31 października 2013

Kamykiem na stos

Robota na działce leśnej ruszyła szczęśliwie. Grzyby zanikły. Kościk przychodzi codziennie rano do pracy i razem z Anią walczą w gęstwinie drzewnej jakieś 6 godzin. A weź pracuj przy czyszczeniu lasu, i to świerka tyle godzin! Nawet wprawieni drwale mówią: dwie-trzy godziny i do domu! Wcale to nie jest lekka praca. A na wieść, że świerk jest do wytargania krzywią się niechętnie: za żadne skarby! Kłuje, lepi się, bywa ciężki, długie żerdzie wymagają skomplikowanych manewrów między drzewami, aby je wyciągnąć na brzeg lasu i ułożyć na stos.
Ja zaś w tym czasie, jak zawsze: serowarzę dzień w dzień (kozuchy dają jeszcze wspólnymi siłami jakieś 6-7 litrów mleka), gotuję obiad dla strudzonych drwali, a musi być obfity i pożywny, zatem z mięsem na pewno, dobrą surówką, słodkim kompotem na popitkę. Oprócz obiadu na zakończenie, Anna zabiera ze sobą zapas kanapek (chleb z kiełbasą i serem, domowe wsio oczywiście), termos z kawą i butelkę napoju, przeważnie sok naszej roboty rozcieńczony przegotowaną wodą, albo wodę mineralną (sklepową). Widzę, że Kościka takie traktowanie mobilizuje pozytywnie do codziennej pracy. 
Na koniec zaś, kiedy już wszyscy dwunożni są nakarmieni, wyruszam z czteronożnymi na łąkę sąsiedzką, czyli z kozami i psami oboma. Co tam robię? Niosę ze sobą stołeczek i kijek pasterski. Kiedy mi się siedzenie znudzi i patrzenie na pasące się kozy, zabieram się do zabawy kijkiem. Wyszukuję na owej ugorowej łące wyorane kamienie, mniejsze, większe i toczę je ową pasterską laską ku brzegowi pola, a tam składam na kupce. Tak sobie, z nudów, a przy okazji w podzięce za użytkowanie trawy nieobecnemu sąsiadowi, aby było nie bez zapłaty. Grę ową, nieco podobną do golfa, zwanego "piłką do dołka" nazwałam: "kamieniem na stos".
Kiedy wracam ze stadem, wedle nowego zimowego czasu o 16, czyli wraz z zachodem słońca na horyzoncie, kozy przejmuje do dojenia Ania, zamknąwszy przedtem wszelki drób w kurniku, a ja nakarmiam jeszcze raz ostatni czworonogi, czyli koty i psy. Dostają swoje kolacyjne porcje mleka i "pijaneczki dla koteczka", oraz chleba ze smalcem utopionym ze słoniny. Po czym wszyscy rozchodzą się do swoich zwykłych zajęć.
My, dwunożcy do komputerów, psy na posłania, a koty, ło, patrzcie sobie gdzie i jak...


Przy okazji reklamuję umiejętności i wytwory naszego znajomego rzemieślnika-plecionkarza. Ów koci koszyczek, wykonany został ze słomy i łyka, koty go uwielbiają, a dostały go tytułem przetestowania. Jak widać test przeszedł pozytywnie. Jeśli komuś coś takiego się podoba, chciałby zamówić dla swego mruczącego pupila, niech daje znać. Chętnie skontaktuję, gratisowo.

29 października 2013

Cukier i miód

Trzy łyżeczki miodu, zakupionego na hajnowskim bazarze za 12 złotych mały słoiczek, według zapewnienia sprzedawcy-pszczelarza - miodu leśnego, wprawiło mój organizm w taki rozstrój, że dopiero po trzech dniach mogę powiedzieć, że żyję. Zaliczyłam mocno nieprzyjemną biegunkę, oraz silne zawroty głowy... Wszędobylskie oszustwa i fałszerstwa żywności, dla wielu ludzi nieodczuwalne, lub odczuwalne powolutku, po latach, i nie kojarzone z przyczyną, zaczynają nie tylko mnie dotykać bezpośrednio i dogłębnie, ze względu na alergię. Praktyka srogo mnie uczy podejrzliwości wobec wszelkich etykiet i zapewnień słownych. Otóż syrop glukozowo-fruktozowy, najczęstszy zastępnik lub uzupełniacz cukru występuje obecnie prawie we wszystkim, i widać, że już i pszczelarze faszerują nim swoje pszczółki. Lub mieszają gotowe miody rozmnażając je tym samym obficie. Syrop ów produkowany jest z pszenicy, wroga nr 1 dla takich jak ja. I cichego wroga całej reszty ludzi.
Czemu tej pszenicy "w śladowych ilościach" pełno jest w czekoladzie, konserwach rybnych, mięsnych, pasztetach, kiełbasach nie chcę wiedzieć, nie chcę rozumieć. Widzę, że świat sprzysiągł się przeciwko mnie, i tyle. Doprawdy nie mam pojęcia co mogłabym jeść, żyjąc w mieście, czy też na wsi, ale kupując żywność w sklepie... Podpędzane warzywa, często GMO? Faszerowane chemikaliami, antybiotykami i hormonami mięso? Napromieniowane ryby nie wiadomo w jakim morzu złowione i ile lat leżące w zamrażarce sklepowej? Sery z mleku nie-podobnych tłuszczy? Pić rozcieńczane mleko od chorych krów-rekordzistek z martwymi bakteriami, sztucznie ożywione? kawę "paloną" fałszowaną kawą zbożową? wodę pseudo-mineralną (tak naprawdę kranówę) z plastikowych butelek? Wino z siarczanami, albo wódkę pędzoną nie wiadomo z czego? (muszę wiedzieć z czego jest, zatem od razu trzeba mi korzystać z zakazanej usługi bimbrowniczej? albo samej sobie pędzić? dla pewności? bo przecież już człowiek człowiekowi wierzyć nie może, jak z tym miodem miejscowym było...).

No, czasem ogarnia nas myśl, że może już dość tej wsi, że może by wrócić do dawnego sposobu życia, do ludzi, ku ludziom. Zmęczenie, borykaniami codziennością itd. odzywa się, zresztą, przywykłam do zmian co jakiś czas i może już mi się nudzi, pewnie tak. Ale jak tu wrócić? Wygląda na to, że jestem na drodze bez możliwości powrotu. Że brama się za mną zamknęła nieodwołalnie.

26 października 2013

Ogrodzenie

Jak nie było nikogo, to nie było, a jak się znalazł to od razu w dwóch osobach. Umówiony Iwan przyprowadził ze sobą Kościka, umówionego dużo wcześniej przed nim. I tym sposobem dokończyli ogrodzenie przyszłego ogrodu pod brzezinką, tj. wstawili wszystkie słupy, siatki jeszcze nie ma, i pociągnęli jeden bok ogrodzenia przyszłego koziego pastwiska. Mamy je zamiar urządzić na dotychczasowym polu owsiano-żytnim, które wyjałowiło się mocno od ciągłych upraw i domaga się odpoczynku. My też się domagamy, bo pilnowanie kóz kilka godzin dziennie przez całą wiosnę, lato i jesień przekroczyło już punkt krytyczny naszej cierpliwości. A zrobiły się teraz bardzo upierdliwe. Biegają za resztkami zielonego z uporem i złośliwością głodomorów. Głównie po łąkach naszych sąsiadów, gdzie trafiają bez pudła w miejsca zakazane. Zasób słupów skończył się, teraz trzeba zdobyć wielką ilość dalszych. Chłopaki zjedli obiad i odeszli, a przed nami teraz eksploatacja działki leśnej...

23 października 2013

Grzech łakomstwa i nieuwagi

W pracach naszych polowych nastąpiło niezapowiedziane opóźnienie. Przez wzgląd na zatrucie żołądkowe, jakiego nabawiła się Anna przez łakomstwo. Zjadła bowiem dwie świeżutkie, jeszcze ciepłe bułeczki z pieca wyjęte i zagryzła jabłkiem, popełniając grzech łakomstwa wbrew rozsądkowi. W efekcie spędziła dwie noce i dzień pomiędzy nimi w łóżku, wśród jęków i narzekań. Wyłykała natychmiast wszystkie krople żołądkowe jakie były w domu, tzn. nie do dna, ale wszelki rodzaj spróbowała. I nalewkę na orzechu, i krople miętowe, i Amol, i ziółka też wszelakie. Nic nie jadła cały dzień, w końcu przed wieczorem przypomniało mi się nagle-wtem.
- Już wiem! Zostawiłaś na ugorze jeden dołek wywiercony, nie zakopany! Tyle razy mówię: nie może być żadnego dołu ani dołka zostawionego. Zaraz kłopot się zdarza!
Anna nawet śmiać się ze mnie, jak zawsze, nie miała siły. Jęknęła tylko:
- Idź szybko! Wstaw słupek, poradzisz sobie.
Poszłam, a jakże. Słupek dociągnęłam własnoręcznie do dołka, wstawiłam, wypionowałam i umocniłam ziemią. Kiedy wróciłam Anna już była na nogach i wkręcała dawno temu zakupiony haczyk w drzwi, które koty w nocy same otwierają do pokoju.
- Wiesz, jakby mi się lepiej zrobiło... Już mnie tak nie mdli.
Niemniej, zaraz wylądowała w łóżku, acz już z laptopem na kolanach. Zerwała się zaś jeszcze przed świtem i ogłosiła, że jedzie do powiatu, w Agencji pilne sprawy załatwić, i mam wstać rano, aby kozy wydoić.
- Przeszło ci już?
- Może nie do końca jeszcze, ale jestem głodna.
Po południu zaciągnęła mnie znowu na ugór i śpiewająco skończyłyśmy cały jeden bok ogrodzenia, wkopując 10 słupów. W towarzystwie szczęśliwych kóz, indyków i stada kur, które przybiegły za nami aż do brzezinki (zazwyczaj same tak daleko się nie zapuszczają, z lęku przed drapieżnikami) i pasły się pilnie na kępach odrastającej nieco zielonej trawy.

22 października 2013

Leśni ludzie, kto zacz?

Znacie to? Tak? To posłuchajcie raz jeszcze...

"O starodawnym, bo jak bór odwiecznym, rodzie mowa tu będzie. Ma on przodków we wszystkich wiekach i tradycję we wszystkich szczepach ludzkości, boć nie ród to ciała, lecz duszy, nie ród lasu mieszkańców, lecz lasu miłośników, przyrody czcicieli. Z rodu tego był poeta, co w Helladzie wyśpiewał mit Pana i Faunów, i ten, co stworzył Baldura w Skandynawii, i ten ich krewniak duszny, co w obchodzie religijnym Ariom dał Kupalną noc czarowną.
I patrona swego ów ród ma, gdy ludzkość weszła w Pana Jezusowego szeregi.Ich duszę miał, z ich rodu był słońca miłośnik i śpiewak, ptasząt i ryb kaznodzieja, wszelkiego stworzenia przyjaciel, seraficki święty Franciszek. Mędrców i uczonych mają w swym rodzie i pozornie teraz wchłonięci w miliony ludzkości, zachowali przecie odrębność i właściwość swych leśnych dusz. Ogarnęły ich ziemskie przewroty, życie gorączkowe, skomplikowane warunki, materialna walka o byt. Odsunęła ich od przyrody cywilizacja,postęp tak zwany, niszczenie natury przez rozrost przemysłu, straszny ciężar nowoczesnego bytu, nowoczesnych praw i obowiązków. Pozornie nie ma dla leśnych ludzi ni miejsca, ni życia. Przystosowali się do warunków i już teraz niczym się jakby od reszty ludzi nie różnią. Spełniają swe obowiązki powszednie, pracują wśród innych z innymi, obcują z cywilizacją, biorą udział w postępie, korzystają z wynalazków,umieją się obchodzić z pieniędzmi, mieszkają w miastach, ubierają się jak inni, bywają w teatrach. Czyżby ród i tradycja leśnych dusz zginęła? Przenigdy! Nieśmiertelny jest duch i ród ducha nieśmiertelny; tylko kto rodu tego ciekaw, z rodu tego być musi i wtedy krewniaka odnajdzie. Nie trzeba koniecznie szukać go wśród cichej wsi i głębokich borów,wśród ludzi stojących u warsztatu przyrody, w jej królestwie: można tam szukać długo i na próżno, a znaleźć w wielkim fabrycznym mieście. Można znaleźć w uczniowskim pokoiku, gdy chłopak po odrobieniu algebry, zamiast iść szukać rozrywki w dusznej sali knajpy, z gilem chowanym się bawi i dogląda go, można w suterenie szewca, co ledwie wie nazwę ptaka,który mu ćwierka przy robocie. I w tłumie ulicznym poznać można poszczególnym zachowaniu się w nadzwyczajnych wypadkach miejskiego życia.Gdy wychodzą wieczorem dzienniki z ostatnimi depeszami wojny, skandalicznego procesu, sensacyjnego mordu, a ktoś nie bierze do rąk gazety, ale przypatruje się z uśmiechem sadowieniu się wróbli na nocleg, z rodu leśnego jest.I z tegóż rodu jest taki, co wśród uroczystego pochodu ulicznego, gdy wszystkich pochłania muzyka, stroje, ekwipaże, paradne szeregi wojska lub korporacji, dojrzy zziębniętego psiaka przed zamkniętymi drzwiami sklepu i otworzy mu je z dobrym słowem życzliwości.Wśród ogłoszeń dziennikarskich członek tego rodu wyszuka adres sprzedawcy słowika w klatce, zna handlarzy ptaków, więźniów tych wykupuje z niewoli i z wiosną puszcza na wyraj, równie jak one radosny.

Leśni ludzie zwykle trzymają się samotnie, dusze swe kryją, o swym wnętrzu z nikim nie mówią, wiedząc, że to innych nie zajmuje.

W potwornym młynie ziemskim, gdzie bożyszczem jest interes, walka o zbytek i użycie wykwitu cywilizacji, obcując z innymi, mają w oczach często zgrozę lub krytyczne zdumienie, ale milczą, i spełniając swe społeczne obowiązki, baczą tylko, by się nie dać zgnieść, zmiażdżyć. O dusze swe nie są trwożni: tych zaraza świata nie skazi. I tak trwają, rzadcy wśród świata i obcy mu zupełnie. Czasami znajdują druha. Otwierają się na ścieżaj wrota duszne, krzepią się oni wzajem:marzenia, potrzeby, tęsknice zmieniają się w słowo. Wyrażają ufnie głos swobody, ciszy, obcowania z naturą, przetwarzają swe żądze, aż utworzą czyn, aż wypracują sobie rzeczywiste, żywe, wedle swej duszy bytowanie."

21 października 2013

Ku pełni dojrzałości

Pracujemy świątek piątek i końca nie ma. Pogoda się poprawia, grzyby wciąż rosną. Tylko kozom zielone znika i są z tego powodu sfrustrowane z dnia na dzień bardziej.
Zajrzałam z Anną na działkę leśną. Szkoda, że nie wzięłam aparatu, bo byłoby co pokazać. Gęstwa leśna, niczym w amazońskiej puszczy, czy może raczej syberyjskiej tajdze, w której leżą pokotem jeden na drugim ścięte pnie świerków, sosen, brzóz, olch, pełno gałęzi wokół i bez ostrego narzędzia nijak nie wejdziesz w głąb. W sumie podoba mi się taka gospodarka leśna i takie prowadzenie lasu, jak w naszej gminie. W sąsiedniej obok, tj. nurzeckiej, żal wspaniałych lasów liściastych i mieszanych wciąż serce ściska i jest nieutulony, gdy tamtędy z rzadka przejeżdżamy. Tną na potęgę, chamsko, bez pardonu, skarby leśne, graby, dęby, klony, olchy, buki w systemie tzw. "gniazd", w miejsce których sadzą młodniaki, jednorodne i chorowite. Gniazd przybywa, lasów ubywa z roku na rok. Miejsce na Dąbrowie, gdzie mieszkałyśmy kilka lat, po 4 latach nieobecności jest już nie do poznania, taka pustynia.
Pojechałam z Anną tylko dlatego, że chciała piłą popracować, a samotna praca w lesie z piłą jest niebezpieczna na tyle, że podpisuje się specjalne oświadczenie w leśnictwie w tej sprawie. Kilka lat temu głośny był u nas wypadek, gdy jakiś mężczyzna czyścił swoją działkę, doświadczony w przecince, i zranił się piłą w udo. Nie miał telefonu, działka była daleko w lesie, nikogo wokół, i wykrwawił się na śmierć.
No, więc popracowałyśmy jakąś godzinkę. Anna poprzecinała pnie na mniejsze kawałki, co ułatwiło ich wyciągnięcie z gąszczu na drogę i wejście głębiej w las. Ja z kolei siekierką pozbawiałam owe pnie mniejszych gałązek, tylko raz sobie "kuku" zrobiłam w paluszek, ale co tam, już się zagoiło.
Działka jest rzut beretem od naszego siedliska, można rowerem dojechać w pięć minut.
Wróciłyśmy (samochodem tym razem) z dwoma świerkowymi czubami na pace, które dostały się kozom. Zajęły się nimi skwapliwie i z apetytem. Jesienne przysmaki.

Dalej, choć płot wciąż jeszcze nieskończony, trafiłyśmy na ugór, z narzędziem w kształcie świdra służącym do kopania dołków pod słupki (pożyczonym od życzliwego znajomego). Okorowałam trzy dębczaki, leżące już tam od wiosny, a Anna wywierciła dołki, wzdłuż rozciągniętego sznura. W ten sposób zaczęłyśmy kolejną ścianę ogrodzenia, od strony lasku brzozowego budować. Same, jak widać. Nie dlatego, że nas nie stać na pomocnika, czy wynajęcie fachowców, którzy by sami się tym zajęli. Ale dlatego, że za żadne skarby nie udaje nam się takowych ludzi w naszych podlaskich okolicach znaleźć! Albo teraz za grzybami latają, albo właśnie renty lub zapomogi odebrali z gminy. Niektórym się nie chce, zwyczajnie.
Ot, życie tutejsze.

Żeby jednak pocieszyć i nacieszyć oko jesiennymi klimatami, daję kilka dzisiejszych zdjęć, rosnących i dojrzewających zapasów na zimę. I nie tylko żywnościowych. I nie tylko na zimę, a na najbliższy tydzień zaledwie też. Jak poniżej prezentujący się nasz dzisiejszy wypiek z pieca chlebowego, żytni na zakwasie...


To zaś sery świeżo uwędzone, przysmaczek.


A poniżej fragmencik kuchni. Bateria winek, porzeczkowych, porzeczkowo-malinowych i winogronowych. Bulgoczą, dojrzewają w cieple. W otoczeniu serków żółtych, które właśnie z pielęgnacyjnej kąpieli wyszły i za niedługo zdatne już będą na ząb, na razie wracają do piwniczki. W butelce pet zeszłoroczny ocet jabłkowy się prezentuje, w dużej ilości zrobiony, który teraz używamy do sałatek i przetworów.


Na koniec daję, dla pochwalenia się, widok wyniku najnowszej fabrykacji mydła przez Annę. Już zastygłe, wyjęte z formy i pokrojone poszło w odstawkę na co najmniej miesiąc, bo też dojrzewa. Z dodatkiem mleka koziego, niezwykle łagodnego i przyjemnego dla skóry. Oraz płatków owsianych.

19 października 2013

Przygotowania

Pełnia Księżyca naprężyła pogodę, poranek był rześki i oszroniony. Choć wstać mi się w nocy nie chciało, ani oczu otworzyć, gdy Anna reklamowała mi niezwykły blask światła księżycowego na czystym nocnym niebie, a ranek wczesny przespałam, jak ostatnio co dzień, bośmy się już podzieliły obowiązkami. Anna, jako skowronek obrządza porannie kozy, ja jako sowa - wieczornie. Jednak co ze mnie za sowa! Jeśli chodzę spać z kurami (20, góra 21), a wstaję o tej samej godzinie, tylko 12 godzin później! Chyba borsuk raczej...
Kurczęta prowadzane przez Usię, kilkutygodniowe, w liczbie siedmiu, acz już obrosły całkiem piórkami, to jednak narzekały w dzień na chłód i już o 16 stały na progu domu, pikoląc w niebogłosy, że chcą pod dach. Poszły i po jedzeniu natychmiast otoczyły kółeczkiem kwokę, która rozcapierzyła opiekuńczo skrzydła, przygarniając co tylko się dało do siebie, na słomie, złożonej w stodółkowej kopce.
Patrząc na takie sceny zawsze się dziwię, że zwyczaj hodowania kur w naturalny sposób tak diametralnie wygasł na polskiej wsi. To naprawdę rzadki widok! Tymczasem własne stado rozmnażające się w zwykły dla siebie sposób to prawdziwy komfort dla hodowcy, który nie musi troszczyć się o młode nadmiernie, chuchać i dmuchać, dogrzewać i dokarmiać. A także, jak sądzę z obserwacji dla samych ptaków, które spełniają się we wszystkich rolach, żyją w zgodzie ze swoim instynktem, są przez to szczęśliwe i zdrowsze.
Kozy, po wczorajszej kwarantannie oborowej, dzisiaj wyszły na pastwisko dość późno, bo trzeba było czekać, aż rosa zejdzie (to ze względu na jedną z nich, która dostała zaburzeń gastrycznych, żerując na mokrym ostatnio). Efektem jest natychmiastowe zmniejszenie się ilości mleka o kilka litrów.
Anna zrobiła rekonesans na naszej nowej działce leśnej. Znów wprosiłyśmy się na świerk, bo tego co nazbierane, nie wystarczy na ogrodzenie dla kóz, planowane na przyszły rok. A potem nazbierała kosz opieniek, już w naszym pobliżu. Dużo jest już starych, niektóre robaczywe, to końcówka zważywszy przesilenie Księżyca i ochłodzenie. Ale i tak wyszło dwa garnki. Nie udało się jednak zagotować ani jednego, bo nagle zbrakło gazu i trzeba będzie na gwałt trzecią w tym roku butlę kupować.
W takim razie zabrałyśmy się za kiszenie kapusty (kupionej na targu onegdaj, w ilości 20 kilogramów). Anna poszatkowała, a raczej starła główki na dużej tarce, sprawdzającej się od lat w tym kapuścianym dziele, zamiast szatkownicy (kupiłyśmy na miejscowym targu za radą znajomego autochtona), ja wymieszałam kapustę z solą, kminkiem, tartą marchewką i jabłkiem i ubiłam tłuczkiem w beczce, przekładając co jakiś czas liściem laurowym. Tenże bobkowy listek ma znaczne właściwości anty-pleśniowe i utrzymuje produkt w formie długi czas (odstrasza także robaki w mące czy suszu np. grzybowym). Na koniec przycisnęłam całość deseczką dębową i kamieniem i ustawiłam beczułkę w kuchni, aby w cieple ruszyła fermentacja.
No, a teraz opisuję rzecz całą jako epokowe wydarzenie!
Bo w istocie jest ważne. Kiszona kapusta to tradycyjne i najlepsze naturalne źródło witaminy C aż do wiosny, na długie, pozbawione świeżych roślin zimowe czasy. Współcześnie łatwo jest z niej zrezygnować, kusząc się na podpędzane "witaminki" z marketu oraz cytrusy, coraz częściej modyfikowane genetycznie (np. cytryny, pomarańcze, winogrona bez pestek), albo kupując imitację kiszonej w sklepie, pachnącą dziwnie siarką czy czymś podobnym, co ma zabić zbyt prędką fermentację. A potem jakże trudno wrócić do zwyczaju odwiecznego, przez przodków zawsze o tej porze roku starannie odprawianego. Bo to rytuał jest, świętość. Ważna sprawa dla zdrowia wszystkich domowników, zwierząt też, które ową kapustę pod wiosnę zajadają pasjami. I naprawdę nie warto sobie odpuszczać w tej kwestii.

18 października 2013

Deszczowe zajęcia

Deszcz deszczy z wolna. Kozy w oborze. Dostają smakołyki na pocieszenie, krojoną dynię, marchew, jabłka, suchy chleb. Zmokłe kury. Niosą się coraz rzadziej. Codziennie zjadamy na śniadanie 2 jaja sadzone, zatem  cieszę się, gdy znajdę potem w gnieździe dwa świeże. Nie ubywa zapasów, ale i nie przybywa, trzeba się z tym na jakiś czas pogodzić. Nioski przechodzą o tej porze zmianę upierzenia i przestają się nieść na kilka tygodni. Norma w przyrodzie, którą niektórzy omijają (na jakiś czas) karmiąc drób intensywnie paszą treściwą i dodatkami mineralnymi. Ja niczego nie przyspieszam, ani nie unikam tym sposobem. Wolę poczekać. Nasze kury mają się świetnie pod względem zdrowotnym, żyją długo, czteroletnia Usia wysiedziała nam w tym sezonie dwukrotnie gromadę piskląt, żwawych i zdrowych, inne trzy- i czterolatki niosły się całą wiosnę i lato bez przerwy. Nie zdychają nagle na palpitację przetłuszczonego serca albo wątrobowe przypadłości. Poza tym palę od dzisiaj w ścianowym, bo noce są już chłodne, rosa tężeje nad ranem i samo przepalenie pod płytą kuchenną przestaje wystarczać. I dumam sobie jesiennie.

16 października 2013

Płot

Piękna październikowa pogoda skłania do prac na dworze. Stawiamy płot w miejscu brakującym w ogrodzeniu, za altaną, wzdłuż drogi szutrowej. Anna docięła odpowiedniej długości żerdzie świerkowe, a ja wykopałam dołek.
- Wiesz co, ty się świetnie nadajesz do kopania dołków. Ogrodzenie ogrodu leśnego same zrobimy, zobaczysz! - stwierdziła Anna.
W dołek wstawiłyśmy słupek dębowy i umocniłyśmy go. Żerdzie zostały przybite, w liczbie czterech. Brakuje jeszcze dwóch do zamknięcia parkanu.
- To znamienne, że się teraz tak odgradzamy. To symboliczne - wzięło Annę na filozofowanie - To jest jak zaznaczenie czegoś ważnego, postawienie granic i progów innym na wiosce. Tak to czuję i stawiam płot, ot co!
Na przykręcenie sztachet, już z dawien dawna pomalowanych, nie starczyło już ani czasu ani siły baterii we wkrętarce, która notorycznie pada po kilku wkrętach. Robota została na jutro.
Wpadł też Kościk, który niedawno wyszedł z zawiasów, odkarmiony, wypoczęty, spokojny, rzadko pijący, jak na razie.
- Do pracy byś przyszedł - zaproponowałam.
- Czemu nie? Przyjdę - odpowiedział - Ale na razie grzyby zbieram. Wysyp jest.
I tak tu mamy z wszelkimi pomocnikami. Zresztą z czym tu konkurować. Dniówka ciężkiej pracy z obiadem leci za połowę tego, co można zyskać wędrując po lesie kilka godzin. Autochtoni znają tzw. "miejsca grzybowe" i nie chodzą w ciemno. Kościk nazbierał dzisiaj skrzynkę grzybów.
- Na oko będzie jakieś 15 kilogramów.
Wciąż bawimy się w przetwarzanie opieniek. Kolejna dawka dzisiaj, jutro następna, odmierzana największym garnkiem, do którego się mieszczą do zagotowania. W skupie ich nie chcą, co najwyżej jacyś handlarze prywatni, sprzedający je w Warszawie, skupują, ale trzeba wiedzieć kto, kiedy i ile chce.

15 października 2013

Końca nie ma!

A we mgle rosną grzyby. I nie ma końca suszeniu, gotowaniu i przetwarzaniu. Wczoraj w ruch poszedł piec chlebowy, z braku dobrze wysuszonego wkładu nieco za słabo się nagrzał i babka ziemniaczana w wersji wegetariańskiej za lekko się spiekła. Skwarki z boczku czy słoniny jednak swoje czynią i pomagają w pieczeniu, oto mądrość przodków. Przy okazji znajomi wpadli i nam pomogli ją zjeść, w obu wersjach, wege- i mięsnej, i spróbowali naszych napitków, nie do końca jeszcze dojrzałych (i pewnie dojrzałości nie doczekają, zważywszy, że przestałam pić piwo). Grzejąc się w Chatce Dziadka od napalonego pieca i dyskutowania o naszych sprawach lokalnych.
Poza tym grzyby trzeba dosuszyć i na gorąco zapakować do słoików, zakręcić szczelnie, do czego chlebowy także się przydaje, bo mamy tego suszu kilka brytfanek. Po co? To naturalna ochrona przed molami spożywczymi, które potrafią pracowicie zebrany susz unicestwić nawet w szczelnym opakowaniu, czego raz, jeszcze na Dąbrowie doświadczyłyśmy. Tak więc palimy dziś znowu, żeby sprawy dokończyć. A Anna znów z wypasu całe wielkie wiadro opieniek przyniosła. Zagotowałam je i robimy sałatkę z tych siekanych grzybów z dodatkiem cebuli, marchwi, papryki. Nadaje się do przechowywania w słoikach dłuższy czas. I koszyk prawdziwków. Te idą na susz. Ja cię kręcę!

13 października 2013

Mgła

Królują poranne mgły.
Kolejna porcja kiełbasy domowej zrobiona. Dwa dni pracy, zaczynamy zdobywać wprawę.
Posadzone sadzonki późno owocujących malin.

9 października 2013

Szczęściara

Perlicza historia zyskała zakończenie dzisiejszego ranka. Anna zajrzała bowiem do kurnika i stwierdziła, że są trzy perliczki, czyli jeden z dwóch kogutów nie zaginął był wczoraj, jak mniemałyśmy, tylko zaszył się w jakimś niewidzialnym kącie. To skusiło nas jednak do podjęcia jeszcze jednej próby upolowania nadmiarowego kogutka. Parka, trudno, niech już sobie żyje i zdobi podwórko.
Anna chwyciła w zamkniętym kurniku jedną sztukę i zaniosła ją na pieniek.
- Przynieś mi siekierę - zadysponowała.
- Ok, ale sprawdźmy najpierw czy to nie perliczka - stwierdziłam.
- Ale jak teraz poznam, nie mając porównania?
Podałam siekierę i krzycząc dramatycznie: Tylko nie zabijaj jej jeszcze, poczekaj! - pomknęłam zajrzeć do kurnika, aby porównać. No, tak, we wnętrzu pozostał kogut, co można było poznać po wzniesionych skrzydełkach i wielkości.
- Masz samiczkę. Zostaw ją! - zawołałam.
Ale Anna, niepewna efektu kolejnej łapanki, na wszelki wypadek zapakowała perliczkę do worka i zawiązała go. Dopiero potem weszła znowu do kurnika i przez kilka chwil ganiała delikwenta po wnętrzu, aż wreszcie dopadła go w jakimś rogu. Udało się.
Nadmiarowy samiec powędrował na pieniek i za moment już nie żył, a ja wypuściłam uwięzioną samiczkę z wora.
Jako drugi (zamówione były oba perliki) poszedł na pieniek tegoroczny młody kogucik zielononożny (w zapasie mamy jeszcze kilka młodszych rosnących). I tak udało się szczęśliwie wypełnić zamówienie i nie zblamować.

8 października 2013

Strata czy zysk

Po raz pierwszy odkąd u nas jest (od dwóch lat?) widziałam dzisiaj Kicię tak szczęśliwie ganiającą własny ogon, jak mała koteczka-dziecineczka, w kuchni na podłodze... Chyba wreszcie zaufała mi i przełamała się. Rzeczywiście, przestała ostatnio stwarzać problemy, burmuszyć się, buntować, ukrywać, brudzić. I obie czujemy, że jest z tym lepiej, lżej. Zima przed nami i nowe wyzwania, zobaczymy. W każdym razie zwierzątko zaczęło się starać ze swej strony, być w zgodzie z nami  i narzuconym przez nas porządkiem.

Po południu popracowałyśmy w sadzie przy naprawie ogrodzenia. Trzeba było przybić kilka nowych żerdzi w miejsce połamanych, lub zbyt rzadko nabitych. Sąsiad, tnący właśnie u siebie na podwórzu drewno na krajzedze, musiał się nieźle uśmiać słysząc nasze głośne dyskusje i spory przy tej pracy. Całkowicie babskiego rodzaju. "Daj babie siekierę, piłę, młotek, gwoździe i drugą babę do pomocy, a zaraz usłyszysz co myśli o całym świecie i tobie!".
Niestety, kozy znowu trzeba ogarnąć. Nie trzymają się już własnego pastwiska, tylko lezą na wioskę. A mimo, że już ogródki posprzątane, to pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Na ich drodze stanęło poletko z kiełkującym "unijnym żytem". Nie byłoby to nic złego, w końcu puszcza się specjalnie bydło na taką świeżą paszę jesienią, aby potem gęściej rosło, ale jest to niestety pole zlane dwa miesiące temu randapem. I nie chcemy, aby kozy żarły coś tak niebezpiecznego chemicznie.
Takich "chemicznych kwiatków" na "ekologicznym Podlasiu" jest wiele. Choć zapewne mniej, niż w Polszcze. Niestety, są coraz częstsze. Miejscowi lubią naśladować zachodnie zwyczaje, które tu docierają nieco później. Wiedza o szkodliwości takich rozwiązań nie dociera do ich umysłów. Śmieją się, gdy o tym wspomnieć. Liczy się spektakularnie szybki efekt.
Są też inne "chemiczne kwiatki". Także częste na zachodzie. Ale tutaj specjalnie, z racji leśnego otoczenia, denerwujące i przykre, wstydliwe. Starsi ludzie, wciąż zamiast wyrzucać śmieci do kosza, za który w końcu muszą płacić z urzędu, spalają je w rozmaity sposób. Pod kuchenną płytą (słyszę potem jak chrypią i kaszlą po obiedzie, ugotowanym na takim wkładzie), albo na brzegu obsianego czy obsadzonego pola, aby przy okazji wystraszyć dziki. Że przy okazji smrodzą tak, że we własnej sypialni nie daje się zasnąć, bo czad rozchodzi się na całą wioskę, to ich nie obchodzi. Zalega na ten temat "chemiczna" cisza medialna. Nikt o tym nie mówi głośno. Ani może nawet cicho.
No, nie jest to już tylko bezpieczny papier, tektura, celofan, tkanina, sklejka, jak drzewiej bywało, i do czego zapewne się przyzwyczaili, ale sterty opakowań plastikowych i foliowych, które mają dobrą renomę na (każdej) wiosce, jako świetne rozpałki do drewna w piecu. Bywają też stare opony i gumy wszelkiego rodzaju, jako odstraszacze dla dzikiej zwierzyny, spalane na brzegach lasu.
No, i tak to jest. Z tą na ten przykład ekologią w "..." (tj. w cudzysłowie).

A na sam koniec dnia zostało clou. Trzeba było upolować perliki. Znalazł się kupiec, chętny je zjeść, a nam zapłacić. Hm... polowanie było długie, uparte, ale bez efektu. Mamy zbyt wysoki kurnik, perliczki upodobały sobie najwyższe belki, do których trudno się dostać, nawet korzystając z drabiny. Przeskakują z jednej na drugą. Uciekają błyskawicznie, zostawiając w garści pęk piór. W końcu zrobiło się ciemno, i niewielka widoczność oraz brak sprawnej latarki, skłoniła nas do refleksji. Siedząc na stercie świerkowych żerdzi Anna rzekła:
- A może je zostawmy? Szkoda mi ich trochę. Sama powiedziałaś, że są takie ładne i egzotyczne, i niewiele jedzą...
- Sama pomyśl. To jedyna okazja, żeby zwrócił nam się wkład za ich karmienie przez cały rok. Nawet jajek nie umiałyśmy znaleźć! - oponowałam logicznie, jako advocatus diaboli.
- Ale jedna dzisiaj akurat zaginęła, jak mi się zdaje. W kurniku jest tylko parka. Jeśli nawet złapię jedno z nich teraz, to drugie będzie samotne...
- No tak, samotne, Jak kiedyś Gusia... Zatem uważasz, że stać nas na utrzymywanie takich darmozjadów nie wiadomo ile czasu?
- A złapiesz je? Sama powiedz - padło pytanie na pytanie.
Zaczęła niewątpliwie działać koniunkcja Księżyca z Wenus na niebie w tym momencie, że moje serce, na wspomnienie Gusi zmiękło. W cieniu cieni, po zmroku wypatrzyłyśmy robiący delikatne hałasy cień perlika, przyczajony koło otwartego kurnika. Anna zaszła go od jednej strony, ja od drugiej. Jakimś cudem udało się go nam zagnać z powrotem do kurnika i zamknąć za nim drzwi.
- Trudno się mówi, musimy odmówić - orzekła Anna. A ona jak coś powie, to powie.

7 października 2013

Gra w bierki

Efekty naszej codziennej pracy jesiennej, jak widać, są. Coraz nawet bardziej są, przybywa ich.
Takich ścianek naciętego drewna mamy pod daszkiem około dziesięciu, a obok stoi drugi daszek, nawet dłuższy, i równie po brzegi zapełniony. Zapas na zimę.

Anna tnie odpady świerkowe, potrafi tak wiele godzin się zapamiętać. Metoda układania w ten sposób drewna, pomiędzy czterema wbitymi w ziemię kołkami, aby cięło się szybciej i sprawniej, została nam podpowiedziana przez znajomego Podlechitę.

Jak widać nastały słoneczne dni. Nawet widziałam dwie gromadki chyba żurawi lecące na opak, czyli z południa na północ i północny-zachód. Oznaka ocieplenia.
Spróbowałam ogarnąć obiektywem ten nasz podwórzec po sortowaniu kupy świerkowej. Zrobiło się jakby ciekawiej... Wielkie pole gry w drewniane bierki.



6 października 2013

Grzyby i źródło karmy

Seria jarska trwa. Na niedzielny obiad przyszło mi zrobić smażonkę z grzybów, nazbieranych przez Annę podczas porannego wypasu kóz (tak, chadza sobie z nimi po lesie, z koszykiem w ręce). W większości były to podgrzybki, kilka maślaków, opieniek, jakiś prawdziwek, koźlarze dałam do suszenia, bo ich nie lubię na świeżo, są za ciężkie. Od Podlechitów nauczyłam się przed pokrojeniem wyparzać grzyby wrzątkiem. Nie wiem dokładnie po co to, ale "tak jest lepiej". Poza tym niewątpliwie pomaga to w czyszczeniu grzybów z piasku, zwłaszcza blaszkowatych kurek, zieleniatek (podsłonkami w Piorkowskiem czasem nazywanych), opieniek, turków vel kołpaków (w Piotrkowskiem nieznanych i na moje oko nie występujących) itp. Piasek wypada sam i nie zgrzyta w zębach podczas jedzenia.
Zatem nie koniec suszenia!
Tym niemniej na tyle się ociepliło, i ma jeszcze ocieplić, że przerwałam palenie w ścianowym. Wystarcza płyta.
Na zwieńczenie niedzieli Anna zawekowała 3 kilogramy sałatki buraczano-paprykowej w occie jabłkowym, z cebulą i czosnkiem. Zeszłej zimy bardzo nam smakowała.
Reszta zebranych w ogródku buraków wraz z kilkoma selerami, wylądowała w piwniczce, jako zapas świeżych warzyw do zup, barszczu i soków. W minionym roku nie przetrwały Bożego Narodzenia, gdyż ścigałyśmy się z myszą, która ulubiła sobie ćwikłę nadmiernie. Dlatego w tym roku zapasy umieszczamy w piwniczce domowej, gdzie myszy się nie zdarzają, od czasu jak pozalepiałam zaprawą wszelkie możliwe dziury i przejścia z zewnątrz..

A piszę o tym jedzeniu znowu nie dlatego, że moja uwaga wokół niego się cały czas kręci, choć wiele czynności dnia z racji sezonu i koniecznych prac gospodarskich tak, ale po to, aby zanotować fakt, że na wsi rzeczywiście w pewnych okresach zwłaszcza, ale i na co dzień, gdy już się gospodarstwo wdroży w pewien rytm, żyje się dużo taniej, niż w mieście, i można często zjeść dobrze i za darmo właściwie (o ile nie liczyć własnej pracy włożonej w produkcję jedzenia, warzyw, owoców, hodowlę zwierząt, uprawę roli, wyprawy do lasu, a potem przetwarzanie zdobyczy i ich magazynowanie). Zmiana źródła zdobywania żywności na własne, daje realne oszczędności w skali tygodnia, miesiąca, roku i to jest do osiągnięcia. Po prostu, zwyczajnie. Dla każdego. Jeśli tylko chce się zakasać rękawy i popracować codziennie choć odrobinę na swój komfort. Zresztą, cóż innego można na wsi robić? No, chyba tylko jeszcze sztuką się zajmować i budować, budować, klecić, cokolwiek nowego przyjdzie do głowy.

5 października 2013

Jesienne zbiory, przetwory i potrawy, czyli leczo cygańskie

Dzień był bardzo słoneczny i w sumie ciepły. Kozy od jakiegoś czasu jak zaczarowane pasą się od rana do zaawansowanego popołudnia bez przerwy. A ponieważ panie sąsiadki już zebrały wszelkie warzywa z ogródków, przestałyśmy chodzić za nimi jako pasterki, pasą się same. W ten sposób wygospodarował się wolny czas do zagospodarowania. Tzn. wolny czas dla Anny, bo ja wciąż robię to samo codziennie. Serowarzę, rąbię drewno, palę pod płytą i gotuję obiad, czasem jakieś przetwory dorabiając.
Zatem Anna chwyciła za piłę i dalejże segregować zalegającą już od zeszłej zimy na podwórzu kupę świerkowych żerdzi. Część odpowiednio długich i grubych oraz ciężkich na przecięcie na traku, część nieco gorszych, cieńszych na inną kupkę, te w razie potrzeby będą do wyboru przy budowie ogrodzenia, część gorszych odpadów, cienkich i lekkich, czyli suchych do pocięcia na opał, a część krótszych, ale ciężkich i grubych do budowlanych celów, jeszcze słabo określonych na przyszłość. Kupek się namnożyło na podwórzu, ale jakoś tak luźniej się zrobiło wreszcie.
Anna piłowała zawzięcie całe popołudnie, a ja układałam kolejne zbiory drzewne w ścianki w różnych miejscach, jeszcze wolnych. Część zwiozłam taczką na taras, gdzie drewno ma wystawę na południe, szybko schnie, a poza tym jest pod ręką w czas śniegów i mrozów. Wystarczy wyskoczyć na chwilę, nawet w podkoszulku na taras i wnieść do domu brakujące bierwionka, aby dorzucić do piecokuchni.

Na obiad przyrządziłam kolejne danie warzywne. Ostatnio jadamy głownie warzywa. I jedno powiem. Gdybym tak miała cały boży rok robić, znudziłoby mi się szybko. Ale, że z okazji jesieni i zbiorów przeszłyśmy na jedzenie jarskie nieomal (nieomal), z przyjemnością czyszczę kiszki.
Po pasztecie z cukinii, zupie burakowej, smażonych zielonych pomidorach z sadzonym jajkiem, kolejne danie, które nauczyłam się dość dobrze przyrządzać to leczo. Jadamy teraz tego dużo. Z okazji urodzaju cukiniowo-patisonowo-dyniowo-pomidorowego. Jak przyrządzać leczo po cygańsku, gdyż jest to danie cygańskie, z regionu rumuńsko-węgierskiego nauczyłam się od rodowitych tamtejszych Cyganów, którzy gościli na festiwalu folkowym w Czeremsze.
Uwaga, podaję przepis, który z ich ust usłyszałam byłam. I stosuję wiernie.

Nie wiem, czy ktoś z Czytelników pamięta tabory cygańskie, wędrujące przez Polskę ledwie wiosna ruszyła. Ja pamiętam. Pamiętam popłoch i podniecenie, jakie budziły, nadjeżdżając znienacka i jadąc wolno przez moje miasteczko rodzinne. Wszyscy czuli się podminowani i zmobilizowani do nadzwyczajnej uwagi. Cyganie zakładali zwyczajowo obóz na polanie w naszym lesie, koło wysychającego jeziorka. Przyciągał on młodych ludzi, żądnych wieczornej zabawy przy ognisku ze strony "naszych", a z niego wyruszały "Cyganichy" na wieś, za zarobkiem lub "urobkiem" raczej. Moja babka padła raz czy kilka razy ich ofiarą, więc wiem z jej ust, jak to się odbywało. W drzwiach domu zjawiała się Cyganicha, zagajająca rozmowę "handlową". A to, że powróży, a to, że garnki sprzeda, czy co tam jeszcze. Rozmowa trwała długo, bo żadne "nie" nie docierało jakoś do jej uszu. W tym samym czasie druga Cyganicha plądrowała niepostrzeżenie obejście. I gdy moja babka wyjrzała na dwór zza ramienia okupującej drzwi rozmówczyni, zobaczyła co się dzieje, a w obejściu miała jeszcze kilka budynków gospodarczych i ogród i sad, dalejże wyganiać nieproszonych gości wielkim głosem, obcesowo. Cyganichy wrzeszcząc i kłócąc się wycofywały się krok po kroku do bramy, po czym uchodziły w te pędy. Z łupem, jak się okazało. Kilkoma kurami, czy kaczkami, oraz ogródkowymi zbiorami, schowanymi pod spódnicą, zawieszonymi na specjalnych hakach. Moja babka twierdziła, że miały kilka spódnic, i jak którąś udało jej się zmusić do podniesienia jej, to uniosła tylko wierzchnią.
Po co o tym opowiadam? Ano, żeby przybliżyć klimat i zasadę sporządzania lecza (cygańskiego wynalazku).
Nasi południowi sąsiedzi, od Węgier, Rumunii, Czech po Śląsk lubują się w używaniu specjalnych garnków żeliwnych, zawieszanych nad ogniskiem, w których przyrządza się pieczonkę, czyli danie ze wszystkiego co się da. Tak robili pierwotnie Cyganie i jest to ich wynalazek. Leczo jest takim daniem pieczonkowym
Wrzucano w jeden gar wszystko, co udało się zdobyć z ogródków odwiedzanej wioski. Pokrojone w kostkę. Podstawą był tłuszcz ze słoniny, zdobytej od jakiegoś gospodarza. Dalej szły pokrojone pomidory, papryki, marchewki, selery, pietruszki, kalafiorki też, jeśli się trafiły, i fasolka zielona także, ziemniaczki, zielenina taka czy owaka, dynia lub jak teraz cukinie i patisony. Oraz grzyby. Wszystko to kitrasiło się na ogniu często mieszane we własnym sosie, bez kropli dolanej wody. Dosmaczone solą i pieprzem, czy zielem angielskim i liściem laurowym. Jeśli zgęstniało zbyt szybko dolewano wytrawnego wina. Po czym raczono się zespołowo przy śmiechu i zabawie i muzyce. Tak to było.
Zatem przyrządzam potrawę po cygańsku, wspominając nieutuloną złość mojej babki, okradzionej ze złotodajnych kurek i kaczek, i myśląc o czasach, które nas czekają jeszcze, gdy złodziejstwa wędrownych wygłodniałych mieszczuchów staną się zmorą zwyczajnych gospodarzy ziemi.

4 października 2013

Przed zmianą?

Przez kilka dni nie miałyśmy łącza internetowego. Odcięli nam za niezapłacony rachunek. Po telefonicznej interwencji i zapłaceniu rachunku na poczcie, włączyli. I nawet nie trzeba było czekać 24 godzin, jak sobie zagwarantowała firma, bo już po godzinie można było zajrzeć do sieci i dowiedzieć się co tam u kogo nowego urodziło`sia. Jakoś nie brakowało mi w tym czasie netu. To odnotowuję. I nawet zaczęłam poważnie rozważać zakończenie blogowania, jakoś chodzi mi to po głowie od pewnego czasu. Czemu? Wyprztykałam się twórczo w tej formie chyba, i tyle.
Jakąś zmianę wietrzę. Z tego względu. W sobie. Ale nic nadto nie wiem. Ani rozumiem.

Anna przeziębiła się pasąc kozy, w te mocno chłodne dni ostatnie. Dostała kataru, z kataru bólu głowy i zatok, no, i kaszlu. Dziś już stwierdziła, że zdrowieje. Leczyła się głównie zwiększonymi dawkami witaminy C, i herbatkami ziołowymi z dodatkiem rozgrzewającego soku z czarnego bzu. Od dwóch dni rżnie i tnie, przygotowując drewno świerkowe do pocięcia, a resztki magazynując pod daszkiem do pieca.
Mnie nic nie wzięło.
Za to palę codziennie wieczorem w ścianowym, aby chora miała luksusy.

Zakończyłyśmy suszenie grzybów, wyszły cztery woreczki, dość spore. Starczy na długo.
Teraz suszę liście selera i pora na mieszankę smakowo-warzywną do potraw. W jej skład wejdą jeszcze ususzone wcześniej liście lubczyku.
Z potraw zaś wczoraj udało mi się upiec po raz pierwszy sławetny pasztet z cukinii. Żeby jakoś był rewelacyjny, hm... chyba dla wegetariańskich głodomorów głównie. Ale liczy się jako osiąg, bo składniki były własne. Ostatnia cukinia, marchew, cebula, jaja i ser, jedynie zamiast bułki musiałam użyć zastępstwa, w tym wypadku kaszki jaglanej (jedyny składnik wzięty ze sklepu). Z własnej inwencji dodałam także mielonych gotowanych świeżych grzybów z lasu obok.