30 sierpnia 2013

Zawsze czasem

Pogoda słoneczna i stabilna pozwoliła nam dzisiaj spokojnie dokończyć zgrabianie i zwieźć do obory i stodoły słomę zalegającą dotąd po żniwach na ściernisku.
Ostatnio pomagał nam Paszka z naszej wioski, ale ma już koniec wakacji i wyjeżdża do szkoły w mieście. Kończy zawodówkę.
- Jesteś w ostatniej klasie?
- Tak, trzeciej.
- A jakiego zawodu się uczysz? - spytałam.
- Kucharz.
- Naprawdę umiesz gotować?
- No, tak. Ciasto piekę.
- I co jeszcze?
- Kopytka, pierogi, też robię.
- Zawsze ci wychodzą, czy tylko czasem? - spytała niedowierzająco Anna.
- Zawsze czasem wychodzą - zaśmiał się Pasza i na tym skończyliśmy rozmowę, bo do pracy trzeba się było znowu brać.
Zjechało 4 fury (naszego drabiniastego wozu), a piąta pozostała na dworze, nakryta plandeką. Brak miejsca na upakowanie. Ma przeznaczenie posłużenia za zimową ściółkę na grządkach w warzywniaku, gdy już zbierzemy to, co jeszcze zalega w ogródku (pomidory, dynie, kartofle, buraki).

Poza tym od wczoraj lęgną się kurczęta pod Usią. Jest już osiem.

29 sierpnia 2013

Zwierzęce problemy

Kluseczka zaczął się wybudzać około 21 godziny. Po dwóch godzinach zeskoczył sam z sofy i przyszedł na dalszą drzemkę do mojego łóżka. Nie miauczał, ani nie domagał się dramatycznie jedzenia, jak niegdyś robiła to Kicia po sterylizacji. Wytrwał do świtu, kiedy to wstaje Anna. Nakarmiła go i napoiła mlekiem, zjadł ze smakiem, po czym jeszcze jakiś czas spał ze mną. Potem jak zwykle wyszedł z domu i zniknął w sobie znanym miejscu w obejściu.

Jeszcze jeden dramacik wczoraj miał miejsce. Znów indyczka ze swą dziatwą nie pojawiła się jak zwykle w porze wieczornego karmienia i powrotu do kurnika. Obeszłam sąsiedzkie włości daleko, nie usłyszałam żadnego gulgania. Zabrałyśmy się zatem za dojenie, zrezygnowane. Gdy niespodziewanie pojawiła się na rowerze nasza pani sołtys i z daleka już woła swoim śpiewnym białoruskim akcentem:
- A u was jenduszki są?
- Nie, nie wróciły! - odkrzyknęłam.
- Bo u mnie przed domem jakieś gulgają. Ja myślała może, że to pani Marusi jenduszki, ale najpierw sprawdzam u was. Przyszły od tamtego końca wsi.
Ania zostawiła mi udój i pojechała na rowerze za naszą informatorką. Przygnała wkrótce uparte zguby. Ewidentnie zbłąkane w drugiej części wioski, gdzie tracą orientację w kierunkach świata. Ledwie doszły do drogi asfaltowej od razu ruszyły szybciutko do kurnika, rozpoznawszy gdzie są.
- To, że się gubią to jeszcze nic - śmiał się niedawno stary Mikołaj. - Kiedyś jedna kobieta trzymała u nas całe wielkie stado indyków. Siadywały często rzędem na transformatorze, blisko tam od niej. Aż razu pewnego zrobiły spięcie i ludziom wiele sprzętów się popaliło we wiosce.

28 sierpnia 2013

Śpiący królewicz

Rano Kluseczka pojechał do weterynarza w Bielsku na zabieg usunięcia jąder. Wrócił w południe.
- Wszystko poszło dobrze. Teraz śpi - oznajmiła mi Ania przy powrocie.
Wyjęłyśmy go z kociego domku, bezwładnego od snu i ułożyłyśmy na sofie. Przykryłam go starym polarem, bo wydawał się chłodny.
- Lekarka powiedziała, że będzie spał dwie-trzy godziny...
Dobrze. Czekałam cierpliwie.Choć mocno zaniepokoiła mnie opowieść o tym, że Kluska dostał podwójną dawkę środka usypiającego, ponieważ po pierwszej nie zasnął w odpowiednim czasie.
Minęło kilka godzin i wpadłam w panikę. Kot leżał bez zmian, bez ruchu, bezwładnie, lekko oddychając. Odkryłam, że się zmoczył.
Zaczęłam nim szarpać, tarmosić, mówić po imieniu, prosić, aby się obudził. Jedynie Kicia zainteresowała się tym, co się z nim dzieje i położyła się koło niego, liżąc mu mordkę.
Ania zadzwoniła do weterynarza.
- To się zdarza. Proszę się nie martwić. Będzie spał do wieczora - odpowiedział weterynarz.
No, to jest już wieczór. Godzina 20. A kluseczka śpi nadal. Już jakieś 10 godzin. W objęciach Kici.

26 sierpnia 2013

Dzikie gniazdko

Pogoda coraz chłodniejsza, zwłaszcza nocą. Można wystawiać mleko z wieczornego udoju na taras, zamiast do piwnicy.
Ania robi z wolna lekką przecinkę-przecineczkę piłą spalinową w gęstwie samosiejek brzozowych na naszym ugorze. Jest tak gęsta w tej chwili, że nie da się przez nią przedrzeć. Chyba, że jest się niewysoką czworonożną istotą jak kot czy pies, no, czasem koza też wejdzie głębiej. Człowiek jedynie na kolanach ewentualnie by.
Przy okazji pasie kozy, które zjadają zielone liście, ległe u ich stóp wraz z drzewkiem.
Ja nieustannie uczę się gotować i nieustannie okazuje się, że jestem genialna w psuciu tego, co całkiem dobre, lub niedorabianiu tego, co się dobrze zapowiadało. Pisarze podobno są z natury roztargnieni. I ja tak mam. Choć mniej ostatnio pisuję. Jak to latem. Jakoś tak zapadam się. Albo wgłąb, albo wzwyż.

Jakiś nieokreślony (niezanotowany?) czas temu okazało się, że Usia, która ledwie porzuciła wysiedzianą przez siebie czternastkę kurcząt w dzikim gnieździe, już odchowanych, właśnie zasiadła w kolejnym dzikim gnieździe, tym razem w drewutni. Znalazły je dziewczynki bawiące się w chowanego podczas zajęć sobotnich w Szkole Ginących Rzemiosł. I dzisiaj przeniosłyśmy upartą kwokę wraz z jajami do nowego gniazda pod dachem stodółki.

22 sierpnia 2013

Złamanie raz jeszcze

Dzisiaj zaś obudziła mnie wczesnym rankiem ogromna ulewa, istne oberwanie chmury, wraz z grzmotami towarzyszącymi. Miły poranek, ze świadomością, że nie trzeba będzie iść z kozami na popas.
Martwiłyśmy się o los śpiącej pod namiotem naszej wizytantki (że też w języku polskim brakuje rodzaju żeńskiego do wyrazu gość! tyle trzeba nawymyślać dookoła-maciejowników), Anna nawet pobiegła w strugach deszczu ją wołać do domu, ale odpowiedziało jej milczenie. Dziewczyna spała smacznie jak aniołek i żadna burza nie była jej straszna, a w huku ulewy nie słyszała wołania. Jak się okazało nieco później.
Temperatura dość mocno spadła, wielka ulga po upałach, wilgoć jest także przyjemna po suszy. Około południa zaczęło się z lekka przejaśniać i nasza turystka, nadrobiwszy nieco chodnika na krosnach, ruszyła na zwiedzanie Białowieskiej Puszczy.

21 sierpnia 2013

Złamanie

I złamała się. O świcie obudziła mnie (na chwilkę) rzęsista ulewa, acz nie była zbyt długa. Cały dzień zachmurzony, grzmiało cokolwiek, bez konsekwencji, potem już drobniutki kapuśniaczek.
Chłodniej, milej.

20 sierpnia 2013

O łamaniu i tumanieniu

Susza i upał. Kozy pasą się jedynie na nieużytku i w lesie, gdzie zielone jeszcze dobrze się ma. Ale już widać miejscami żółknące szybko brzozy. Trawa na ugorze wyschła na wiór, trzeszczy i pęka pod stopami. Pasąc zwierzynę chodzę sobie tamtędy na bosaka, i wracam z nogami zakurzonymi prawie do połowy łydki. Kozy biegnąc wzbudzają tumany pyłu za sobą.
Z niedzieli na poniedziałek odwiedziłyśmy górę Grabarkę, gdzie trwały obrzędy w przeddzień Spasa. Trafiłyśmy w lukę pomiędzy liturgią a modlitwami za zmarłych. Zapaliłam świece intencyjne, posłuchałam religijnych śpiewów pielgrzymów zgromadzonych na stoku góry, wymieniłam kilka zdań z sąsiadem z Polesia, którego spotkałyśmy niespodziewanie, obeszłyśmy stoiska z dewocjonaliami, i sen nas zaczął morzyć po pracowitej niedzieli. Trudna rada, wróciłyśmy, nie doczekawszy modłów na grobach.
Samochód po tej eskapadzie drogą leśną szutrową jest do szorowania i z zewnątrz i wewnątrz, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu.
Wczoraj przywiozłyśmy - no, niestety chyba lekko za późno, żeby mogło zadziałać w porę pełni - kozła Kubusia do zagrody, aby otumanił i pobudził nasze kozuchy do myślenia o rozmnażaniu się. Spokojne z niego zwierzę i wyrósł od zeszłego roku.
W nocy ma być pełnia Księżyca, już wiatr się rusza, kilka razy zagrzmiało nieco w niebiesiech i spadło ledwie kilka kropelek rzadkiego kapuśniaczka, ale może się rozkręci. Oby! Po pełni zawsze pogoda się łamie.

18 sierpnia 2013

Sen i zguba

Wczoraj zaginęła indyczka z trójką latorośli (pięć zostało szczęśliwie sprzedanych jakiś czas temu). Zdarzyło się jej po raz drugi nie wrócić do kurnika na noc. Objechałam całą wieś na rowerze, nasłuchując pilnie jej charakterystycznego gulgania, którym przywołuje swoje pociechy. Cisza. Co prawda nie było deszczu, który za pierwszym razem, gdy zaginęła stał się przyczyną zabłąkania. Zmartwiłam się, ale nie traciłam nadziei.
W nocy, a raczej nad ranem przyśniło mi się, że widzę wychodzącą z drogi koło Góry starą kobietę w długiej do kostek spódnicy i kubraku, a la Maria Rodziewiczówna. Podpierała się kosturem. I goniła przed sobą moje zguby.
Po obudzeniu się stwierdziłam, że mogła to być jakaś tutejsza stara szeptunka i to dobry znak.
Zaraz po porannym udoju znów wsiadłam na rower i objechałam calutką wioskę, nie tylko najbliższe okolice, wiedząc, że poprzednim razem indyczka trafiła aż na drugi koniec wsi. Nasłuchiwałam pilnie, a słuch - jako krótkowidz - mam bardzo dobry. I nic, cisza. Nikogo także nie udało mi się spotkać, żeby spytać, wszyscy jeszcze tkwili w domach, jak zaklęci.
Trudno, dałam sobie na kilka godzin luz, aby zająć się pozostałym inwentarzem. Dopiero, gdy sprowadziłam kozy z przedpołudniowego popasu do zagrody, mogłam powtórzyć poszukiwania. Tym razem trwało upalne południe i zamiast na rower, rzuciłam się na łózko, żeby się zdrzemnąć. Nagle tak baaardzo zachciało mi się spać, że nie mogłam się oprzeć!
Spałam godzinę. W tym czasie przyśniło mi się, że wyglądam na dwór, a wszystkie indyki wracają właśnie z wioski same, włażąc przez otwartą furtkę i maszerując prosto do kurnika. Obudziłam się spokojniejsza, ale podejrzliwa.
Po skromnym obiedzie (jakieś młode ziemniaki z masłem i majerankiem popite kubkiem jogurtu własnej roboty) wsiadłam znowu na rower i w drogę. Zajrzałam w każdy zakamarek. I nic. Tym razem jednak, wracając zauważyłam siedzących pod chałupą Iwana z Andriuszą.
- Cześć! - zatrzymałam się - Nie widzieliście może czasem mojej indyczki gdzieś tutaj błąkającej się? Wczoraj albo dzisiaj?
- Nie, nie widzielim. Ze dwa dni temu to owszem była, ale od tej pory nie.
- Miejcie uwagę. Gdyby się pojawiła dajcie znak, dobrze?
- Dobra!
Dobrze, że im nagrody nie obiecałam, co mi przeszło przez myśl. Bo już zajeżdżając do domu zobaczyłam naszą zgubę prowadzącą młodzież od strony sadu, zadowoloną i przeciągającą skrzydła. Przeliczyłam dzieci, trójeczka, wsio w porzo.
Uff. I jak tu nie wierzyć snom?

17 sierpnia 2013

Jazda

Trochę spotkań. Wpadł na śniadanie Jurek z żoną. Trochę wieści uaktualnionych. Skończyli fundamenty domu. Teraz czekają na cieślę. Poza tym byli na zabiegu u ludowej kręglarki, która przyjmuje w sąsiedniej gminie. Budowa nadwątliła im kręgosłupy. Dowiedziałyśmy się, że skromna, starsza, prosta kobieta bierze za pomoc "co łaska" i naprostowała delikwentów skutecznie.
Byli goście, z Łódzkiego, zobaczyć po raz pierwszy w życiu Podlasie. Podobało im się.
No, i dzisiaj, jak w każdą sobotę ostatnio, wycieczka dzieciaków (płci żeńskiej) do naszej zagrody, z jakąś mamą lub mamami. To w ramach unijnego projektu, którego Anna jest koordynatorką. Tkają chodnik w chatce dziadka, tną materiały na wąskie paski wykorzystywane do chodników, a potem bawią się z psem, kotem, ganiają za kozami (ledwo nóg nie pogubi całe stado, uciekając gdzie pieprz rośnie przed gromadą piszczących z zachwytu dziewczynek ubranych w jaskrawe koszulki) i bawią się w chowanego w zakamarkach obejścia. Na koniec na rowery i jazda z powrotem do domów. Lubią to, jeśli przyjeżdżają, to fakt.

16 sierpnia 2013

Do chleba

Chłodne poranki, wietrzyk i łagodne popołudnia sprzyjają przyrządzaniu gorąco-lubnych potraw. Przedwczoraj Anna kupiła odpowiednią ilość mięsa wieprzowego w sklepie, kazała je zmielić, dodałam do tego pokrojoną słoninę i kawałek podgardla i wieczór spędziłam na mieszaniu nadzienia kiełbasianego. Z dodatkiem kilku łyżek majeranku, soli i zgniecionego w ceramicznym naczyniu aptekarskim pieprzu prawdziwego razem z kilkoma ząbkami czosnku. Następnie nabiłyśmy jelito kiełbasą i rozwiesiłyśmy wszystko w pokoju (szczelnie zamkniętym przed psem-łakomczuchem), na patyku od wędzarki, dla dojrzenia.
Rano umieściłam kiełbasę w wanience i zalałam ją wrzątkiem, leżała w stygnącej wodzie pół godziny, czyli zaparzała się. Po czym została zawieszona w napalonej wędzarce, przy okazji zmieściły się jeszcze serki do wędzenia.
Po południu, gdy wędzarka już ostygła i oddała ostatni "duch", wyjęłyśmy na miskę coś bardzo aromatycznego, ale jednak - jak się okazało - wymagającego jeszcze zapieczenia w piecu, mimo sparzania.
Czynności były dobrze zaplanowane. I zgrane z pieczeniem chleba w piecu chlebowym. Anna znów uzupełniła zapasy piekarnicze, a po wyjęciu chlebów z pieca (w tym jednego zrobionego na próbę, cebulowego, apetycznie pachnącego) wsadziła tam jeszcze dwie brytfanki z kiełbasą. Wyjęłyśmy zaraz, gdy zaskwierczała. Wyszła pyszniutka.
Zjadłyśmy obiado-kolację z frytek po podlasku i zapiekanej w piecu swojskiej kiełbasy, popijając jogurtem z koziego mleka własnej roboty. Ot, życie wiejskie! Proste i smaczne, bez ulepszaczy.
Dzisiaj kiełbasa wylądowała w zamrażarce. Będzie na jakiś czas. Do chleba.

15 sierpnia 2013

Przed jesienią

Uratowałyśmy dwa jaskółcze żółtodzioby. Dwa dni pod rząd znajdowałyśmy je rano siedzące pod wewnętrznym progiem obory, spadały z gniazda nad nimi. Anna brała drabinę, ja podawałam jej ptasie szkraby w misce, i dłonią w rękawiczce (żeby a nuż nie zrazić rodziców do zapachu ludzkiego) wkładała znajdki z powrotem do gniazdka. W sumie ten późny wylęg, już drugi z rzędu liczy sobie trzy jaskółczęta. Poprzednia młodzież radzi już sobie sama, ale i tak wpada na nocleg do obory, gdzie wysiaduje na przeciwległej belce.
Od kilku dni nic nie wypadło. Rodzice kręcą się i zwijają, aby wykarmić potomstwo, zatem nic złego się nie stało.

Natomiast Laba zaczęła kraść jaja z dzikiego gniazda, które sobie kury urządziły pod wialnią. Dostaje ostrą reprymendę: "Fe! Zostaw!" i natychmiast zostawia jajo, niesione delikatnie w pysku, co na razie jednak nadal nie jest dla niej straszniejsze od pokusy smacznej wyżerki gdzieś na uboczu.

Anna zmobilizowała się wczoraj i porżnęła cały tegoroczny urobek, sosnowo-brzozowy z działki leśnej piłą i na krajzedze. Część poszła na zapas do pieca chlebowego, część co cieńszych kawałków pod kuchnię, a resztę ułożyłam w ścianki pod daszkami. W ten sposób oba są już zapełnione po brzegi i długiej zimy się nie boimy.
Zostanie jeszcze sporo odpadów z żerdzi świerkowych, które mają pójść na ogrodzenie, to już wejdą w dalsze zapasy na rok przyszły, lub może nawet za-przyszły.
Są tacy co wieszczą tej zimy nawet 40 stopni na minusie. Niezbyt w to wierzę, ale rzeczywiście myszy złażą się z pól do gospodarstwa dość szybko, za nimi zleciały się z głębin puszczy nocne drapieżne ptaki, których straszliwych wrzasków ucho ludzkie nie słyszało dawno, lub nigdy (to, co ostatnio mnie przeraziło w nocy, to zapewne sowa, może ta?). Ponadto szykuje się żołędny rok, dęby mają mnóstwo owoców, a tutejsi mawiają, że zawsze tak jest przed mroźną zimą. Zobaczymy.

Na razie widzę, że drzewa czeremchowe obrodziły, owoce są już częściowo dojrzałe, więc codziennie, przy okazji wypasu kóz chodzę na nasz ugór i zjadam kilkanaście garści, zawzięcie plując dookoła pestkami. Słodkie, niektóre już pomarszczone od słońca i braku deszczu.
To stary Mikołaj mnie oświecił, opowiadając:
- Mój znajomy, starszy człowiek zaczął chorować na nadciśnienie. Lekarz przepisywał mu leki, które nic nie pomagały. Aż ten nagle usłyszał od kogoś radę, jedz czeremszynę, ona ci pomoże! Posłuchał, przestał brać leki i codziennie do lasu chodził, bo pora była odpowiednia, i zajadał się czeremszyną. Przy okazji zbierania grzybów. W końcu poszedł do lekarza, uśmiechnięty, porcję stu tabletek z kieszeni wyjmuje, wykłada na biurko i mówi, że jest zdrowy. Jak to? Lekarz na to i zmierzył mu ciśnienie. Doskonałe. Ot, i tak się chłopina uzdrowił sam.
No, to jadam, czemu nie? Jak jest okazja.

11 sierpnia 2013

Ostatnia chwila

I po żniwach. Nie obyło się bez napięć, które trwały trzy dni. Aby jednak zdążyć przed zapowiadanym deszczem i zmianą pogody na chłodniejszą.
Dwaj wioskowi kombajniści zrezygnowali z pracy u nas, z sobie tylko znanych względów, gdyż żadnego wytłumaczenia, ani nawet konkretnej odpowiedzi na nie, nie usłyszałyśmy. Ot, iście po podlasku. Zamówiony trzeci, z sąsiedniej wioski orzekł: "Łoj, trzeba było od razu mówić, już dawno bym skosił"... lecz ledwie to wyrzekł i umówił z nami na 8 rano, zapadła cisza. Okazało się, że pojawiła się nagle awaria w kombajnie. Szczęściem trafiło na złotą rączkę. Naprawa, przy pomocy rodziny trwała do popołudnia. Gdy już nad nami zgromadziły się spore chmury i wiatr zawiał, zwiastując niespodzianki pogodowe, nadjechała w końcu machina żniwna.
Udało się skosić i wysypać ziarno na płachtę, a częściowo do worków wręcz w ostatniej chwili. Ledwie kombajn odjechał z nieba spadł lekki deszczyk. Zdążyłyśmy resztę ziarna nakryć, a potem przesypać do worków i wypakować je w stodółce. Nasze pole jednak nas zaskoczyło. Owies wyglądał naprawdę marniutko, był rzadko posiany, niski, wyka słabo wzeszła, ale i tak - mimo, że spora część była wyjedzona przez kozy uciekające z zagrody w sadzie, trochę z tyłu dziki poryły, trochę drób zebral - w efekcie dało tonę ziarna. Czyli tyle, co zazwyczaj.

Poza tym przetwory. Dżemy porzeczkowe i wino z czarnej porzeczki plus kilka soków z tejże zrobione, nalewka nastawiona, ogórki w kilku postaciach wylądowały w licznych słoikach. Także dwa gary sosu chińskiego w dwóch postaciach (zamrażanej i słoikowej, konserwowanej octem jabłkowym) upakowane, oj, zasmakował nam. Teraz czekają na mnie jeszcze koncentraty pomidorowe i leczo, bo dojrzewają pomidory w folii, a w warzywniku cukinie i dynie różnego gatunku. Mrożę je. Zeszłoroczne zjedliśmy z Radem całkiem niedawno.

Pogoda po żniwach momentalnie siadła i stała się osienna. Prawosławni mówią: "Anna - osienna panna". Znam to zjawisko od zawsze. Pola pełne zboża zdaje się generują stałą wysoką temperaturę, która po ich ścięciu momentalnie znika i przychodzi ochłodzenie. Myszy schodzą się z pól do domów. Dziś w nocy coś chrobotało w kuchni. Trzeba trutkę wysypać, żeby nie zdążyły się rozmnożyć. I okna zamykać na noc.

9 sierpnia 2013

W kolejce czas

Czemu Laba?
Wychodzimy z założenia, że często używane psie imię musi być mantrą pozytywną i przyjazną. Żaden Grad, Morus, Demon czy Boruta. Poprzedniczka Laby zwała się Miła. Przyznać muszą nasi znajomi i goście, że była dla nich niezwykle miła i klejąca się. Kola już niekoniecznie. Najpierw zaczęła od przekłucia sobie łapy w gonitwie przez las jakimś wnykiem, dwie godziny trwało tamowanie upływu krwi. Teraz jest kolczasta w sobie, z trudem się przekonuje do innych.
Laba, zatem, bo brakuje nam wolnego czasu i odpoczynku. Przywołujemy go więc za pomocą psiego imienia.

Jest bardzo zabawna. I utalentowana. Mimo, że to kundel, to ma w sobie dużo cech owczarka. Ma swoje ulubione kozy i uwielbia podszczypywać je za tylne nogi, poszczekując cienkim głosem, udającym groźne warczenie (to oczywiście Felicja, Która Niczego Się Nie Boi oraz Cezar, zwany Kopiącym Nóżką). Codziennie chadza z Kolą na wypas i szybko pojmuje na czym polega pasterska praca. Kola biegnie przodem, szczekaniem nawołując stado, a Laba na końcu, powarkując na maruderki.
Zaprzyjaźnia się także dość nawet serdecznie z Kluseczką. I uczy nie napadać na kocie miseczki pierwsza. Zaczyna znać swoją kolejkę.
Co do siusiania, to niestety, jeszcze nie pojmuje po co to wychodzenie. Piśnie i natychmiast kuca, by siknąć gdziekolwiek. Najpierw ulubiła sobie chodniki w pokojach, a gdy wywędrowały z tego powodu do pralki i na sznurek do suszenia, może być podłoga wszędzie, nawet własne posłanie. Staram się ją wyłapywać w niebezpiecznych chwilach i uprzedzać fakty, ale nie zawsze się udaje. No, cóż, to jest przyjemność z posiadania szczeniaka, która trwa, według uczonych, do 6 miesiąca życia (Miłka sikała dłużej, tak długo, że perski dywan poszedł na ścianę do kurnika jako ocieplacz).

Co zaś do kolejki w ogólności, to życie wciąż nas uczy Podlasia. Stoimy w kolejce do kombajnu, wciąż na końcu. Bo tu, okazuje się, kolejność zależy od pokrewieństwa bliższego i dalszego, do kombajnisty, a nie czasu złożenia zamówienia na usługę. W takim razie uczymy się stoicyzmu, jako obce, zawsze będziemy na końcu.

Poza tym... upał. No, nie taki jak w Warszawie. Gdy tam telebim pokazywał 35 stopni, to u nas było ledwie 29. No, teraz nieco więcej, pewnie jakieś 32. Ale termometr zewnętrzny mi zginął. I nie mam zamiaru go szukać, aby się tego dowiedzieć.

5 sierpnia 2013

Tydzień towarzyski

Działo się nieco w minionym tygodniu, głównie towarzysko, stąd cisza na blogu. Teraz daję skróconą relację.
Najpierw, w poniedziałek Anna pojechała do Bielska po odbiór psa. Przywiozła czarnego szczeniaczka, suczkę, którą ktoś podrzucił w Białymstoku dobrej osobie i ta dała ogłoszenie w internecie. Wpadłyśmy na nie w poszukiwaniu następczyni dla znowu kontuzjowanej Koli, i w ten sposób Laba (Labunia, Labuszka, Labcia) znalazła się u nas.



Zabawny z niej piesek i inteligentny. Szybko łapie nauki, z naszej strony i ze strony Koli, kotów, kóz i drobiu.
Następnie wpadła do nas nasza przyjaciółka ze stolicy, Niejaka. W zamian za pobyt nauczyła Anię robić mydło. Przywiozła wszystkie potrzebne akcesoria, a Anna wyciągnęła z zamrażarki przechowywaną na tę chwilę siarę, udojoną z Felicji (to ten żółty - naturalnie - płyn w pojemniku)..


Przyrządzoną starannie miksturę, wydzielającą hm, mocny nawozowy odór przelała do formy.


I wygładziła. Opatulone ciepłym chodnikiem przetrwało noc w chatce i przegryzło się.


Wyjęte z formy i pokrojone na drugi dzień dojrzewa teraz w kredensie. Pachnie bardzo przyjemnie łagodnym mlecznym zapachem.
W dniu wyjazdu Niejakiej przyjechała w odwiedziny moja rodzinka. Wreszcie! Oto jej cząstka, przy pracy. Paulinka i Marceli, moje siostrzeństwo, u krosien w chatce dziadka. Juniorowi bardzo się spodobało tkanie, podobnie zresztą jak i lepienie z gliny, choć do tej pory zarzekał się, że zostanie sławnym kucharzem. I nawet udzielał się mocno w domu przy robieniu ciast i napojów.


W sobotę odbyła się także w chatce dziadka kolejna edycja Szkoły Ginących Rzemiosł, przyjechały na rowerach panie i dzieci z Czeremchy, było tkanie i cięcie szmatek na odpowiednie paseczki. Oraz oglądanie zwierząt, oczywiście.
Wieczorem trafiliśmy jeszcze całą ekipą rodzinną do Mielnika na "Dialogi Muzyczne nad Bugiem", akurat na koncert Czeremszyny.
W niedzielę goście wyjechali. A dzisiaj leje, zatem zwierzaki pod dachem, można jeździć i zająć się handlem oraz niezbędnymi zakupami.