje u tych, u których zazwyczaj pracuje, którzy go głównie poją najtańszym piwem i ruskim śpirtem, płacąc "hroszi" i sprawiając, że chłopak jest coraz bardziej uzależniony, wracając o zmroku z takiej pracy w stanie niepoczytalności. I pobiegł do domu umyć się, żeby popędzić (pieszo, a jakże, to jakieś 3 kilometra raptem) "pod blaszak" na ciężko zarobione piwo. Przynajmniej nie na pusty żołądek, ech.

29 lutego 2024

Siedem srok na drzewie

Ciepła, a od czasu do czasu nawet słoneczna pogoda sprzyja myśleniu o wiośnie. Nie wiadomo już za co się zabrać a co kończyć, żeby zdążyć na start kolejnego sezonu. Zwłaszcza, gdy się siedem przysłowiowych srok za ogon trzyma.

Anna co i raz różne biznesy załatwia, rolne, urzędowe, remontowe, zleceniowe, raz warsztaty, innym razem konstruuje zabudowę poddasza, lepi naczynia i talerze, szkliwi i wypala, jeszcze innym jakieś internetowe webinary obczaja i uczy się montażu filmików, tudzież walczy z kompostem i ściółkowaniem krzaczków oraz szykowaniem grządek pod zasiew. Dodać należy zwyczajne obowiązki, kozy, drób, noszenie drewna, pranie, czasem wypad do sklepu i oto jest się w czym pogubić. 
Ja też mam swoje sroki, oprócz obowiązków codziennych, gotowania, omiatania chałupy, obrządków zwierząt, bo aż trzy książki usiłuję skończyć, aby ruszyć jakoś z ich wydawaniem. Jestem drobiazgowa i redagowanie tekstów, wciąż dopisywanie szczegółowych treści, zabiera mi mnóstwo czasu. Nie jest to dobre dla ciała fizycznego i zdrowia, bo siedzenie boli, oczy słabną od gapienia się w ekran. Staram się jak mogę ćwiczyć Ći-kong lub ile się da chodzić zamiast siedzieć, i już na przykład nawet z oglądania filmów zrezygnowałam.
Po pierwsze i najważniejsze niemożebnie mnie znudziła sztuka filmowa, oglądam co najwyżej dziennie jeden lub dwa filmiki ulubionych "kanalarzy" na YT, a intelekt trenuję na książkach. Czytam je w nocy, bo dopada mnie niekiedy, częściej niż rzadziej, bezsenność śródnocna, więc zamiast się denerwować i przewracać z boku na bok, palę w ciemności chińską punktową latareczkę, biorę czytnik i wchodzę w światy wyobraźni, o niebo ciekawsze od obrazkowych współczesnych "bohomazów". Prawdziwa satysfakcja!
Od początku roku udało mi się już 15 książek przeczytać, teraz studiuję szesnastą. Różnego autoramentu, od "Dziejów" Herodota, opowieści filozofa Jamblicha czy Pitagorasa, religioznawczych wywodów Sir Frazera przez zadziwiające powieści fantastyczne Snerga-Wiśniewskiego (dopiero teraz widać, że był wizjonerem) czy współczesne fantastyki i koncepcje na temat SI autorstwa Jacka Dukaja, po podręczniki astrologiczne.

Temu wszystkiemu towarzyszy przyroda, śpiewy małych ptasząt wiosennych w lesie obok, klucze powracających gęsi i żurawi. Wczorajszy widok nawet mnie zadziwił, choć już widziałam nasze ptactwo w różnej akcji! Stało się to wkrótce po tym, jak po niebie przeparadował ogromny klucz dzikich gęsi. Nasze indyki stwierdziły, że też chcą poznać więcej świata. Zdołałyśmy jeden moment uchwycić na krótkim filmiku, najlepiej odtwarzać go w zwolnionym tempie, 0,5. 

Prawie wszystkie, oprócz trzech najcięższych indorów, które nie zdecydowały się na wspinaczkę wysiadywały niczym orły sokoły na gałęziach naszego podwórkowego dębu, gulgając do siebie z podziwem. Po chwili zostały stamtąd łatwo sprowadzone. Wystarczyło je zawołać na miskę owsa, zaraz wszystkie z szumem wielkich skrzydeł sfrunęły do obejścia i dały się zamknąć w ptaszarni. Niestety, Anna nie zdążyła tego lotu złapać aparatem, czego mocno żałujemy, bo widok był "nieziemski". Ot, brak (jeszcze?) refleksu filmowca.

16 lutego 2024

Wczesne przedwiośnie

Zima gdzieś się ulotniła, choć zajrzała niedawno na kilka dni i nocy. Przyszły słoneczne dnie, które nastrajają do ruszenia się sprzed komputera i wyjścia na dwór, powrotu do jakichś czynności i robótek fizycznych, przygotowujących gospodarstwo do nowego sezonu. Wakacje mają się ku końcowi. 

Zlatują już duże ptaki, jak dzikie gęsi i żurawie oraz mniejsze ptaszęta, które witają nas o poranku radośnie powitalnym kląskaniem, kwileniem, gwizdaniem i nawoływaniami, a także przy wieczornym obrządku mówią dobranoc, w imieniu Pana Boga, naszego wspólnego Stwórcy. Odpowiadam im moim nieumiejętnym naśladowaniem ich gwizdów, a gdy niekiedy któryś mi odpowie, cieszę się jak dziecko.

Zaczęłam od małego przemeblowania pokoju komputerowego i wymiany biurka i jednego z foteli komputerowych na nowy. Nie robiłam specjalnych obliczeń feng-shui na ten nowy chiński rok (drewnianego Smoka, jakby ktoś nie wiedział), ale intuicyjnie zmieniłam kierunek ustawienia swojego stolika, bo zbyt nagle zaczęłam popadać w dziwną ospałość i brak energii przy dawnym ustawieniu. Już następnego dnia wszczęłyśmy samodzielne konstruowanie obudowy poddasza, poszły w ruch ołówek i miarka, ukośnica, wiertarka i wkrętarka. Roboty z tym jeszcze dużo, ale do wiosny powinnyśmy zdążyć.
Dzisiaj zaś odzyskiwałyśmy pracowicie stare płyty, które nam dawno temu znajomi sprezentowali czyszcząc swój gospodarski śmietnik, aby teraz przyciąć je odpowiednio na półki. Przesiadywanie przy komputerze zaczyna mnie męczyć i czuję to zwyczajnie w mięśniach, zwłaszcza skurczonym godzinami brzuchu. Zatem zmieniłam dietę na lżejszą i więcej razy ćwiczę Qiqong, aby mięśnie i krążenie pobudzić. Co rano wyskakując zaraz po ablucjach na taras albo na dwór i kłaniając się i machając rękami ku Gospodzinowi jednocześnie na niebie i w sercu przebywającemu.

Ponieważ pewne dawne pisaniowe zatrudnienia są już ku końcowi, a dalej nie wiem co będzie, nieśmiało przymierzam się do opanowania wizualnej strony internetu. Pierwszym krokiem było założenie konta na You Tube dla Kresowej Zagrody. Udało się, zabawa trwa. Niniejszym podsyłam pierwszy, inaugurujący je filmik. W tle słychać trąbkę szarej gąski Pulcherii.


Poza tym czytam, myślę, rozważam, otwieram się na nowe koncepcje filozoficzne. Przechodzę tzw. w klasycznej astrologii "rok klimakteryczny" (to taki, który się dzieli przez 7), który dawno temu traktowano jako próg życia i śmierci. Dokładnie w tym roku życia zmarł Mój Mistrz, oraz moja mama, zatem mam co brać pod uwagę, bo takie rzeczy się kodują w podświadomości. Jednym słowem, aby nie umrzeć, trza mi urodzić się na nowo! Nie przelewki.

Ten sam filmik z dodatkiem, na dowód, że robię postępy. To tak walentynkowo, choć z lekkim opóźnieniem.:)
 

8 lutego 2024

Tłusto i słodko

Słodkie jem tylko raz do roku, w Tłusty Czwartek. Mam stały przepis na pączki serowe bez glutenu i białka kurzego. Oto on:

Jedno duże jajo gęsie

200 gram twarogu koziego

1 szklanka mąki bezglutenowej (stosuję mieszankę ryżowej, kukurydzianej i ziemniaczanej)

2 łyżeczki cukru

1 łyżeczka proszku do pieczenia

Ewentualnie kapka mleka koziego dla rozrzedzenia ciasta, gdyby twaróg był zbyt suchy.

Olej do smażenia

Cukier puder do posypania

Kłaść ciasto łyżką na gorący olej, smażyć do zrumienienia.

Całość zajmuje pół godziny pracy. 

Na zdjęciu ostatek, który zdołałam ocalić do fotografii.

31 stycznia 2024

Krótka trzustka

Śniegi już oczywiście schodzą, bo po wczesnej zimie przyszło wczesne przedwiośnie. Ponoć iluzyjne, ale jak na razie internetowe meteo niczym nie straszy. Spełniła się przepowiednia znajomego masarza, który patrosząc tuszkę zauważył jeszcze wczesną jesienią: "Krótka trzustka, krótka zima". Warto zapamiętać, bo to wtajemniczenie jeszcze etruskich haruspików, wróżących z wnętrzności zwierząt ofiarnych. 

Kozom też się wiosna przypomniała, a jakże.
Zaczęły się wykoty. Matkom nabrzmiały cyce.

Jak na razie wsio myszouchy. Po puszkinowskim tacie. Czyli rasa bezucha (bezuszna), jakby ktoś nie zrozumiał. Już wychodzą na spacery.


Powyżej Kafcia z mlekiem, jak na razie jedyna ze zwykłymi uszami, po mamie.


A to jej brat bliźniak. Czarny Książę.

21 stycznia 2024

Zimowanie

Śnieży dalej, z doskoku, ale tych doskoków było już tyle, że straciłam rachubę. W obejściu mamy teraz małą Szwajcarię, góry i wąwozy między nimi, po których codziennie trzeba przejechać szuflą, zwiększając szczyty, aby nie stracić kontroli nad sytuacją. W niektórych newralgicznych miejscach wczoraj musiałam odkuć już iście skamieniałą zmarzlinę szpadlem, aby móc dostać się do nich w potrzebie.

Nadmiar ciężkiego śniegu zawalił okrycie pod starą cieplicą, z którego korzystał drób.


Kaczusie jakoś sobie jednak radzą w odśnieżonych rejonach, drepcząc po śniegu, wypuszczane z kurnika wtedy, gdy nie ma zbytniego mrozu albo zawiei. To nader odporny narodek.

Ponadto Anna rozbiegana, ma wiele pracy, pomysłów, potrzeb i planów tu i tam. Organizuje sobie i dzieciom różne zajęcia na ferie, co wymaga zakupów, wyjazdów i uzgodnień. Ja siedzę cierpliwie, jak ten żółw w skorupie, na miejscu i co najwyżej kontaktuję się ze światem przez internet. Muszę przyznać, że miałam ostatnio coś w rodzaju ataku depresji i wycofania się w głąb, (całkiem jak autyk), którą na tyle znam, że od razu podjęłam kroki zapobiegawcze. Zamiast rozmyślać i karmić straszliwego głoda zabieram się za czytanie książek. Wróciła mi czytelnicza pasja i nieraz spędzam nad książką kilka godzin, bardziej w nocy niż w dzień, w chwilach częstej i zwyczajnej w późniejszym wieku bezsenności. Podstawowe witaminy ważne w zimie, gimnastyka na powietrzu, odśnieżanie jako ćwiczenie fizyki ciała, nauka (tym razem zasad indyjskiej astrologii). Żadnych horrorów, kryminałów, tragedii w filmach czy mediach, poza tymi, które zwyczajne życie dookoła mnie niesie. Nie są spektakularne, ale jest co wiedzieć.
Dzisiaj dręcząca mnie w ostatnich latach planeta Pluton, zawieszona jakby specjalnie dla mnie na końcówce znaku Koziorożca, weszła wreszcie prawie na dobre (bo zawróci w niego jeszcze na krótko 1 września tego roku, by całkiem wejść 20 listopada tr.) do następnego znaku Wodnika i od rana czuję dziwną ulgę i zwyżkę nastroju. Może nie będzie tak źle. Na inaugurację owego epokowego wejścia na całe 40 lat następnych znajomy astrolog podrzucił mi film do obejrzenia. Japońską anime, "Ghost in the Schell" czyli "Duch w pancerzu". Takie wskazanie ducha czasów, które nadchodzą. 

Udało się złapać pana elektryka, który zamontował wreszcie nowy sterownik. Przyznam, że niewiele to zmieniło w naszej codzienności. Tyle, że nie muszę już kontrolować temperatury pieca, aby nie przekroczyła normy, bo pompa rozgania nadwyżkę ciepła po kaloryferach. Z tego wynikła rozmowa i konkluzja, że trzeba poważnie pomyśleć o generatorze prądu i alternatywnych rozwiązaniach, bo zakład państwowy jest coraz bardziej zaniedbany, ilość pracowników zmniejszyła się więcej niż o połowę, nie ma komu pracować i nie ma nowych chętnych do pracy, infrastruktura coraz starsza, maszyny się psują i stoją nienaprawione, a wypożycza się w razie potrzeby sprzęt od prywatnych właścicieli. Ci nawet słupy wymieniają. Ile to może potrwać?

Opieszałość służby odśnieżającej również jest godna zastanowienia pod tym kątem. Nasza boczna droga nigdy nie była rozpieszczana, jest w ostatniej kolejności, ale w obecnych wciąż odnawiających się dośnieżeniach nic się nie pojawia z pomocą. Ciężki sprzęt leśny robi od czasu do czasu koleiny, które pogłębiają się tak, że samochód z niższym zawieszeniem może nie przejechać. W razie jednak spotkania pędzącego wozu z naprzeciwka z trudem albo niemożliwością jest zjechanie na pobocze bez niebezpieczeństwa utknięcia albo zderzenia. Czasem jedzie się i 20-30 km na godzinę. Z drugiej strony, są to warunki, do których starzy wiejscy Podlasiacy są przywykli i cierpliwie czekają wiosny, po prostu. Dawniej wyciągano sanie i zaprzęgano konia, który to widok był mi znany jeszcze w czasie, gdy tu zamieszkałam, teraz sanie może i są tu i ówdzie w stodole zaparkowane, ale koni brak. Czasem nieliczni hodowcy urządzają tam i siam kulig, ale to już cała impreza rozrywkowa, a nie zwyczajna potrzeba zajechania do gminy, sklepu czy kościoła, jak bywało zimową porą.

Ale nie ma co narzekać. Prąd po ostatniej dobowej awarii jest, choć wczoraj w trakcie powiewów wiatru "migał", czyli nie złamało się żadne drzewo na poważnie. Na razie. Baterie i telefony ponabijane. W razie. Nowe książki na czytnik ściągnięte. Jest czym palić i grzać się. Lodówka i piwniczka pełna, czekać tylko wykotów. Kaczki i gęś zaczęły się nieść, kury nie przestały. To ważne. Pora wyskoczyć na taras ptaszkom leśnym słoninki podrzucić!

12 stycznia 2024

Ku odwilży...


Podjazd odśnieżony i otwarty, dzień słoneczny, acz jeszcze mroźny. Śnieg chrzęści pod nogami, dłonie przymarzają do klamki zewnętrznej, gdy są choćby lekko wilgotne.


Drób nasłonecznia się w cieplicy, łapki grzejąc. Trzeba przyznać, że kury się starają, mimo ich małej ilości, zawsze jakaś coś zniesie, codziennie zbieram zatem jedno, dwa, albo trzy jaja. 

Ponoć idzie odwilż. Anna mydło domowe warzy.