19 października 2024

Śledzik w ostrej zalewie pomidorowej

 
Śledziowa Krwawa Mary

Przepis, którym się raczymy ostatnio pasjami, podał Gieno Mientkiewicz w "Śledziożercach", ale można go też spotkać w necie pod nazwą śledzi po kaszubsku. Zdjęcie powyżej pochodzi z internetu i nie oddaje do końca wyglądu potrawy, która rzeczywiście jest zrobiona z sokiem pomidorowym, a nie żadną pastą. Zapisuję tu ku pamięci, aby nie szukać ciągle w zapiskach pisanych.

Skład: 

4 wymoczone płaty śledziowe
1 cebula
1 liść laurowy
8 ziarenek pieprzu prawdziwego
8 ziarenek ziela angielskiego
2 łyżki octu jabłkowego
2 łyżeczki cukru
3 łyżki oleju
150 ml soku pomidorowego
szczypta soli, pieprzu, sosu tabasco do wzmocnienia smaku. Ja z braku tabasco dodaję łyżkę chińskiego sosu sojowego i szczyptę pieprzu cayenne.
posiekana nać pietruszki do posypania
Oraz, uwaga!
wódka czysta - 50 g, ale to opcjonalnie. Ja jednak wolę napić się naleweczki klasycznie osobno.

Najpierw zeszkliwiamy pokrojoną w talarki cebulę z dodatkiem oleju, przypraw, cukru i octu, potem dolewamy soku, wzmacniamy smak i zagotowujemy całość. Studzimy zalewę, mieszamy z pokrojonymi śledziami i wstawiamy do chłodziarki na 12 godzin. Na talerzu posypujemy zieloną pietruszką. 

Smacznego! I na zdrowie!

9 października 2024

Ecie plecie

 


I spokojnie. trochę chyłkiem zaczęła się jesień. Nie jest jak dotąd nazbyt przykra, choć są już pierwsze chłody i codziennie muszę palić pod płytą, aby nagrzać ściankę kaflową i podgrzać mieszkanie. Na razie wystarcza godzina palenia, aby ugotować co trzeba przy okazji i nagrzać wodę w bojlerze. Do kąpieli trzeba oczywiście palić przynajmniej dwie godziny.
Anna kupiła nową piłę, stara zaczęła kaprysić i pozostaje jako zapas, i z tą piłą szaleje, tnąc gałęzie ściągnięte z sadu i działki furą, które znakomicie uzupełniają zapasy w drewutni na zimę. To chyba już drugi rok z rzędu, gdy nie kupujemy drewna ani nie ściągamy gałęziówki z leśnictwa. Starczają zimowe połamańce, uschłe stare jabłonki, chrust gromadzony latem, którym palę w ciepłym sezonie, bo to najpraktyczniejsze i najszybciej wodę ogrzewa nie rozgrzewając niepotrzebnie domu. 
Kozy wciąż nie weszły w ruję, co już zaczyna nas niecierpliwić.
Dokupiłyśmy ponadto kilka młodych kurek, jeszcze nie niosek i adoptowałyśmy mini kogutka ozdobnej rasy chińskiej, na tym skończyło się Anine odgrażanie się, że koniec z drobiem. Przeważył fakt, że pozostało trochę karmy, która by się zwyczajnie zmarnowała. Ale tak naprawdę sentyment, i wyraźna pustka na podwórku, która nastała po likwidacji większości stada na wiosnę z powodu ataków lisa. Lis na razie odstąpił pola, czasem jedynie słyszę jego szczekanie z głębi lasu, więc może uda się dalsza hodowla. A karmienie drobiu tak weszło mi w krew, że odczuwałam nawet lekką depresję, nie mając do kogo zawołać i zagadać za progiem, jak przywykłam przez tyle lat (właściwie od dziecka). Nowe kurki są zabawnie oswojone, biegną ku mnie, gdy tylko wyjdę na zewnątrz i towarzyszą wszędzie krok w krok. Pulcherii poprawił się humor z tego powodu i spokojnie kontroluje obejście z jakiegoś wyższego stanowiska, które sobie obiera do obserwacji. Daje głośny sygnał przy każdym niebezpieczeństwie, czy ze strony lasu, drapieżnych ptaków czy obcych ludzi przy bramie. I tak się plecie.

20 września 2024

Trwanie w nietrwałości

 

[Powyższe zdjęcie upamiętnia sierpniowy plener malarski, jaki się odbył w naszej gminie, a przy okazji malarze zawitali do naszej wioski i uwiecznili kilka widoków, w tym naszego sadu również.]

Tak poza tym powoli kończymy prace, choć nie było jeszcze rui, więc i nie ma zwieńczenia sezonu i jego przegibnięcia się na przyszły rok. Jedynie jelenie z pobliskich lasów nie zapomniały terminu i kilka nocy ryczały groźnie w pełni swej męskiej mocy w krąg. Pokazały się też wilki, więc drżymy o stadko, wybiegając na byle bek z pastwiska. Tak, polują również w dzień, i potrafią nieomal na oczach gospodarza rozerwać swój łup, odskakując w las dopiero, gdy ten jest już blisko, np. z odgryzioną owczą głową w zębach. 

- A my nawet kapiszonów nie mamy, żeby straszyć! - jęczę.
- Trzeba czarów użyć?
- Na wzór Milarepy, można by narysować swoje pole na piasku i nakryć je przetakiem, dookoła niech się dzieje co chce, w środku mistyczny zakaz - żartuję sobie, bo i właśnie książkę o jodze indyjskiej i tybetańskiej skończyłam czytać po nocach.
Póki co zawierzam wszystko aniołowi stróżowi, bo co więcej można zrobić w takiej sytuacji?

Na innym pograniczu polskim trwa tymczasem walka z żywiołem wody, zalewającym miasta i wsie. Już w 2013 napisałam na tym blogu o tym , co wiem i co bym zrobiła, mieszkając na takich terenach. Zawczasu. Zastanawia ludzki upór trwania w niebezpieczeństwie. I odbudowywania się co rusz. W końcu - zapewniam was - nie będzie nic do odbudowania, a uparciuchy odpłyną w inny wymiar, wraz z tymi, którzy podtrzymują sens stawiania czoła żywiołom. Ziemia się zmienia, planeta wchodzi w czas przemiany i klimat z roku na rok oszaleje. Do stopnia, który jest wam sobie trudno wyobrazić. Co rozważam od 20 lat w pismach mojego Mistrza, który opisał te zjawiska pół tysiąca lat temu. A wydarzy się to i wypełni w trakcie obecnego stulecia.

Mobilność, otwartość na zmiany, ustępowanie żywiołom miejsca, roztropność, uwaga i czujność mogłaby co nieco uratować w swoim czasie, ale nie zatrzyma zmian i nie przywróci czasów, które właśnie mijają. Mamy za zadanie przeistoczyć się jako społeczeństwo i jednostkowo, organizacyjnie i w świadomości, aby wejść w ewolucję, zarządzoną przez naturę i wymogi czasu. Jak na razie wszystkie rozwiązania i projekty zakładają trwanie tego co było i posiłkują się starymi metodami, a zarządzający słabo albo wcale zdają sobie sprawę z nadchodzącej wielkimi krokami zmiany. I dlatego będą musieli odejść, zginąć, w najlepszym razie dać drapaka. Tylko ostatecznie, gdzie? Oto jest pytanie. Przetrwają ci "co idą, a nie stąpają po ziemi".

Na szczęście nic nie dzieje się nagle na tyle, aby nie było jeszcze czasu na zastanowienie się i decyzję. Choć jest go coraz mniej, przekonacie się.

Póki co obornik został wywieziony z koziarni i kozy mają czas na miłość i rozmnożenie się w przyszłym roku. Dalej myślę ostrożniej.

6 września 2024

Koniec lata



Lato kończy się dość upalną suszą. Piszę dość, choć temperatura codziennie sięga 30 stopni, zaś niebo bywa bezchmurne, ale trwa to krótko, a późniejsze poranki i wcześniejsze wieczory zrównują odczucia do przyjemnego ciepła. Cienia ci u nas dostatek, jak widać na powyższym zdjęciu. Drzewa swoje robią.
Powoli dobiega końca przetwarzanie ogrodowych zbiorów, mniejszych niż w latach ubiegłych. To nie jest wynik jakiejś katastrofy, a zamierzony efekt. Po prostu świadomie zmniejszamy nadmiary, nam osobiście niepotrzebne, słabo sprzedawalne albo wcale, które nie przynosiły żadnej satysfakcji z nijakich zysków, a raczej wkład pracy i czasu, aby je uzyskać.
Ogórek już się skończył, ale dał nam siebie tyle, że uzupełniłam braki w zeszłorocznych kiszonych zapasach, głównie w postaci krojonych sałatek o kilku smakach i paru słoiczków korniszonów na domowym occie. Służyły też oczywiście na surowo do mizerii i tza-tziki.
Papryki nie było wcale, bo tej ostrej mam jeszcze mrożony zapasik na tę zimę i Anna wiosną stwierdziła, że w ten sezon zrobi sobie z nią przerwę i przyoszczędzi na podlewaniu.
Teraz kończą się pomidory, w tym roku szybko psujące się i mało słodkie. Uzupełniłam zasób soku pomidorowego, który piję i zjadamy często. Zawiera ważny dla zachowania zdrowia i odporności składnik, likopen, więc czemu go sobie żałować? Wyciskarka wolnoobrotowa daje radę dokładnie oddzielić sok od skórki i ziarenek, potem stawiam sok w garze na ogniu, dosmaczam nieco solą kamienną, pieprzem czarnym albo odrobiną ostrej papryki i wrzący przelewam do butelek. Nie trzeba już pasteryzować. Mniam! Nie ma pyszniejszej zupy czy sosu jak z takiego właśnie soku. Niech się wszystkie koncentraty fabryczne schowają. Butelki przechowuję w ziemiance i nic złego się nie dzieje ich zawartości.
Anna ściągnęła już z ogrodu cukinie. Trzech różnych odmian. Ładnie wyrosły na wzniesionych grządkach i wałach, część leżakuje w ziemiance, część na tarasie, na bieżąco używam je do naszych potraw oraz karmię nimi kozy, robią za dodatek warzywny dla nich, podobnie dzieje się z burakiem liściowym. 
Kapustne i jarmuż tudzież fasolkę szparagową zjadamy na bieżąco. Z ziół skończyła się mięta i kocimiętka, bo zrobiłam z nich syrop, którym dosładzamy napoje. Czeka jeszcze nać pietruszki i selera oraz bazylia do ususzenia na przyprawę.
Buraczków czerwonych było mniej niż w tamtym roku, zrobiłam z nich kilka słoików ćwikły.
Jabłka już się kończą. Spadają resztki, owoce duże i słodkie, w większości nadgryzione przez osy i szerszenie. Dały trochę pysznych dżemów i kilkadziesiąt butelek (małych i dużych) soku z sokownika. Musi starczyć na kolejne 2 lata, do następnego kwitnienia drzew. Co roku zresztą przezimowuje ich mniej, więc i sad minimalizuje nasze uzyski i pracę, sam z siebie.
Kilka późnych śliwek węgierek da pewnie kilka słoiczków dżemu. I jeszcze jakiś kompot z dodatkiem rabarbaru i słodkiego jabłka.
Ziemniaki, przywiezione od znajomego rolnika w dużo mniejszej ilości, bo starzejące się resztki przetrzebionego drobiu są na odchodnym, leżą już złożone w piwnicy, sięgam kiedy i po ile chcę. Zakupiłyśmy beztłuszczową frytkownicę i dość często wrzucamy do niej trochę krojonych kartofelków, cukinię czy pierwszą dynię, cebulkę, czosnek, kilka liści jarmużu, aby mieć szybki obiad albo kolację. Pokropioną na talerzu olejem tłoczonym, lnianym czy z ostropestu. Z dodatkiem sałatki ze świeżych pomidorów i cebulki na przykład.
Do codziennego przetwarzania należy oczywiście serowarzenie, potrwa to jeszcze przez jesień, acz stanie się stopniowo rzadsze i mniejsze. Teraz dopiero robię żółte sery, nawet wychodzą mimo upału, bo zrobiło się sucho, tworzą się więc pewne zapasy na tygodnie i miesiące do przodu. Używamy do kanapek, zapiekanek i pizzy. Co kilka dni zaczyniam w jogurtownicy kolejną dawkę świeżego jogurtu, który zjadamy na śniadanie z dodatkiem dżemu domowego i tak się plecie.
Spytacie zatem, co kupujemy w sklepie, bo chyba niewiele potrzeba... No, tak, ostatnio uzupełniłam zapas cukru, bo był w promocji w Biedronce, soli kamiennej, skrobi ziemniaczanej, kilku cytryn, które używam do napojów, jogurciku activia, którym zaczyniam domowy wyrób z koziego mleka (wypróbowałam kilka i ten najlepiej się sprawdza smakowo i jakościowo) i butelkę czystej wódki, żeby nastawić malinówkę. Maliny bowiem już masowo schną i chyba nie zdołają odrodzić się na jesień z owocami. Kupujemy również makaron, który u nas idzie dla psów, bo ja jem z rzadka tylko bezglutenowy, a Anna własnoręcznie, gdy jest potrzeba przyrządza sobie makaron domowy, z jajek od naszych dwóch ostatnich kur, głównie do rosołu. Takie i podobne zakupy robimy raz na dłuższy czas, koszty żywienia są więc mocno zredukowane.
Co do grzybów, to po zebraniu pewnej ilości kurek na początku lata, zanikły w lesie wszystkie gatunki i jak na razie nie wygląda to słodko dla grzybiarzy. Zdołałam się jednak nimi najeść, nastawiłam kurkówkę i kilka słoiczków w occie. I chwacit, jak to na Podlasiu mawiają.


Jak widać na powyższym zdjęciu domowniczki, Pasza z Labą mają się dobrze, starannie pilnując obejścia i stad tego i owego. A raczej już stadek. Samo gumno, wydziobane starannie przez drób przypomina plażę, mieszkamy wszak na wydmie leśnej. Wciąż mamy nadzieję, że przynajmniej po bokach jakaś trawka odrośnie w przyszłym roku, jak bywało na samym początku naszego zamieszkania tutaj. Jest plus tej sytuacji taki, że nie potrzeba kosić podwórka i hałasować sąsiadom.

12 sierpnia 2024

Ptasie rozmowy


Czas płynie. Lubię to obserwować, płynąć razem z nim. Takim swoim dziecinnym stylem żabki, czasem na pieska.

Po drugim obrządku, gdy wszystkie dzienne czynności już zostały wykonane, zasiadamy na tarasie. Popijam wtedy prozdrowotnie wodę z cytryną z niewielką domieszką zeszłorocznego cydru i soku jabłkowego z tegorocznych zbiorów, który od jakiegoś czasu warzę codziennie. Aby zebrać go tyle, by starczyło na dwa sezony, bo co tyle owocują drzewa w sadzie. I przyglądam się światu, jego stałemu widokowi. W jego zakres wchodzi kawałek ogródka przydomowego mocno zarośniętego teraz wielkimi liśćmi dyni i cukinii, cieplica, płot, za nim za drogą ogrodzenie pastwiska i pastwisko, już wyschłe nieomal i przy nim obumierający stary sad, długi tunel i jeszcze kilka grządek. Po prawej osłonę stanowi gąszcz wysokich robinii akacjowych, w których gnieżdżą się różnorakie ptaki.
O tej porze lata już odchowały swoje młode i opuściły gniazda, ale buszują niedaleko i właśnie popołudniami zlatują się w nasze pobliże, jak dobrzy sąsiedzi, żeby usiąść na płocie albo blisko tarasu i delikatnym świergotem zagadać, popytać jak się wiedzie, itd. Nie znam się na gatunkach ptasich, rozróżniam wśród nich pleszki, które kocham za ruchliwość, uczuciowość, towarzyskość i pliszki, równie ciekawskie i wesołe. Mamy też mieszkającego wśród koron akacji dzięcioła, którego rzadko widać, ale słychać codziennie. Są też takie szare, większe od pliszek ptaszki, które biegają po ziemi, wygrzebując z niej owady, trochę jak kury, czasem widuję śmigającego głową w dół po pniu kowalika. Inne, wydające różne dziwne dźwięki słychać z większego oddalenia, szczytu dębu, albo z klonu. Lub przesuwają się z południa ku domowi i dalej gromadki kupiących się już przed odlotem bocianów.
Pod dach tarasu codziennie o stałej porze zalatuje także szerszeń samotnik, milkniemy wtedy, nieruchomiejemy i czekamy aż zbada teren i odleci spokojnie. Pojedyncze egzemplarze, żywiące się pośród drzew owocowych nie są agresywne, a groźne mogą się stać tylko przez przypadek, którego zawsze lepiej mądrze unikać.
Czasem z braku tematów do rozmowy, bo o czymże ciągle można gadać, odsłuchujemy jakąś audycję czy podcast. Np. pana Jackowskiego, którego słucham-nie-słucham i który wtapia się w spokój otoczenia swoimi przydługimi opowieściami politykierskimi, z których na ogół dowiaduję się co się w ogóle w świecie dzieje (telewizora nie mamy od lat blisko 20). Kiedy nagle zapada cisza pytam:

- Co to? Zasięg padł?

- Nie. Tylko patrzy sobie w głowę - odpowiada Anna, zerknąwszy na ekranik smartfona i parafrazując Sienkiewicza.

- Aha. A ty co o tym myślisz? Będzie wojna? Będzie krach?

- Będzie, niewątpliwie. Tylko kiedy?

- Ptaków by trzeba zapytać. Zresztą po co wiedzieć? I tak będzie co będzie. Cieszmy się życiem, póki zdrowie i cisza dopisują, a zapasy spokojnie rosną na zimę. Na wszystko jest właściwa pora.

Z innych spraw: zaczęłam robić żółte sery, niewielkie, z racji mniejszej niż dawniejszymi laty ilości mleka. Anna jeździ co rusz na jakiś okoliczny jarmark lub warsztaty wakacyjne dla dzieci. Jedna impreza odbyła się u nas w gospodarstwie. Wycieczka rowerowa dzieci spędziła trochę czasu na robieniu mydła w foremkach, przyrządzaniu i zjadaniu pizzy, oraz oglądaniu naszego bydełka, robiącego za dziką przyrodę na stepie.

Poza tym zbieramy jabłka, systematycznie opadające z drzew, cukinie i kabaczki, resztki ogórków, zaczątek pomidorów. 

- Co jutro na obiad?

- Leczo?

- Może być leczo, czemu nie?

29 lipca 2024

Szczyt lata


I kolejny miesiąc lata mija. Czas biegnie swoim trybem. Porzeczki zostały zerwane i spożytkowane, czarne, czerwone i białe. Kończą się ogórki - w tym roku powstał zwiększony zapas sałatek kilku rodzajów, bób został pożarty, zjadamy jarmuż i seler, fasolkę i fasolnik, a częściowo idzie do zamrażarki. Przed nami pomidory i jabłka.
Winko porzeczkowe bulgocze cierpliwie w gąsiorze. Nastawy ziołowych nalewek leczniczych uzupełnione macerują się (glistnik, piołun, orzech, goździk, pieprznik jadalny, dziurawiec).

Przeminął także doroczny festiwal folkowy w naszej gminie. Klasycznie, Anna prowadziła warsztaty ceramiczne i swoje stoisko, w czym jej pomagałam przez dwa popołudnia. Jako i zazwyczaj.


[Zdjęcie sprzed dwóch lat, ale nic się nie zmieniło]. No, może oprócz tego, że stopniowo wszystkim nam ubywa czasu i młodości, co sprawiło, że kilku dawnych znajomych ledwie poznałam przy niespodziewanej konfrontacji. Nie śmiałam zapytać czy i ja na tyle się zmieniłam. Cóż, w środku nic a nic mi nie brakuje, wręcz jakby ubywało mi zmartwień i ciężarów psychicznych, więc dusza wręcz się rozwija. Tyle dobrego.

Anna zaliczyła jeszcze inne jarmarki w okolicy i kilkudniowe warsztaty tradycyjnego wypału ceramiki tzw. siwej w domu kultury w sąsiedniej gminie. Z budową i paleniem stosownego pieca z cegły i gliny, co widać na zdjęciu poniżej.


I przykłady takich podlaskich miejscowych naczyń, robionych bez użycia szkliw.


Było trochę męczących upałów, ale przyzwyczajenie chyba robi swoje, ledwie je zapamiętałam. Teraz pojawiają się co rusz spontaniczne opady, zachmurzenie, wiatr, strząsający jabłka z drzew i pogoda jest znośna pod względem temperatury. 

1 lipca 2024

Sienna półrocznica


Czas roku, liczony od daty urodzin, którą mamy właściwie tę samą co do dnia i miesiąca, osiągnął szczyt i swoją pół-rocznicę dokładnie w chwili, gdy siano z łąki zostało zwiezione szczęśliwie pod dach paszarni i koziarni.

Zaczęło się mocno nieszczególnie. Gdy Anna obstalowała ze znajomym rolnikiem datę kośby, ja nagle przypomniałam sobie:
- Coś ty zrobiła, babo! Co wy robicie, puste głowy! Za kilka dni będzie przesilenie letnie i zaraz po nim pełnia Księżyca! Na pewno będzie burza, wiatr i srogi deszcz! I to nie jeden! Zawsze tak jest co roku, nie pamiętasz?
- Już za późno - odrzekła główna rolniczka - zaklepane. Trudno. Módl się o pogodę.

Jako rzekłam tak i się stało. Lunął jednej i drugiej nocy zaraz po kośbie ogromny deszcz, lał przez obie noce od wieczora do rana. Piękna sprawa dla spragnionego wody wygryzionego "do kości" pastwiska czy grządek złaknionych większych zasobów wilgoci, ale dla skoszonej trawy przynajmniej duża przeszkoda.

No cóż, i takie przypadki mamy już za sobą w latach ubiegłych, więc trzeba było uruchomić w sobie cierpliwość. Anna dzień w dzień wzdychała i jęczała, co to będzie, co to będzie! i już nawet planowała co zrobi, gdy siana nie da się zebrać, bo albo zgnije w polu, albo zostanie może nawet i skostkowane, ale nie zdążymy go schować. Chyba przez tydzień chmury przewalały się po niebie, przynosząc mniejszą i większą rosę. W końcu jednak wyjrzało słońce. I od razu zrobiło co trzeba. 

Anna pojechała władkiem ze zgrabiarką na łąkę, pod sławną ścianę graniczną, przegrabiła siano, które w słońcu i na lekkim suchym wietrze wyschło i na drugi dzień było już gotowe do wzięcia. Drugiego dnia jednak władek odmówił pomocy, ledwie zajechawszy na pole. Przerwał się pasek, silnik się zagrzał, ale na szczęście nic większego się z tego nie zrobiło. Tym  niemniej nie dało się zwałować siana o własnych siłach. Anna wezwała telefonicznie innego znajomego rolnika, który chętnie pomógł swoim sprzętem i zrobił wały na łące. Zajrzał także pod maskę władkowi, ale w tych polowych warunkach wolał nie rozbierać wnętrzności silnikowych. Władek przekimał się na łące przez noc i następnego dnia Anna dojechała nim powolutku do owego rolnika i zostawiła mu pojazd na podwórku, aż znajdzie wolną chwilę, aby go zreperować.
Po południu przyjechał drugi znajomy rolnik i zrobił z wałów siana ciuki. Anna zostawiwszy traktor na polu wróciła do domu okazją i wyruszyła samochodem z przyczepką po pierwszy transport. W sumie do wieczora obróciła trzy razy. Pomagałam jej ułożyć ciuki w przygotowanym pomieszczeniu, po czym padłam. Także dlatego, że upał i duchota zaczęły się wzmagać niemożebnie. Muszę przyznać, że w zeszłym roku miałam więcej siły, no cóż, taki bieg rzeczy... młodsza się nie robię.

Następnego dnia Anna zrobiła 5 kolejnych obróceń, poradziłyśmy sobie z układaniem kostek pod dachem, ja dowoziłam je taczką i układałam dolne partie, a ona dźwigała je wyżej, pod sufit, gdzie ledwie sięgałam. Upał był straszliwy, a ona w mig opaliła się jak na grillu. Jedynie lniana koszulka, od lat trzymana w szafie tylko na okazję sianokosów, przynosiła jej ulgę w tym ukropie. Dolewałam jej za każdym obrotem świeżej wody do butelki, aby nie odwodniła się w tej pracy i wypijała calutką, czasem tylko mocząc nią sobie chustkę na kark, żeby się ochłodzić. Ja zaś po załadowaniu każdej zwózki w paszarni polewałam się cała zimnym prysznicem, wcale nie czując zimna w tym rozpaleniu. Kto by miał czas grzać wodę w bojlerze w taką pilną porę!

Trzeciego dnia jeszcze 3 razy i koniec. Podliczyłam osiągi i zdziwiona dowiedziałam się, że mamy oto prawie 500 kostek siana na zimę. Wspaniała sprawa. Trawa dobrze wyschnięta, pachnąca, mimo ogromnych ilości wody, które ją polewały na początku.

Upał został z nami, mimo że pojawiły się znów deszcze. Teraz zbieramy porzeczki, które podczas tych naszych innych zaangażowań zaczęły już nieco opadać. Tu muszę dodać, że pierwszymi owocami w tym roku były świdośliweczki, których krzaczek posadzony raptem 3 lata temu, dał w tym roku prawie 5 kilogramów! Wszystkie zjadłyśmy na surowo jako dodatek do jogurtu albo do naleśników.

Teraz czas na nalewki, dżemy i domowe wino. Już się naciąga lecznicza nalewka na kwiatach dziurawca, ponoć pomocna w razie bezsenności i atakach lęku, oprócz innych trawiennych właściwości. Wypróbuję ją w zimie, gdy nadmiar nocy nieco mnie stresuje. Oraz odrobinę nalewki na świeżych posiekanych drobno kurkach, którą zwyczajowo co roku robię i popijam w ramach naturalnego odrobaczania. W kolejce stoi porzeczkówka, teraz z czarnej, następna z czerwonej i białej będzie. Tym sposobem gromadzenie zapasów zimowych ruszyło.

19 czerwca 2024

Nowe zęby


Deszcz od jakiegoś czasu namacza naszą suchą ziemię i uprawy, niewiele, ale cierpliwie i na tyle nierzadko, że trawa na pastwisku utrzymała się wbrew swej narastającej żółtości i kozy nie uciekają jeszcze z ogrodzenia na dziką żertwę. Zresztą pod koniec dnia wypuszczamy je pod kontrolą na drogę przy sadzie, gdzie z zapałem pożywiają się jeszcze na koniec zieleniną. Którą rano zdajamy w postaci białego świeżutkiego mleka. Lubię słuchać miarowego chrupania rwanej pracowicie trawy. Jakie to uspokajające!

Zaczęły się zbiory owoców świdośliwy. Zjadamy na bieżąco z jogurtem na śniadanie. Porzeczka w kolejce czeka.

Czas biegnie swoim tempem do lata, więc trzeba spodziewać się wzmożonych burz i ulew w okolicach przesilenia. To niezła perspektywa w naszych warunkach, ale dopiero po sianokosach. Tymczasem one dopiero się wczoraj zaczęły kośbą. No, cóż. Różnie z nimi bywało, więc staramy się nie denerwować niepotrzebnie. Jakoś to będzie. Traktor gotowy do boju. Miejsca pod dachem przygotowane, podwórko uporządkowane, aby można było zakręcać spokojnie. Wczoraj też pracowicie wymieniłyśmy pourywane zęby w zgrabiarce na nowe.

Póki co życie płynie wraz z ptakami śpiewającymi i pohukującymi wokół, zwierzętami, sprawami codziennymi, które załatwiają się jakby same.
- Będzie dziś deszcz czy nie?
- Muchy i jaskółki mówią, że będzie.
- Ale patrz, wiatr rozgania jednak chmury.
- Jeszcze dzień się nie skończył.
- O, patrz, sąsiadowi udało się tak pięknie zebrać siano z łąki w czas pogody!
- I nam się jakoś uda. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było...

22 maja 2024

Doświadczanie kuchenne i różne inne

 

Przez dwa ostatnie dni pojawiły się pierwsze majowe, nader skąpe deszcze przy okazji burzowych lekkich manifestacji. Upał z dnia na dzień wzrasta, słońce stoi w dzień wysoko. Nad chatą kwitną akacje i od rana huczą radośnie pszczoły z pasieki sąsiada. Znak Bliźniąt zesłał też od razu owady w większej i aktywniejszej gromadzie (nie tylko meszki i komary, jak dotąd), motyle różnych barw, uaktywniły się pszczoły.

Jaskółki szaleją nad obejściem wyłapując pracowicie swój pokarm, acz wyprowadziły się z jakiegoś względu od nas i przeniosły do sąsiedztwa. Ale terytorium łowieckie jak widać zachowały.
Codziennie ratuję życie topiącemu się w ptasim poidle szerszeniowi. Suszy skrzydełka z boku, po czym odlatuje, gniazdując samotnie gdzieś pod dachem budynku gospodarczego. Samotniki nie są groźne i kąsają tylko przyciśnięte do muru. Zaczynają się też, niestety, muchy, acz najgorsze jak co roku dopiero przed nami.
Anna ogląda łąkę planując sianokosy. Nowy akumulator do władka zakupiony. Stary padł w zimę. Tymczasem udało się ściąć przy pomocy złapanego okazyjnie Andriuszy uschłą jabłoń w sadzie. Drewna mamy na 2 lata do przodu i w tym roku po prostu tylko porządkujemy to co jest i samo przybywa.
Słońce dzienne pozwala korzystać z darmowego prądu, więc eksperymentuję w kuchni, potrawy przyrządzając głównie na kuchence elektrycznej. W ten sposób palę pod płytą tylko wtedy, gdy ktoś chce się wykąpać, czyli co kilka dni. Dzięki temu w mieszkaniu panuje przyjemny chłodek w ten ciepły czas.

Jakie eksperymenty? Ano rozpracowuję przetwory mięsne w słoikach. Tak naprawdę nigdy tego dotąd nie robiłam, więc muszę wypróbować różne przepisy, aby dojść do swojego smaku. Zresztą ogół przepisów dotyczy przede wszystkim wieprzowiny, czasem kurczaków czy indyczyzny, a nasz asortyment nieco jest inny. Każdy rodzaj mięs zaś wymaga swoich przypraw i nieco innego potraktowania ogólnego.
Jak na razie wypadło zgrabnie, acz były mankamenty, które teraz będę poprawiać. Nim zabiorę się za większe ilości i tyndalizację.

Stado kaczek i częściowo indyków zostało wybite, udało się wygrać wyścig z lisem po stracie trzech kur i kaczora. Zaatakowany został także naczelny indor i już na nim kreskę położyłyśmy, bo tylko garść piór po nim została na drodze przed bramą i rozkrzyczana ze strachu gromadka reszty indyków. Psy pognały w las za tropem złodzieja, a mnie zastanowiło, że brak krwawych śladów czy ciała ofiary w pobliżu. Z doświadczenia bowiem wiem, że lis indora nie udźwignie w zębach, musi go wlec pracowicie i w spokoju do kryjówki, dzięki czemu udawało nam się w innych latach takie stracone sztuki odnaleźć w polu czy na pastwisku. Tutaj został spłoszony dość szybko, tymczasem wielkiego samca ni widu ni słychu. Szukałyśmy same i potem z psami w okolicznym lasku, krzakach i w ogródku, bez rezultatu. Anna dostała nawet ze zdenerwowania bólu serca i musiała walerianę zażyć. 
Tymczasem raniutko, skoro świt przywitało ją znajome gulganie na podwórku... Indor przetrwał noc gdzieś w lesie, po prostu w szoku skrył się przed drapieżnikiem tak skutecznie i cicho, żeśmy go nie mogły znaleźć. Miał kreskę nad sobą, a w ten sposób z tej naszej radości na razie mu się upiekło.

Nadto co kilka dni warzę ze świeżego twarogu koziego sernik. Doszłam, że przepis na sernik gotowany jest najlepszy i najwygodniejszy do wykonywania w stałych porach, nie wymaga wypiekania spodu. W ten sposób zagospodarowujemy twaróg, który jest pyszny, ale nie ma na niego klientów z racji choćby dużo wyższej ceny niż twaróg z mleka krowiego. Do którego wszyscy są przyzwyczajeni i łatwo go dostać.
Oczywiście zmniejszyłam ilość cukru i robię według swoich proporcji, bo ogólnodostępne przepisy na wszelkie ciasta i słodycze są niemożebnie przesłodzone, wprost nie do zjedzenia. Aż mnie zęby bolą na samo wspomnienie i zgaga się odzywa (na szczęście tylko w pamięci).

Sernik jest przepyszny i znika w ciągu 2 dni. Czasem trzech, gdy nakazuję wstrzemięźliwość, bo są akurat inne rarytasy do spożycia.

Zapisuję tu swoje proporcje, aby nie zapomnieć doświadczenia na później. Zatem...

Sernik gotowany w polewie kakaowej

(bez glutenu)

Składniki:
55-65 dag świeżego twarogu koziego domowej roboty (oczywiście może być też krowi, ale nie mam)
1/2 kostki masła
1 paczuszka budyniu waniliowego lub śmietankowego i opcjonalnie kilka łyżek mleka do jego rozmieszania
2 duże jaja, gęsie, indycze lub kacze (kurzych dałabym 3)
4 czubate łyżki cukru, w tym łyżka cukru waniliowego (niekoniecznie, bo wcale tej wanilii nie czuć i właściwie szkoda zachodu)
Duża garść rodzynek i nieco mniejsza pokrojonych na drobno daktyli

Można dorzucić co się lubi jeszcze, np. figi, orzechy, pestki dyni, wiórki kokosowe, co się ma i lubi.

Przyrządzanie:
Składniki mieszamy w płaskim garnku na małym ogniu, stopniowo rozpuszczając i mieszając stale, aby nie przywarły. Gdy już całość się zespoli w jedność pozwalamy jej pobulgotać kilka minut (ok. 5), ale mieszając co chwila.

Wtedy zestawić garnek z ognia i dosypać słodki wkład rodzynkowy, wymieszać i przelać wszystko do foremki, w której ma ostygnąć i nabrać twardego kształtu. Po wstępnym wystygnięciu najlepiej wstawić do lodówki, co przyspiesza proces.

Gdy już się ów proces po kilku godzinach dokonał wykładamy sernik z formy na talerz i zabieramy się do przyrządzenia polewy. Co do niej ciągle się uczę. Wciąż pojawiały się jakieś niedoróbki, więc skonsultowałam się z koleżanką mistrzynią od wypieków wszelakich. I już wiem, że trzeba dbać o niską temperaturę, bo w zbyt gorącej kakao oddziela się od masła tworząc nieładne grudki. Mleko zaś nie może być zimne. I stale mieszać, aż do uzyskania litej masy.

Składniki polewy: masło, mleko, cukier, kakao, proporcje do wybranej ilości są jeszcze w rozpracowywaniu i próbowaniu, dlatego nie podaję szczegółów. W praktyce używam po 3 łyżeczki wszystkiego, czubate (oprócz mleka, które czubka nie osiągnie).
Po jej wylaniu na sernik można całość posypać dodatkowo wiórkami kokosowymi. W ten sposób uzupełniamy owe niebywałe ilości cukru, z których zrezygnowaliśmy dla własnego zdrowia i urody, naturalną i zdrową słodyczą.

Dla ułatwienia można po prostu rozpuścić kilka tafelków czekolady i poradzić sobie tym sposobem.

Nie obżerać się, bo ser twarogowy to 100 procent białka, i po dłuższej chwili od zjedzenia jest się sytym i pełnym po uszy. I to bez nadmiaru cukru.

Najlepiej zagotować masę około południa, ma wtedy czas do wieczora dobrze zastygnąć, a polewa to już prędki pikuś. 

Sernik moim zdaniem zdobywa najlepszy smak po 2 dniach, ale rzadko udaje nam się tyle wytrwać. 

8 maja 2024

Zimno i sucho


Zeszło się z wpisami, przepraszam. Długo była zimna wiosna, noce chłodne, trawa po prostu nie rosła, kozy stały w oborze, czasem jedynie wypuszczane na wypas. Uciekały z niego szybko, już po pół godzinie gonione przez chmary meszek, a później komarów. Deszczu prawie brak. 
Niedawno się ociepliło, kilka słonecznych dni z powiewami wiatru wysuszyły glebę jeszcze bardziej. I trawa nadal kiepska. Owady odpuściły i kozy wytrzymują już na pastwisku kilka godzin, jednak co to za pastwisko! Tylko się nachodzą, i tyle.
Anna pracuje w ogrodzie, podlewa co może i ile się da. Jemy już nowalijki, rzodkiewkę, szczypior i rukolę. Mleka niewiele. Ale dla nas dwóch starcza. Na jogurt co kilka dni, serek świeży (opracowałam nowy sposób przyrządzania, prędki, bez podpuszczki), zdatny na kanapkę i na pizzę, bo jest w praktyce lepszy niż mozzarella z Biedronki, oraz twaróg.
Ten zjadamy w formie klusek leniwych raz w tygodniu oraz sernika, który przyrządzam według najbardziej smakującego nam i najmniej pracy wymagającego przepisu na sernik gotowany w polewie czekoladowej. Przepis po kilku próbach zmodyfikowałam "pod nasz smak", tak aby nie wchłaniać niepotrzebnie nadmiaru cukru i tłuszczu, które królują w popularnych przepisach. Aż mi dziw, ile ludzie potrafią słodzić, a potem to jeszcze pożerać w ogromnych ilościach! Dwoje znajomych, którzy wpadli w drodze powrotnej z Podlasia z wizytą, poczęstowani, byli mile zaskoczeni smakiem, co mi dodało skrzydeł. Zamieszczę go wkrótce na blogu dla pamięci. Bo mi się takie rzeczy przydają, zwłaszcza gdy ruszam z czymś w sezonie po kilkumiesięcznej przerwie i po prostu nie pamiętam szczegółów.

Poza tym po ostatnich stratach w ptactwie (w kilka dni lis porwał nam trzy nieśne kury i kaczkę) uprosiłam Annę, aby zmniejszyć ich hodowlę. Jaja wysypują się z lodówki, nie ma klientów, ja kurzych jaj nie jem, a indyczych i kaczych mam zapas na wiele miesięcy naprzód. Zatem dzisiaj stracił głowę jeden z indorów i kaczor. Tak na początek, na nowiu w znaku Byka. Nie ma więc straty, tylko zysk na karmie i zdrowym jedzeniu.

14 kwietnia 2024

Pierwsze popasy


Zaczęły się pierwsze wypasy, a raczej krótkie, najwyżej godzinne popasy w ogródku permakulturowym, który zmienia funkcję w tym roku. Ponieważ nawożenie poprawiło w nim jakość i gęstość trawy, stado ma tam pastwisko na zmianę z drugim. Powoli dosadzamy tam krzewy, różne, aronii, pigwy, dzikiej róży itp. więc trzeba stać i pilnować, aby nie przeszły do gałązek.


Dzieciaki z początku nie były nawet zainteresowane zielonym, bo jeszcze na cycu wiszą, ale po kilku dniach przekonały się, instynkt bierze górę.


Kilku chłopaków trafiło już na noc do dziecińca, więc poranne mleko od dwóch uwolnionych matek jest dla nas. Pierwsze białe twarogi zrobione. Pierogi ruskie powstały. I oczywiście jogurt, nasze codzienne śniadanie.

25 marca 2024

Co swoje to swoje

Przerwa w zapiskach, bo o czymże tu pisać. Wiadomo ptaszki śpiewają, żurawie się zleciały, gęsi kluczami ciągnęły. Dzieci rosną i niedługo będą odstawione od matek na noc. Wróci zatem dojenie i przetwarzanie mleka. Na razie na jogurt i twaróg. Trochę mi już tych rarytasów brakuje, zawsze na wiosnę najlepiej smakują po zimowej przerwie.

Krowie mleko trochę nas podratowało kilka razy, świeże jak najbardziej zdało się na jogurt, jednak jego przechowywanie jest inne niż koziego. Anna mogła się o tym naocznie przekonać. Bowiem kozie mleko świetnie przechowuje się w zamrożeniu. Odmrożone nie zmienia konsystencji i właściwości (no, nie próbowałam go zakwaszać, a jogurt już pewnie by nie wyszedł, jednak jako śmietanka do kawy czy dodatek do potraw jest dalej niezastąpione, można je też spokojnie gotować), za to krowie odmrożone nieprzyjemnie się warzy, tłuszcz zmienia się w nim w drobne kuleczki, których gorzkawy smak wyczuwa się nawet w kawie. Zatem odeszłyśmy od zakupów od Mućki i czekamy na swoje. Do kawy tylko jakąś kozę się co dwa-trzy dni poddaja i kubeczek uszczknie. I tak trwamy.

W zamrażarce pozostaje jeszcze ostatnia gomuła twarogu zeszłorocznego, z którego robiłam od jesieni co jakiś czas gotowany sernik w polewie kakaowej. Lub pączki serowe, bądź pierogi ruskie dla urozmaicenia. Będzie na ciasto wielkanocne.

Z wolna budują się grządki wzniesione w cieplicy przy domu. Ziemia przez 2 lata nie użyźniana już mocno schudła, trzeba było dokarmić. Dostała przerobionego kompostu, trochę słomy, po wierzchu humusu, teraz podlana czeka na zasiew.

Nieco mnie martwiła kwestia wiosennego czyszczenia koziarni z gnoju. Kozy już głowami o sufit niemal zahaczały, stare matki zaglądały w sąsiednie boksy i tam polowały złośliwie na obce dzieci. Kiedy takie podeszło za blisko wnet targała je jedna z drugą paszczą za skórę, aż sierść im w zębach zostawała, a koźlę z płaczem uciekało w drugi kąt boksu. Już się nudzą czekaniem na wypas, a nie chcemy ich wypuszczać za wcześnie. Po pierwsze mokro, pierwsze soki krzewów zaś bywają zdradliwe dla młodych nieprzyzwyczajonych żołądków i może się skończyć biegunką i koniecznością leczenia. Po drugie zaczęło ostatnio padać nocami i ziemia jest mokra, a trawa dopiero startuje, stado by ją wgniotło i wyniszczyło zbyt wcześnie. Zatem dorosłe stoją ciągle w otwartej oborze na owsie i sianie, i dzieci tylko za dnia wychodzą na wybieg na podwórze, gdzie swobodnie hasają na tyle długo, że matki mogą wtedy odpocząć. 
Co roku jesteśmy starsze i ta ciężka praca fizyczna staje się coraz trudniejsza do wykonania. Ja ze względu na oczy niewiele mogę dźwigać i pomóc. Annie samej wyczyszczenie wszystkich boksów zajmuje już tydzień, a nawet więcej, gdy coś w międzyczasie wypadnie. Bo to nie tylko wydostanie gnoju na przyczepę, ale jeszcze rozwiezienie go w odpowiednie miejsca w sadzie i ogrodzie, lub na kompost i tam wyładowanie się dokłada. Tymczasem nasi pomagierzy wioskowi są coraz trudniejsi do zamówienia do pracy, albo do uchwycenia w odpowiednim momencie, ale i coraz słabsi się robią, wiadomo dlaczego. I raczej przestałyśmy na nich liczyć. Na ogłoszenia na lokalnej grupie jedynie kąśliwe uwagi panów nie lubiących koziego mleka się zdarzały albo jeden odzew chętnej osoby, ale kobiety i to na rencie. Nikt już nie goni za możliwością dorobienia, ot takie czasy.

Swoją drogą doświadczenie mi mówi, że mężczyźni słabowici się zrobili. Nawet na wsi już większość pracuje bardziej głową niż mięśniami. Myśląc przede wszystkim, skąd by tu wytrzasnąć na piwo. A piwo coraz gorszej jakości skraca im życie przynajmniej o jedną trzecią z tego, co mogliby przeżyć jeszcze w dobrym zdrowiu. Taka praca, jaka jest do wykonania w naszej koziarni (niewielkiej, raptem 4 boksy do obrobienia) pewnie zajęłaby dwóm takim ze dwa dni. A panom z miasta może nawet więcej niż Annie! Znając paru zapaleńców miastowych chętnych popracować w wolontariacie, wiotkich, smukłych i oczywiście wegetarian, którzy przy takiej pracy muszą się posilać jajecznicą z 6 jaj co 2 godziny, i brać prysznic przynajmniej rano, w południe i wieczorem, bo inaczej drżą i słaniają się od zapachu gnoju jak starodawne panienki, powiem, że tacy młodzieńcy z pewnością po jednym dniu daliby drapaka, zostawiając może jeden boks ruszony. 

Jednak Bóg miał nas w tym roku w opiece. Zjawił się rano Miro (ten sam, który przed laty biegł po klucze z pola żniwnego jakieś 5 kilometrów bez zatrzymania) i niewiele mówiąc szybko i sprawnie wziął się do pracy. Karmiłam dobrze, dostał sutą jajecznicę na śniadanie z ogórkiem kiszonym i chlebem domowym z masłem, rosół z tłustego indyka z makaronem na pierwsze i smażone na cebulce i skwarkach ziemniaki z kiełbasą opatrzone ogórkową sałatką na drugie (prawie wszystko jedzenie z gospodarstwa), do tego wypił herbatę, dwie kawy i butelkę coli. Alkoholu nigdy nie podajemy i to wszyscy tutaj już dawno wiedzą i zgadzają się. No, chyba że na koniec sianokosów albo jakiejś budowy, zdarzało się. Ten zwyczaj jednak, którego się twardo trzymam, bo wiem z życia co to alkoholik z jego nałogiem, sprawia jednak, że zawsze jesteśmy w ogonie kolejki do pracy. Pomagierzy jednak wolą popitkę niż samą zagrychę.

Od ósmej rano do piętnastej Miro, dzielnie nie narzekając na brak mocnej popitki wyczyścił sam wszystkie boksy, pomógł też Annie rozrzucić urobek w ogrodzie, szykując świeże wały pod zasiew dyni. Dostał odpowiednią zapłatę, większą niż dostaje u tych, u których zazwyczaj pracuje, którzy go głównie poją najtańszym piwem i ruskim śpirtem, płacąc "hroszi" i sprawiając, że chłopak jest coraz bardziej uzależniony, wracając o zmroku z takiej pracy w stanie niepoczytalności. I pobiegł do domu umyć się, żeby popędzić (pieszo, a jakże, to jakieś 3 kilometra raptem) "pod blaszak" na ciężko zarobione piwo. Przynajmniej nie na pusty żołądek, ech.