29 kwietnia 2020

Pierwsze zbiory

Znajoma płanetnica wzywa bóstwa słowiańskie i zaczyna troszeczkę padać. Ja ograniczam się do obserwacji ruchu chmur deszczowych na satelitarnej mapie pogody. W obawie, że jak o coś poproszę to właśnie tego mi zabraknie. Z natury swojej błogosławię zawsze to, co jest i to co mam, także to, czego nie mam, i wtedy wszystko działa jak trzeba. Taka trochę paradoksalna jestem.

Kwitną dzikie grusze, śliwy, forsycja, porzeczki i czeremcha. Ta ostatnia upajająco. Miło jest pracować w ogródeczku. Wciąż dobudowujemy grządki, siejemy, dosadzamy to i owo. Doszły bowiem maliny, topinambur, rabarbar, zbywające u koleżanki.

W pierwszym tunelu już coś się zieleni.


Dziś pierwsze zbiory, niewielkie, ale zawsze. Szpinak.


Są zielone szejki z dodatkiem domowego jogurtu koziego.

27 kwietnia 2020

Poza

Nie chcę wyjść na kpiarkę (nowy rodzaj żeński od kpiarza), i obrażać ludzkości poddanej torturom kwarantanny i maseczkoterapii, dlatego nic na ten temat nie powiem. Bo nie wiem. Oglądam filmy fantastyczne lub fantastyczne filmy, kryminalne seriale (Mindhunter polecam), rozmawiam o śnieniu, przepowiedniach, metafizyce. Do sklepu nie muszę chodzić. Anna zajeżdża tam raz na dekadę, uzupełnić zapas masła albo żarła dla psów i kotów. Słucham ptaków. Wspomagam rozbudowę ogródka przydomowego. Powstało już kilka grządek wzniesionych, odeskowanych, Anna wysadza z wolna siewki, które wykiełkowały w domu w doniczkach i skrzynkach. Mimo wciąż zimnych nocy i raczej chłodnych wschodnich i wschodnio-południowych wiatrów coś już się rozrasta pod folią. A to cieszy serce. Szpinak, szczypiorek, pietruszka naciowa, kiełkuje bób. Porzeczki kwitną i przyciągają aktywne owady, podobnie dwie śliwy węgierki, dzika grusza i czeremcha. Świeżo posadzone krzewy przyjęły się i puszczają listki. Ot, życie.

Martwi susza. Myślimy o zbieraniu zapasów wody deszczowej, gdy już taka się pojawi. To wymaga pewnych inwestycji, ale my w tym dobre jesteśmy. Nawet fajnie jest mieć konkretny cel i stopniowo, pracowicie go realizować, zamiast oddawać się podejrzliwości wobec świata i ludzi, bezradnemu smutkowi i lękom o zdrowie.

Pastwisko, stalerzowane przez sołtysa, niestety wciąż nie doczekało się deszczu i prawie nic na nim nie rośnie, mimo użyźnienia. Zresztą noce wciąż zimne nie sprzyjają porostowi trawy. Kozy na razie korzystają z wybiegu na kaczym dołku, z owsa, siana, gałęzi igielnych i brzozowych i z ostatnich zeszłorocznych dyniowatych. Kurczą się zapasy ziemniaków i ziarna, więc drób traci zbędne dzioby. Do zamrażarki poszedł przedostatni kogut i jeden z czwórki młodych gąsiorków. Dwie inne gęsi, parka powędrowała do nowych właścicieli. I tak to się toczy...

11 kwietnia 2020

Kupa chrustu

Wiele godzin dnia zajmuje nam od jakiegoś czasu porządkowanie obejścia (oj, to wiecznie odnawiająca się praca) i przede wszystkim ogródków. Ponieważ idzie kolejna susza zaczynam tracić nadzieję, że ogród permakulturowy przetrwa sam z siebie, zasilany jedynie wodą z nieba. W dodatku w tym roku cały zasób obornika po zimie poszedł na zasilenie sadu i pastwiska. Zostało jednak trochę kostek słomy zeszłorocznej, kupionej u rolnika, zmagazynowanych wprost na powietrzu, do zagospodarowania.


Zwieramy zatem szyki i organizujemy przestrzeń siedliskową wokół domu i budynków gospodarczych. Tu i tam trzeba było dodać płotek czy furtkę, aby zrobić zabezpieczenie przed wszędobylskimi kozami i drobiem. Wznieść konstrukcję drugiego tunelu, zbudować skrzynie z odpadów deskowych na wzniesione grządki. Pomagier pokazuje się od czasu do czasu, więc najcięższe problemy udało się gładko przezwyciężyć. Także dzięki niemu urosła kupa chrustu na podorędziu, z gałęzi wyciętych w zeszłym roku robinii.


To ilość pozwalająca palić pod płytą przez dłuższy czas, by - za jednym zamachem - ugotować karmę dla nas i zwierząt, uwarzyć ser, nagrzać wodę w bojlerze do mycia i zmywania i ogrzać ściankę kaflową, która oddaje ciepło wieczorem tak, że nie trzeba już palić w ścianowym piecu na noc. W sumie przez cały sezon ciepły, gdy palę jedynie pod kuchnią wystarcza do tego zbiór chrustu z opadów gałęziowych po zimie w samym obejściu lub w pobliżu. Widzicie, jaki to cud i oszczędność? Energia odnawialna i całkowicie za darmo.


Ot, jeszcze tyle pozostaje do pocięcia i porąbania. Grubsze kawałki idą pod daszek i poczekają na kolejną jesień i zimę.
Na powyższym zdjęciu widać, jak prezentował się ogródek przydomowy widziany z tarasu jeszcze niedawno. Teraz już to zostało posprzątane. A na wolnym miejscu powstały skrzynie. Specjalne skrzynki z odpadów pozostałych z licznych budów na siedlisku, które służą na rzecz grządek wzniesionych i permakulturowo zbudowanych.


Na dno owych skrzyń poszła glina, aby ułatwić przytrzymywanie wody na tej naszej piaskowej wydmie. Na nią spróchniałe drewno, w tym samym celu, ale i po to, aby szybciej całość wznieść do góry. Na drewno warstwa słomy, tej samej ze zdjęcia początkowego. A na nią przerobiony dwuletni kompost z kurzeńca i czarna gleba powierzchniowa.


Każda warstwa po zamontowaniu została obficie podlana, by mogła solidnie nasiąknąć wodą na starcie.
Na koniec zaś jedna ze skrzyń leżanek została obsiana. Nie powiem czym, bo to domena głównej ogrodniczki. W każdym razie już kilka grządek pod włókniną i przestrzeń w tunelu daje życie roślinkom. Noce są jeszcze zimne, ale podłoże ze słomy i przerobionego obornika wytwarza temperaturę, dodatkowo tunel w słoneczne dni pięknie się ogrzewa, więc wychodzą już pierwsze kiełki szpinaku i rzodkiewki.

Ponadto dodatkowe przestrzenie przeznaczone na ogródki zostały wzbogacone o nowe sadzonki krzewów owocowych, porzeczki czarnej i czerwonej, świdośliwy, agrestu i aronii. Wszędzie można je podlać w razie suszy, więc jeśli tylko się przyjmą nie powinno być z nimi problemu. Dostały na start duży zasób kompostu na pokarm, a każdego roku opatulam je na zimę kolejną dawką słomianego obornika, aby nie zgłodniały na tej piaszczystej ziemi. To się sprawdza, bo krzewy posadzone kilka lat temu mają się dobrze, pięknie się rozrosły i dają dużo owoców.

Po ogródkowych zajęciach trzeba jeszcze zadbać o stado kozie. Które kilka godzin dnia spędza w zagrodzeniu za oborą, żywiąc się sianem i ogryzając gałęzie iglaste, które zwozimy z naszego zagajnika i sąsiedztwa.


Gałęzie ogryzione z kory szybko schną, idą na pieniek i uzupełniają kupę chrustu na lato. Nic się nie marnuje, jednym słowem.


Niektóre z dzieci przeszły na dokarmianie z butelki, aby móc uszczknąć kozuchom mleka dla nas. Tym sposobem mam dziennie 2-3 litry do przerobienia. Jest już zatem jogurt, twarożek i miękki serek podpuszczkowy na nasze potrzeby jedzeniowe. Nie powiem, mocno byłam ich spragniona po zimowej przerwie.

2 kwietnia 2020

Ziemia daje spokój

Choć nikt w okolicy korony nie widział, to jednak i do nas zawitały ograniczenia odgórne. Wracający z zagranicy siedzą na kwarantannie w domach, a że domy jak i wioski daleko od siebie to i mniej strachu, że ktoś obcy niechcący na ciebie kichnie. Anna jak na razie jest bezrobotna na czas zawieszenia zajęć w domu kultury, zatem ryzyko złapania bakcyla jest naprawdę minimalne. Raz na tydzień wyjeżdża sprzedać jaja od naszych kur i zajrzeć do sklepu, a po powrocie starannie myje ręce i zmienia ubranie od progu. Mamy z tym nieco śmiechu i żartów, choć pewnie osobom mieszkającym w ludnych okolicach już tak wesoło nie jest.

Moja kwarantanna trwa właściwie nieustannie od czasu, gdy zamieszkałam na dalekiej wiosce, czyli będzie już piętnasty rok. Czasem zdarza mi się odebrać list czy paczkę od listonoszki czy kuriera, albo zakrzyknąć do sąsiada na drodze dzień dobry, średnio raz na miesiąc. Jedynym człowiekiem którego stale spotykam jest moja domowniczka, ona więcej ze światem obeznana, więc tędy dochodzą do mnie wszelkie wieści. Komórka leży zawsze w jedynym miejscu w domu, gdzie jest zasięg, w trzecim pokoju, więc nawet dodzwonić się do mnie nie można, bo akurat film oglądam, kozy doję, ogródka doglądam itd.

Jedynie internet, z rzadka radio są moim oknem na świat. Gdyby nie to okno i wieści stamtąd przychodzące moje życie codzienne trwałoby w nieporuszonym spokoju. I rytmie.

Jak rozumiem, wszyscy teraz siedzą i czekają na rozwój wydarzeń, walcząc z nudą i lękami o przyszłość. Nie ma co planować, jeśli nie wiadomo, z której strony walnie i się obsunie, prawda? Albo czym teraz ludzie będą się przejmować i jakie trendy rozwojowe (a może już zwijane) będą na topie. Aby wpisać się w bajkę gospodarczą i jakoś przecież prosperować.

Muszę przyznać, że małorolnictwo w tej chwili daje dużą dozę spokoju i poczucie bezpieczeństwa mimo wszystko. Nawet jeśli cud się nie wydarzy, ludzie nie będą kupować produktów, to gorzej w tej sprawie być nie może, niż tego doświadczamy od kilku lat. Zwyczajnie mamy co jeść, czym palić w piecu, i na podstawowe opłaty starcza. Tym niemniej dodatkowe zajęcia artystycznego rodzaju zapewne okażą się niepopularne, bo w kryzysie pierwsza sztuka i artyści dostają po głowie (z nielicznymi wyjątkami). Biorę to pod uwagę i w sumie cieszę się, że nigdy nie patrzyłam na nie jako na źródło dochodu, a przede wszystkim ulubione hobby. Po prostu nic się nie zmieni.

Póki co zajmuję się drobnymi pracami gospodarskimi, jak ostatnio układanie porąbanego drewna w ścianki pod kurnikiem. Anna rozsiewa w doniczkach i skrzynkach różne roślinki, obsiała też już dwie grządki, nakryte włókniną.

Odżywiamy się przeciw-chorobowo, czyli wzmacniająco i uodparniająco. Wiejskie domowe jedzenie wydaje się być teraz najlepszym lekiem na całe zło tego świata.



Na śniadanie jedno jajo ugotowane w koszulce, w wodzie z dodatkiem octu jabłkowego własnej roboty. Polane keczupem domowym. Do tego kromka bezglutenowego chleba z kaszy gryczanej niepalonej (zaprzestałam kupowania ryżowych chrupek i zajęłam się wypiekami) z masłem i szczypiorkiem. Oraz kwaszonka z kapusty i buraka, albo kiszony ogórek. Na popitkę kubeczek domowego jogurtu na kozim mleku.

Na obiad któraś z zup: rosół z wolnowara na kościach kozich i drobiowych, albo zupa cebulowa lub czosnkowa, tudzież gęsty krupnik z kaszy gryczanej lub zupa dyniowo-warzywna.

Bywają desery albo kolacje. Więc na deser dajmy na to budyń na kozim mleku (właśnie udaje nam się uszczknąć jednej kozie poranny literek) z sokiem owocowym własnego wyrobu. Albo szejk ukręcony z kefiru koziego i z dodatkiem owocowego dżemu domowego.

Gdy nie ma czasu albo ochoty na deser to bardziej suto na kolację: podpłomyk z mąki bezglutenowej z dodatkiem keczupu domowego, cebulki, kiełbasy albo jaja na twardo oraz sera żółtego.

Jak widać wszystkiego w tych daniach sobie dostarczamy, są witaminy i aminokwasy w żółtku jaja, odpowiednie bakterie wzbogacające florę jelitową w jogurcie, zsiadłym mleku i kiszonkach, węglowodany w formie warzyw, białko nabiałowe i z absolutnie naturalnych mięs, tłuszcze roślinne i zwierzęce też. I kapeczka słodyczy od czasu do czasu z owoców albo miodu.

I tym jakże tradycyjnym i smacznym sposobem utrzymujemy się w zdrowiu i formie, czego i wam wszystkim życzę.