6 października 2013

Grzyby i źródło karmy

Seria jarska trwa. Na niedzielny obiad przyszło mi zrobić smażonkę z grzybów, nazbieranych przez Annę podczas porannego wypasu kóz (tak, chadza sobie z nimi po lesie, z koszykiem w ręce). W większości były to podgrzybki, kilka maślaków, opieniek, jakiś prawdziwek, koźlarze dałam do suszenia, bo ich nie lubię na świeżo, są za ciężkie. Od Podlechitów nauczyłam się przed pokrojeniem wyparzać grzyby wrzątkiem. Nie wiem dokładnie po co to, ale "tak jest lepiej". Poza tym niewątpliwie pomaga to w czyszczeniu grzybów z piasku, zwłaszcza blaszkowatych kurek, zieleniatek (podsłonkami w Piorkowskiem czasem nazywanych), opieniek, turków vel kołpaków (w Piotrkowskiem nieznanych i na moje oko nie występujących) itp. Piasek wypada sam i nie zgrzyta w zębach podczas jedzenia.
Zatem nie koniec suszenia!
Tym niemniej na tyle się ociepliło, i ma jeszcze ocieplić, że przerwałam palenie w ścianowym. Wystarcza płyta.
Na zwieńczenie niedzieli Anna zawekowała 3 kilogramy sałatki buraczano-paprykowej w occie jabłkowym, z cebulą i czosnkiem. Zeszłej zimy bardzo nam smakowała.
Reszta zebranych w ogródku buraków wraz z kilkoma selerami, wylądowała w piwniczce, jako zapas świeżych warzyw do zup, barszczu i soków. W minionym roku nie przetrwały Bożego Narodzenia, gdyż ścigałyśmy się z myszą, która ulubiła sobie ćwikłę nadmiernie. Dlatego w tym roku zapasy umieszczamy w piwniczce domowej, gdzie myszy się nie zdarzają, od czasu jak pozalepiałam zaprawą wszelkie możliwe dziury i przejścia z zewnątrz..

A piszę o tym jedzeniu znowu nie dlatego, że moja uwaga wokół niego się cały czas kręci, choć wiele czynności dnia z racji sezonu i koniecznych prac gospodarskich tak, ale po to, aby zanotować fakt, że na wsi rzeczywiście w pewnych okresach zwłaszcza, ale i na co dzień, gdy już się gospodarstwo wdroży w pewien rytm, żyje się dużo taniej, niż w mieście, i można często zjeść dobrze i za darmo właściwie (o ile nie liczyć własnej pracy włożonej w produkcję jedzenia, warzyw, owoców, hodowlę zwierząt, uprawę roli, wyprawy do lasu, a potem przetwarzanie zdobyczy i ich magazynowanie). Zmiana źródła zdobywania żywności na własne, daje realne oszczędności w skali tygodnia, miesiąca, roku i to jest do osiągnięcia. Po prostu, zwyczajnie. Dla każdego. Jeśli tylko chce się zakasać rękawy i popracować codziennie choć odrobinę na swój komfort. Zresztą, cóż innego można na wsi robić? No, chyba tylko jeszcze sztuką się zajmować i budować, budować, klecić, cokolwiek nowego przyjdzie do głowy.

5 komentarzy:

  1. Ależ tych przetworów robicie będą zimą jak znalazł...U mnie też w tym roku ciasno w spiżarnii

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano właśnie i o to się rozchodzi, o samowystarczalność, plus parę groszy z dodatkowych działalności.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteście super zorganizowane i umiecie zagospodarować wszystko to, co Matka Ziemia, dzięki Waszej pracy, wyda na światło dzienne....podziwiam i zawsze z ciekawością czekam na kolejny post :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Od niedawna czytam Twój blog, i bardzo proszę: nie przestawaj pisać. Czytam z przyjemnością, jak sobie wspaniale radzicie, jak zadowolone żyjecie z dala od korporacji i innych "wynalazków" i podziwiam Was bardzo i czytam z wielkim zaciekawieniem.

    OdpowiedzUsuń
  5. No toż to jasne, jak słońce, że własne uprawy i chów dają niemałe oszczędności. Już widzę to w naszym budżecie - jak tylko posiedliśmy działkę, a ziemia zaczęła rodzić, od razu zrobiło się jakby więcej pieniędzy w portfelu, choć tak naprawdę wcale ich nie przybyło. Przetwory lądują sukcesywnie na półkach szafki, która zapełnia się błyskawicznie, co mnie bardzo cieszy, bowiem będziemy mieć co jeść przez zimę i wczesną wiosną bez odwiedzania sklepów. :)

    OdpowiedzUsuń