31 grudnia 2019

Doroczne wnioski

Zimy brak. Zadałam to pytanie gwiazdom i nawet przepowiedziały mi pogodę na rok, ale czy moja metoda się sprawdzi, ocenię w praniu. Nie będę na razie wieszczyć z niej publicznie. Na krótszą metę widać, że jeśli ma się oziębić stosownie do pory roku, to po pełni Księżyca, która wypadnie 10 stycznia. Roku przyszłego, który zacznie się już za kilka godzin.

Tuż przed świętami zjawiła się wreszcie zamówiona ekipa drwalska i drzewa ocieniające nam ogródek od strony drogi zostały ścięte. Zmieniło się feng shui przestrzeni, blokujące przeszkody znikły, więc spodziewam się jakichś pozytywnych zmian w funkcjonowaniu, zobaczymy.

Święta przeszły niepostrzeżenie. Okna zostały umyte, więc do piekła nie trafimy. Obżarstwa nie było (na nie mamy cały boży rok). Od Wigilii przez całe Boże Narodzenie trwało śledziożerstwo łyskaczem popijane (w niewielkich ilościach). Obejrzałam także "Wiedźmina", z którego to serialu raptem jeden, no, dwa odcinki mi się spodobały. Piąty i następny, ten ze złotym smokiem, ale to smok mi wpadł w oko. Historia o strzydze, z opowiadania, które dawno temu zrobiło na mnie wielkie wrażenie swoim zaćmieniowym klimatem, została kompletnie popsuta, acz trafiło mi się ją właśnie w dzień zaćmienia oglądać. Taki traf symboliczny.

Na poprawę humoru zaraz po zakończeniu serii wróciłam do nieśmiertelnego "Kingsajza". Dawno-dawno temu, przed potopem, po raz pierwszy oglądałam go z Adasiem, który sławny się w moim domu zrobił jako bajarz o krasnoludkach. Aż pewnego ranka moja kilkuletnia wtedy siostrzenica przyszła do niego, gdy jeszcze spał, z małym koszyczkiem, żeby go - kiedy się w nocy w krasnoludka  przemienia - schować pod kołderką. Niestety, nie zdążyła, już wziął i urósł, bo słońce wstało i rzuciło na niego promienie przez okno. Od tamtej pory, gdy oglądam ów film (zazwyczaj raz na rok w okolicach Świąt) i słyszę pierwsze dwa zdania budzącego się Olgierda Jedliny: "Adaś? Adaś!" I: "Ewa? Muszę ci coś powiedzieć..." - to zawsze łączę się telepatycznie z Adasiem. Właśnie mi na nasze imieniny doroczne przysłał wiadomość, że się za pisanie bajek o krasnoludkach na Księżycu zabiera. Ja też głównie w niebo patrzę, acz krasnoludków tam nie wypatruję.

Zrobiłam doroczne podsumowanie. Powiem tak. Radzimy sobie, ale dzięki pozarolniczym działaniom. Jednak po raz pierwszy gospodarstwo nie zarobiło na siebie i nie wyszło na zero. Mimo dotacji. Oczywiście nie wliczam żywności, którą nam stale daje i mamy duże zapasy jadła, oraz opału, jednak kozy ledwie zarobiły na siano i owies. Winny jest spadek cen koźląt, nawet po haniebnej obniżce popyt był nijaki. Najlepszy w świecie twaróg, który wytwarzam, przeważnie zjadamy osobiście wraz z dalszą rodziną i w zespole z drobiem. Żółty daje się dojrzewać przez zimę, więc służy nam w okresie bez-mlecznym, jako przekąska do wina i oczywiście dodatek do ulubionej pizzy. Miejscowym kozie mleko rzadko w smak, i drogie się wydaje, choć w porównaniu z cenami w Polsce sprzedaję naprawdę najtaniej, a co dopiero ser. Który naklejek nie ma, nie jest zapakowany próżniowo i opieczętowany biurokratycznie, niektórym capi kozą, choć nawet nie spróbowali itp. itd. Jak widać teraz z obrachunku rocznego powinnam te produkty wycenić razy dwa, aby hodowla zaczęła przynosić jakikolwiek zysk! A to już kompletny strzał w stopę przy obecnym braku zainteresowania. Jednym słowem trzeba będzie przeorganizować się rolnie, chyba, że jakiś cud się wydarzy i ludzie zmądrzeją, uświadomią sobie, że nie opłaca się taniochy sklepowej kupować, a potem chorować ze śmiertelnym skutkiem. Ewentualnie ceny sklepowego szajsu pójdą tak w górę, że się klientela obudzi i na swojskie najlepsze żarło zwróci znowu oko.

17 grudnia 2019

Wieczorne hobby

Długie późnojesienne wieczory wymagają zagospodarowania. Zwierzyna pokładziona spać już o 15, obiad ugotowany, w piecu napalone, naczynia pozmywane, pokoje zamiecione, coś trzeba robić, aby się nie zanudzić.
Co prawda miewam swoje zajęcia astrologiczne i wróżbiarskie, bo czasem ktoś chce poznać swój horoskop, albo co mówią karty na kolejny rok, i zajmuje mi to do kilku godzin dziennie. Poza tym czytam mądre księgi, i wałkuję podręczniki astrologiczne, bo wiedzy nigdy dość. To nauka obfita i skomplikowana na tyle, że stałe przypominanie sobie podstaw i różnych technik prognostycznych jest nader wskazane. Zawsze jest coś do przypomnienia sobie, poznania i wypróbowania w obliczeniach. Niemniej oczy się od tego męczą, zwłaszcza, że światła dziennego mało i pisać muszę w większości przy żarówce, co męczy mój nienajlepszy wzrok. Do tego muszę też odpocząć od pracy umysłowej i zaangażować bardziej inne zmysły. Jest awaryjne wyjście.

Anna sprowadziła potrzebne akcesoria z pracowni do domu, bo glina w nieogrzewanym stale budynku twardnieje i przymarza, wyroby słabo i nierównomiernie schną. Zatem trzeci pokój robi za mini-pracownię i suszarnię, małe akcesoria, np. ozdoby można lepić zwyczajnie przy stole w głównym pokoju, oglądając seriale, a naczynia toczyć na elektrycznym kole postawionym w kuchni.
Zabrałam się i ja za glinianą zabawę, choć na razie więcej mam w głowie, jako projekt. To tytułem wypełnienia twórczo i interesująco wolnego czasu.

Na razie nie mam się czym pochwalić, zatem pokazuję inne wyroby rąk Aninych. Zdjęcia robione komórką, więc oświetlenie i jakość pozostawia do życzenia, za co przepraszamy. Do wiosny raczej lepiej nie będzie.






Ubiegając pytania powiem: tak, czasem te i inne wyroby bywają dostępne na kiermaszach lokalnych, stąd wiem, że kolczyki ceramiczne mają spore wzięcie u dziewczynek, dziewcząt i pań. Oraz wszelkie inne drobiazgi, typu patery, miseczki, podstawki pod łyżkę wazową, mydelniczki, kubki, ozdobne kafelki i zawieszki na choinkę również u reszty zainteresowanej klienteli.

12 grudnia 2019

Późna jesień, czyli myślał indor...

Późna jesień, gdy temperatury chodzą około zera i są w przeważającym procencie na plusie, nie jest zła. Kociej Maciej co prawda dawno już zmienił letnie nawyki i większość nocy przesypia w domu, wychodząc dopiero nad ranem i wracając wkrótce na śniadanie, ale zdarza mu się jeszcze zabalować.

Prace w gospodarstwie przystopowały na tyle, na ile mogą. Kozy spędzają czas w koziarni przy otwartych na ścieżaj wrotach w dzień, na sianku i owsie, z dodatkami warzywnych smakołyków od czasu do czasu. W praktyce nie są już dojone oprócz jednej, najpóźniej zakoconej i najwięcej dającej, raz dziennie, co pozwala mieć jeszcze codzienne świeże mleczko do kawy, wkład do szejka owocowego i zabielinkę do porannej zupki ryżowej albo jaglanej.

Czas przedświąteczny i przedzimowy każe także przejrzeć stado drobiu pod kątem zbiorów i oszczędności. Właśnie dorosły tegoroczne kogutki, trochę ich za dużo na podwórku, robią raban w kurniku, wyjadają nioskom karmę. Z pięciu zrobiło się dwa. Podobnie pod nóż poszedł dwuletni indor, tłusty, ledwie toczący się i posiadający największy apetyt w swoim stadzie. Nie wiem ile ważył, bo nie dorobiłam się jeszcze wagi mierzącej powyżej 3 kilogramów. Na oko przynajmniej 6 kilogramów miał, jeśli nie więcej, już po oporządzeniu. Wstępne sortowanie kawałków przyniosło wniosek, że na samych rosołach z niego i najlepszych kąskach mięsnych mogłybyśmy spokojnie żywić się suto ze dwa miesiące. Oczywiście nie pazernie i na bogato, lecz gospodarnie, nie marnując żadnego kęska.
W dodatku właśnie pokroiłam wszelkie tłustości z niego wzięte i utoczyłam z nich prawie 2 litry smalcu i słoik skwarków dla piesków i kota. Skończyło się dla nich mleko, ale są inne smakołyki.

Szybko jego ważne miejsce w stadzie zapełniło się. Dzisiaj przyjechał następca, maści czarnej, tegoroczny samiec, kupiony w powiecie w rolniczej wymianie barterowej. Czyli żadna to oszczędność na karmie, jednak w kolejce do nieba stoją jeszcze starsze indyczki.

Kilka dni temu zaś, nieco wcześniej, w ramach robienia miejsca w zamrażarce, wyprodukowałyśmy jakieś 7-8 kilogramów kiełbasy z zalegających mięsiw kozich. Było drugie tyle, bo pomagała nam miejscowa koleżanka, dokładając nieco swoich materiałów, a przy okazji ucząc nas poglądowo, jak robią kiełbasę tutejsi. Przyniosła ze sobą własne zioła, które wyhodowała i zmieliła na domowy pieprz ziołowy, o wiele bardziej aromatyczne, niż sklepowy. Przyprawiłyśmy zatem obficie i smakowicie, także czosnkiem. Kiełbasa wyszła nad podziw smaczna i o wiele lepiej nabita, niż nam się to udawało (a raczej nie udawało) zrobić. Tajemnica jest prosta. Po pierwsze trzeba mięso mielić przez specjalne grube sitko i nabijać kiszkę przez maszynkę ręczną, a nie elektryczną.
Urobku nie wędziłyśmy. Poszedł do zamrażarki w całości.

Wyciągam pęto co jakiś czas i zaparzam je w garnku. Przepis prosty: zagotować wodę, tyle, aby zanurzyć całość kiełbasy, dodać kilka liści laurowych, ziaren pieprzu i ziela angielskiego oraz łyżkę soli. Wrzucić surową kiełbasę na wrzątek, zdjąć z ognia i poczekać 30-40 minut, aż się zaparzy. Ja stawiam garnek na piecu c.o., woda nie ma szans się gotować, ale też nie stygnie zbyt szybko, o co chodzi w tym wszystkim. Potem wyjąć kiełbasę i schłodzić.
Można też inaczej: biała kiełbasa wpada do zupy typu żurek, czy zalewajka, albo krupnik. Mimo, że jestem bezglutenowa, to czasem robię barszcz na mące gryczanej, albo krupnik z niepalonej kaszy gryczanej.
Ewentualnie, co wypraktykowałyśmy zaraz tego samego dnia, świetnie sprawdza się jako

szybka podlaska kolacja. 

Obieram 2-3 ziemniaki, kroję na cienkie plastry, wrzucam do małej brytfanki z kawałkami słoninki, lekko solę i posypuję ziołami, dodaję też kawałek surowej kiełbasy. I wstawiam na kwadrans do pieca... kaflowego, gdy już żar się w nim wypali przy wieczornym paleniu. Tak, zwykły kaflowy piec ścianowy (pokojowy) może służyć świetnie jako piec chlebowy, czyli piekarnik. Jeśli tylko pali się w nim drewnem, a nie węglem! Udają się w nim w ten sposób także ciasta i chleb. Kto ma, niech próbuje. Duża oszczędność energii, bo dwie funkcje w jednym.