30 kwietnia 2012

Praca widzialna i nie

Zdecydowanie nie lubię upałów. Większość czasu spędzam teraz w zacienionym i chłodnym domu, przy gospodarskich zajęciach (oprócz dojenia sprzątanie, karmienie kotów i psów, zmywanie, praca z mlekiem i serowarzenie, wynoszenie popiołu, przynoszenie opału, palenie w piecu, gotowanie, znów zmywanie, zamiatanie, mopowanie itp.). Są one tego typu, że ich "nie widać". Tzn. gdy nie widać, że coś było robione, to właśnie jest posprzątane i zagrzane i mnóstwo czynności zostało włożonych w ów chwiejny stan oczyszczenia. Niestety, zazwyczaj reszta domowników, tzn. ci którzy tego nie robią, uważają, że ktoś, kto siedzi w domu i pilnuje porządku właśnie "nic nie robi", leni się, wypoczywa. No, bo nic nie widać zrobionego. Oj, mieliby się z pyszna, gdyby tak zastrajkować! i naprawdę przestać wykonywać to, co zwykle.
Oczywiście, ma się to jakoś do schematu, że mężczyzna przynosi "ciężko zarobione" pieniądze do domu, za które jego żona wypoczywa w czyściutkim domu. Owa czystość spada z nieba, posiłki gotują się i podają same, kurze same się ścierają, statki zmywają, ubrania piorą, suszą i prasują, dzieci nakarmione i umyte, z odrobionymi lekcjami wychodzą do szkoły i wracają z niej pod opieką, itd. itp. W dzisiejszych czasach trochę ten schemat się rozluźnił i pozmieniał, zwłaszcza w Mieście, często zależny jest od temperamentu, a nie od płci. Na wsi tradycyjne role wymusza sama przyroda i fizyka ciała. Ale główna zasada jakoś nie zmienia się. Domownicy zewnętrzni, czyli ci nastawieni ekstrawertycznie ku światu i pracujący w widoczny i wyczuwalny (na koncie bankowym i prestiżowo) sposób, bardzo rzadko zajmują się sprawami wewnętrznymi, choćby dla oddechu. Lekceważą też pracę tych drugich-wewnętrznych, często też skłonni są wytykać mankamenty ich codziennej krzątaniny. W stylu: "Nie pracujesz, nie zarabiasz, nic nie robisz, choćbyś kurz z lampy starł/a!"...
Tak nawiasem mówiąc, tego rodzaju tekst najczęstszy jest w ustach mężczyzny-pedanta-dominanta (to typ, którego osobiście nie cierpię i nie ma go wśród moich bliskich męskich znajomych wcale) oraz w ustach... teściowych, gloryfikujących w oczach swych utraconych synów własną osobę jako wzór super-kobiety (te znam z opowieści koleżanek i kobiet z rodziny).
Ja mam lepiej, ale czy tak bardzo?
Krótki wzrok sprawia, że nie do-widzę kurzu w różnych zakamarkach, tak samo na lampie jak na podłodze (na czworakach nie chodzę). Wprawia mnie to w okropny stres, gdy nagle spojrzę, a dzieje się to np. w trakcie wizyty jakiegoś gościa. A poza tym i ja, choć introwertyczka z natury, mam swoje zewnętrzne zajęcia i zainteresowania, które czasu wymagają. A że nie biegam wtedy po ludziach, nie załatwiam setki spraw, nie dźwigam ton ciężarów, nie wbijam gwoździ, niczego nie reprezentuję, to już nie moja "wina". Z mokrymi od ciągłego maczania w różnych płynach rękami zasiadam do komputera (przed laty była to maszyna do pisania) w biegu, z jakąś myślą, pomysłem rozwiązania Tajemnicy Wszechświata albo Istotnym zapytaniem, na kilka albo kilkanaście minut w ciągu dnia pracy. Skupiona na jednym, zapominam o drugim i trzecim. No, należę do roztargnionych. Mogłabym czasem pomylić kapelusz z parasolem. To sprawia, że moje główne domowe zajęcie mimo wszystko nie jest wykonywane z powołaniem i odpowiednią atencją, ot, na odwal się. Przykro mi, wstyd mi, ale to prawda i już, fakt.
Ania, która należy do ekstrawertyków, i większość czasu zajmuje się najpilniejszymi sprawami poza domem (pole, pasienie kóz, remonty, organizowanie, zakupy, urzędy, interesy różnego typu i zajęcia kulturalne) czasem miewa natchnienie domowe, czyli introwertyczne. A to coś upichci, upiecze (moja bardzo słaba strona), a nawet posprząta szybko i sprawnie. Nie traci jednak czasu na rozmyślania inne, niż rozgryzanie tajemnicy jakiegoś ściegu czy splotu, albo kroju. Działamy w różnych kierunkach, choć z podobnym temperamentem. Bo i ona bywa roztargniona i zapomina, zwłaszcza, gdzie coś ważnego ukryła, aby nie zgubić.

Z innych faktów: kozy w miarę rośnięcia trawy, dają coraz więcej mleka. Żuczki od Gwiazdy zostały odstawione właśnie do boksu młodzieżowego. Wczoraj, w oka mgnieniu zakwitły śliwy i czeremchy w naszym przydomowym ogródku, po dwie. Grillujemy (zamiast gotowania obiadu) pośród aromatu drzew i brzęczenia pyłkolubnych owadów. Kaczęta rosną przy nas szczęśliwie, wyzbywając się anielskiego puchu i wyglądają już jak mało zgrabne wyskubki.
I tyle relacji z codzienności na wsi.

28 kwietnia 2012

Wiosenne koktanie

Zaczynają się upały. Owady jak oszalałe latają w słońcu brzęcząc wielkimi głosami. Bąki, pszczoły i szerszenie zbierają pyłek z zakwitłej olchy i klonu koło chaty. Przy okazji zdarza się, że błądzą do wnętrza domu. Wypuszczam je ofiarnie uchylając okna.
Kaczuszki poszły dziś pierwszy raz na dwór. Dłuższy czas opalały się w pudle, potem, na koniec wypuściłyśmy je na krótko, przy zmienianiu podściółki. Poruszały się prześmiesznie zwartą żółtą i ciekawską gromadką. Apetyt im po tej wycieczce wzrósł w dwójnasób.
Obiad był na tarasie. Koźlęcina z grilla. Przepyszna sprawa. W przyprawie tybetańskiej, którąśmy od naszych czeremszańskich gwiazd folkowych, które podbiły Nepal niedawno, dostały w prezencie.
Całe popołudnie potem szalałyśmy w stodole, wyciągając na zewnątrz stos gratów i samych najniezbędniejszych narzędzi, aby urządzić miejsce dla kwoki. Połowa z tych niezbędności wyląduje wreszcie na śmietniku. Właścicielka dojrzała do tej ostatecznej decyzji. W czym ją wspieram z całej siły.
I o przedwieczornej godzinie nasadziłyśmy w drewnianej skrzynce nakrytej koszem kwokę na 8 jajach... perliczych. To wszystko "z winy" Marty z trzeciej wsi, która chciała nam odsprzedać zbędnego jej już perlika. Po namyśle stwierdziłyśmy, że byłby samotny i nie wiadomo jak by go kury w kurniku przyjęły, w tym przede wszystkim koguty. Ale pomysł na urozmaicenie drobiazgu nam się ostał. I zaraz się okazało, że pani Nina nazbierała już jajek od szarych perliczek ze swojego stadka i akurat usiadła jej kura. Pożyczyła nam ową kwokę, dała jaj, za co odwdzięczamy się wymianą innych wartości. No, to siedzi. Odnotowuję datę dla pamięci. Perliczki wysiadują jaja tydzień dłużej, niż kury, 27 dni, prawie pełny miesiąc księżycowy.
Zaś nasze zielononożne wciąż ani myślą zasiąść. Niosą się jednak w 100 procentach. Być może długa przerwa zimowa w nieśności sprawiła, że teraz muszą nadrobić tamten czas i znieść określoną ilość jaj, zanim instynkt się odezwie. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę.

24 kwietnia 2012

Pusty bieg Księżyca

Wczoraj od rana do 19 godziny Księżyc szedł po niebie w tzw. pustym biegu. Astrologowie przestrzegają wtedy przed rozpoczynaniem czegokolwiek, gdyż nie ma owo działanie szans na szczęśliwe zakończenie. Tymczasem czekałyśmy na ważne pismo kończące procedurę czekania, z urzędu, po którym można by zacząć remont ostatniego budynku w naszym obejściu. Czekając rozpoczęłyśmy opróżnianie z gratów pracowni, przewożąc je pracowicie taczką do lamusa. Na koniec nadjechał listonosz, pismo dostarczył i okazało się, że urząd działa teraz na pustym biegu i wiążącą odpowiedź przyśle dopiero po długim weekendzie, nie wyrobił się bowiem w czasie... Jakoś to bardziej urzędowo ujęto, ale sens przekazuję taki, jak jest naprawdę.
I niedługo potem pojawiła się mocno zaaferowana pani Marusia, mająca problemy językowe z dogadaniem się przez telefon z kierownikiem wylęgarni, w której zamówiła wcześniej partię gąsiątek. Bardzo jej zależało na gąskach. Hoduje je co roku, zostawiając parkę na zimę, która odradza stado na wiosnę. Jednak w zeszłym roku nic z tego nie wyszło, mimo, że zostawiła trzy "huski" i jednego "husaka". Husak wielki gieroj był, "ha, ha, ha!" - głośno krzyczał i syczał, ale co do husek, nie grał z nimi. Nie interesowały go w ogóle. Kiedy jedna huska usiadła na jajach okazało się, że są puste. Husak poszedł pod nóż. I wtedy okazało się, że miał "jajiczka malienkije kak zierno boba"...
- Da, ja nie znała pacziemu niekataryje nie choczut żeniatsa, no, tiepier uże znaju - uśmiechnęła się pani Marusia.
I w narzekania, że na Białorusi w inkubatorze (oni tak wylęgarnię nazywają) mnogo husok, ale przewieźć przez granicę nie można. A w Polsce husok mało, drogie (11 złotych sztuka) i nie można dostać, nawet, gdy zadatek się dało, tak jak ona. Dogadała się jednak z kierownikiem, że zamiast husok kaczki jej sprzeda, tuczne, francuskie. Po 8. Tylko źle zrozumiała i zamiast na 18 pojechała wczoraj z samego rana do miasta, gdy kaczek jeszcze nie było. Na pusto wróciła i teraz po pomoc w porozumieniu się przyszła.



W efekcie, niespodziewanie, gdy Księżyc właśnie z pustego biegu wszedł w pełny, tj. w aspekt planetarny na niebie w nowym znaku zodiaku, ok. 19 (bośmy się jeszcze zajęły przenoszeniem reszty gratów), Ania dogadała się z kierownikiem wylęgarni, że można dziś przyjechać jeszcze, bo urzęduje do 20, kaczki są i czekają. Niewiele myśląc, wsiadły obie z panią Marusią w samochód i w nieco ponad godzinę przywiozły "ciplonki" do domów. I tak niespodziewanie karmimy od wczoraj 10 kaczek francuskich. W wielkim nie-pustym pudle, ustawionym na ciepłej kuchni.

22 kwietnia 2012

Zawalona niedziela

Prazdnikowa niedziela, ciepła, słoneczna, o tyle okazała się niebywała, że wsiąknęłyśmy na wiosce już zaraz po dojeniu i południe nas wypluło z objęć Starszyzny już w całkiem dobrze podkręconym humorze. Dobrze, że wczoraj Ania upiekła ciasto przekładane kremem i było z czym wyjść do ludzi.
A zaraz po południu nasz sąsiad zza lasa się pojawił i tak całe popołudnie zbiegło na miłym tarasowaniu przy cebulowej zupie i herbacie tybetańskiej w czajniczku parzonej, polewanej do pozostałej części owego słodkiego przekładańca. Oraz na rozważaniach osiedleńczych. Czyli dyskusjach o remontach, majstrach, metodach, celach, targetach i sposobach okiełznania po swojemu dzikiej bestii zwanej Zarabianiem na Wsi.
Niewiele żeśmy wymyślili, co najwyżej podzieliśmy się własnymi wnioskami już wyciągniętymi z rozmaitych konfrontacji marzeń i życzeń z rzeczywistością.Naszym wnioskiem jest: zarabiać na czym się da i co tylko się umie robić. Fantazjować i przekazywać fantazje dalej. Radzić sobie samemu w czym się da. Umieć cieszyć się małym. Nie liczyć na wielki zysk. Dobrze, jeśli nakład się zwróci. Wykorzystywać dary ziemi, sadzić, hodować, zbierać, to daje jedzenie i opał, czyli konkretne oszczędności. Pracować, nie lenić się. Wcielać w życie co się akurat pozwala wcielić. Uczyć się nowych rzeczy. Mieć otwarte spojrzenie i szeroki rozmach. To sprawia, że się jakoś kręci i nie zawala.

19 kwietnia 2012

Prazdnik trwa

Jest dość chłodno, w dzień jakieś 12, w nocy 2-3 stopnie, ale za to często wilgotno i rosi wiosenny deszcz. Sprzyja to zielenieniu się pierwszej trawy i liści na niektórych drzewach i krzewach (czeremcha, bez). Ku radości drobiu i kóz. Inspekt, w dzień otwarty, chłonie niebiańską wodę.
Wciąż budujemy warzywniak. Powstaje spora, okrągła wzniesiona grządka blisko spirali, na którą wczoraj zwiozłyśmy z innego miejsca w obejściu mnóstwo spróchniałego drewna, odrzutów z rozbiórki starej chaty i obory. Przez dwa sezony drewno pięknie zmiękło i zbutwiało, a nawet zaczęło się rozsypywać w rekach, super wkład na grządkę.
Spróbowałyśmy także pierwszych liści czosnku niedźwiedziego, na surowo to coś wspaniale aromatycznego, z ostrym czosnkowym posmakiem, który ginie przy suszeniu.
Truskawki posadzone przed zimą przyjęły się jak jeden mąż. Dorobiłam jeszcze drugą grządkę i Ania wysadziła tam resztę sadzonek, które przetrwały zimę w lamusie. Posiałam także trochę poziomek. Poziomki to fajna sprawa w przydomowym ogródku. Owocują cały sezon, do jesieni, są odporne na różną pogodę, zatem codziennie można sobie zerwać kubeczek i zjeść świeże witaminki.
Poza tym prazdnik na wiosce wciąż trwa, tradycyjnie cały tydzień wielkanocny to święto. Co prawda nie ma już specjalnych liturgii, przynajmniej w naszej cerkwi, ale ludzie starają się nie pracować. Dawniej także zaczynali każdy z siedmiu dni zjedzeniem cząstki święconki wielkanocnej, aby podkreślić świąteczny czas.
Wczoraj zostałyśmy z tej okazji ugoszczone przez Starszyznę przesmacznymi świątecznymi wypiekami z pieca chlebowego i swojską wędliną. Stąd wiem, że u pani Marusi już sałata w folii wzeszła. Tymczasem u nas folia wciąż jeszcze nietknięta stoi. Ale spokojnie, spokojnie, jak mawia nasz sąsiad: TO NIE WYŚCIGI, zawtra toż bude den`.

16 kwietnia 2012

Kilka uwag o integracji mieszczucha ze wsią

Na wiosce wytrzymują tylko ci z miast, którym samotność nie jest straszna. Którzy sobie radzą, umieją pracować i są szczerzy wobec otoczenia (czyt. prostolinijni). Prostolinijność to chyba trudny temat, skomplikowany, w każdym razie w umyśle mieszczucha. Tzn. nie zdaje on sobie sprawy, że ma problem, dopóki nie stanie wobec wioskowych, pytających go o podstawowe rzeczy i zagadnienia, najważniejsze dla nich. Tak ważne, że na ich podstawie klasyfikuje się człowieka, wsadza w odpowiednią szufladkę i od tej chwili ma się z głowy trudność rozróżnienia. Nie wiem dokładnie jak jest teraz na wioskach w zachodniej Polsce. Na Podlasiu najważniejszym (pierwszym) pytaniem jest: Jakiej jesteś wiary? Czy katolik? Czy prawosławny? A może jehowiec?
Dopiero po ustaleniu przynależności religijnej (he, a zatem podlegania takiemu czy innemu KALENDARZOWI ŚWIĄT, tj. pory liturgii i potem biesiad towarzyskich) wioskowi zaczynają ciekawić się wszystkim innym. Czyli skąd, dlaczego, a po co, jaki stan cywilny, kto znaczny w rodzinie itd. itp. 
Kiedy już się te podstawowe informacje puści w obieg powszechny na wiosce, można odetchnąć i zacząć czekać na jakieś towarzyskie akcje zwrotne od strony miejscowych. Jeśli ktoś ich nie puści (bo w mieście nie jest to wymagane, więc naturalnym odruchem wielu mieszczuchów jest wzruszenie ramion i zamilknięcie na taką bezczelną ciekawość), albo poda sfałszowane, np. ze względu na wnioski wyciągnięte z dawno temu przeczytanych "Chłopów" Reymonta, tj. z obawy przed wywiezieniem jak Jagny na taczce gnoju za obręb wioski z powodu przekroczenia różnych pierwotnych obyczajowych tabu i gorszenia innych we wspólnocie, to musi się liczyć, że prędzej czy później sprawy się rypną i prawda (tj. ta uwieczniona w papierach) wyjdzie na jaw. 
Łoj, łatwo to przychodzi na wsi. Swój swego zna, urzędy są dostępne od prywatnej strony i informacje tamtędy przepływają z czasem bez trudu w kierunku osobistym. A jak już raz ruszą, to nie ma zatrzymania innego, niż znudzenie tematem... 

Ale o czym to ja? A, o pracy i pracowitości... Otóż, dawno temu mawiało się, że cnotą duchownego jest miłosierdzie, rycerza - waleczność, mieszczanina - oszczędność, a chłopa - pracowitość. Otóż jest to nadal prawda, choć rozróżnienie stanów społecznych, w umysłach zwłaszcza współczesnej młodzieży mocno zanikło. Jeśli mieszczuch, i do tego najczęściej inteligent (o zgrozo!) pojawia się na wsi, zamieszkuje na niej i pośród wioskowych ludzi to musi wiedzieć, że będzie oceniany przede wszystkim pod kątem pracowitości. Nie, wcale nie bogactwa (to też, ale całkiem inaczej, niż się kasiasty mieszczuch spodziewa), ale wydajności fizycznej, spędzania wielu godzin przy własnoręcznym budowaniu i organizowaniu swojej przestrzeni, a potem jej eksploatowaniu codziennym. 
Coś wiem o tym, bo wstaję (z wielkim trudem!) o ósmej rano do dojenia kóz. Gdy miejscowi już od wielu godzin są na nogach i do przodu z wieloma czynnościami, które ja potem gonię dramatycznie w ciągu dnia. I chyba nigdy, niestety nie dogonię. 
Takie zajęcia jak siedzenie przy komputerze, pisanie, i inne "sr... w banię" budzi w tutejszych tylko wzruszenie ramion. To nie jest praca, proszę państwa! Lenisz się człowieku z miasta, hodując hemoroidy w uciśnionym siedzeniem odbycie, podczas gdy cały świat, całe życie czeka na ciebie, daremnie! 

Żywioły wokół ciebie pracują na twoją rzecz bez wytchnienia, a ty je lekceważysz! a lekceważąc - grzeszysz! Nie ma cię w powietrzu, gdy Powietrze dmucha z któregoś z czterech kierunków, nie ma cię w Ogniu, gdy ciepło rozprzestrzenia się na świat, nie ma cię w Wodzie, gdy niebo zrasza zasiane pola i rosnące samoistnie lasy, nie ma cię w Ziemi, gdy wymaga przewrócenia, wzruszenia i posiania. Wysiadujesz, mózg zapełniasz sprawami mglistymi, iluzyjnymi, nietutejszymi, spoza, których nigdy nie dotkniesz, ani one ciebie nie ujrzą. Sąsiadów nie doceniasz, nie znasz, nie chcesz ich poznać. Nie widzisz tego, komu pomoc mógłbyś udzielić, albo tego, kto mógłby tobie pomóc w potrzebie. Nie istniejesz.
Ale jak to wytłumaczyć mieszczuchowi ogarniętemu marzeniem zamieszkania na wsi, bez uwzględnienia owej wsi wokół siebie? Nie da się. Każdy musi przez to przejść po swojemu, sam. Nie da się też opatulić znajomymi z miasta, zbudować ekowioski wokół siebie czyli ochronnego płaszczyka swojaków rozumiejących sprawy po miejsku, a nie po wiejsku, broniącego przed konfrontacją... 

Ja sama nie rozumiem tych obaw do końca, choć je wyczuwam u bliskich mi mieszczuchów od zawsze. Pochodzę ze światów pomiędzy, czuję i pojmuję wszystkie strony. Dla mnie to proste wiedzieć: każdy "lokalus", czy ze wsi czy ten z miasta ma swoje standardy i schematy, w których czuje się bezpieczny. wieśniak w mieście to przysłowiowa kupa śmiechu dla mieszczuchów wszakże, nieprawdaż? Tak samo jest na odwrót. Mieszczuch na wsi budzi zadziwienie, a czasem rechot równie mocny, a może i dla zainteresowanego dotkliwszy, bo nie da się wtedy wsiąść w samochód czy autobus do swojej dzielnicy, uciec od wspólnoty, zamknąć drzwi, włączyć telewizora i zniknąć na zawsze za drzwiami mieszkania w bloku, jednym z tysięcy takich samych. 
Na wsi ma się imię i nazwisko, adres, wyznanie, stan cywilny, rodzinę (lub jej nie ma), znajomych bliższych i dalszych. Oraz opinię, kłamczuch, krętacz, pijak, dziwak, dobry człowiek, pomocny, naiwny, pracowity, głupi, mądry itp. I jest to powszechna informacja, zawsze uaktualniana i dostępna, niczym w góglach. 

No, a jeśli już o pracy mowa... klejenie glazury i fugowanie zakończone na górze. Pięć grządek wzniesionych posianych zostało uroczyście podlanych przez łaskawe wiosenne Niebo w nocy i w dzień. Odbieram to zawsze jak błogosławieństwo Najwyższego, gdy posieję i zaraz spada deszcz... Drzewa i krzewy wypuszczają wreszcie listki i gotują się do ekspansji. Wyczekujemy z radością.

14 kwietnia 2012

Gliniane czary

Uch, po całym dniu spędzonym w ogródku, a w nim budowania kolejnych grządek, siania, sadzenia, organizowania przestrzeni i dyskutowania o szczegółach usiąść wreszcie na tarasie i potarasować sobie przy czajniczku gorącej tybetańskiej herbaty, przywiezionej prosto z Nepalu, zakąszanej świeżym kozim serkiem z pieprzem odkrawanym nożem w dowolnej ilości, to ulga niosąca poczucie niesamowitego spokoju. Ania nie umie usiedzieć nic nie robiąc. Zaraz wyciąga wilgotny kawał gliny i zaczyna lepić kolejną miseczkę. Jest już całkiem dobra w tworzeniu naczyń użytkowych. Narzeka przy okazji na niewielkie zdolności manualne niektórych uczestników warsztatów w domu kultury, tak samo małych jak całkiem dużych.
- No, to daj kawałek. Sprawdzę, czy ja mam zdolności manualne - śmieję się i natychmiast dostaję niewielką grudkę do rąk.
Szybko kształtuję palcami pierwszą lepszą istotkę, która przychodzi mi do głowy. Siedzącego koziołka.
- I jak oceniasz?
- No, pierwsza figurka, jaką ktoś uczynił przy mnie z pełnym podobieństwem do oryginału!
Tak zachęcona, postanawiam ulepić cały nasz inwentarz. Będzie się mieścił na dużym talerzu...

11 kwietnia 2012

Dalej to samo

I po świętach... Zbytnio świętująca to ja nie jestem i nigdy nie byłam, ale przerwa w nieustannej pracy nieco mnie zregenerowała. I przyjemnie mi było, gdy prawosławny chłop, prosty człowiek, żeby okazać uprzejmość wobec katolików pozdrawiał nas słowami: "Chrystus zmartwychwstał!". Doceniam w swoim sercu taką bezpośrednią prostotę.
No, a po świętach powrót do czynności nie skończonych. Budowanie grządek, docinanie glazury, klejenie i fugowanie, serowarzenie, aż nudno o tym ciągle pisać. Dzisiaj Big Johnny ze swoim asystentem zasiał na naszym polu owies. Zjawił się także znienacka weterynarz i pobrał krew kozie do zbadania. Tyle nowin.

6 kwietnia 2012

Po sąsiedzku

Nasz sąsiad zza lasa robi gospodarskie postępy, które udostępniam wszystkim czytelnikom tego bloga, bo okazja wielkanocna blisko.

Oto kurnik Klaudiusza i pierwsze "własne jajo"... ;-)

I jedynak w klaudiuszowym kurniku, kogut zielononożny.

5 kwietnia 2012

Gnojny czwartek

Gnój, to hasło dzisiejszego dnia panowało od rana. Ale jak się okazało nie tylko. Nastał jeden z tych zwrotnych dni, które przychodzą po okresie długiego nudnego lenistwa.
Choć po dojeniu zwątpiłyśmy, że nadejdzie w zgodzie z umową, I zabrałyśmy się, żeby nie marnować czasu do wciąż nie skończonego płota. Pomalowałam drewnochronem przęsła, a Ania wcisnęła baterię wkrętarki do kontaktu, szykując ją do przykręcania sztachet. Gdy przęsła pomalowałam, zabrałam się za budowanie kolejnej grządki permakulturowej. Wydobyłam z niej humus, zarzuciłam wilgotnymi kartonami i drewnem, nakryłam warstwą dojrzałego przez zimę zeszłorocznego gnoju i w tym momencie właśnie z głębi wioski nadszedł długo oczekiwany dźwięk... Tak, nie myliłyśmy się. Nadjeżdżał triumfalnie Big Johnny na swoim naprawionym właśnie wspaniałym traktorze z doczepioną przyczepą rozrzutnika.
Ania porzuciła czym prędzej ogródek na rzecz pomagania ekipie Johnny`ego, w osobie... jakże długo, bo od wczesnej jesieni, oczekiwanego, a tak zręcznie wymigującego się ucieczkami w leśne krzaki Jareckiego! W wyciąganiu reszty gnoju z obory, a potem z kupy, którą utworzyłam byłam poprzednio przy drodze na nowe pole.
Ja tymczasem zwieńczyłam podniesioną grządkę narzuceniem na nią humusu wcześniej zdjętego.
Big Johnny, będący w fazie wiosennego uaktywnienia, rozrzucił pachnący obornik po polu, po czym zjechał do swego obejścia zmienić maszynę.
Pachnący, a jakże! Po świeżym wiosennym nocnym deszczu gnojny zapach gleby gotowej pod siew, to coś najpiękniejszego, najtreściwszego na świecie! Żadne kwiatki, żadne aromaty nie dają tego niesamowitego wrażenia wtajemniczonemu w ziemskie arkana człowiekowi.
Jarecki został z nami i zaprzągłyśmy go do dodatkowej pracy, aby wykorzystać jego dobry nastrój do roboty, tak przecież w końcu niesamowicie rzadki.
Rozciągnęliśmy wszyscy razem siatkę leśną wzdłuż ostatniego boku ogródka przydomowego, od strony lasu. Jarko okazał się fachowcem, nieraz tę robotę wykonującym w pracach leśnych. Na koniec przybił jeszcze kilka brakujących sztachet w innych bokach, zjadł kawałek pizzy, dostał piwo i honorowo, bez dodatkowego płacenia poleciał do siebie. W tym czasie Big Johnny stalerzował całe pole i przygotował je pod siew.
Hurra! Ogród jest już właściwie wydzielony. I można zająć się jego urządzaniem.

3 kwietnia 2012

Zająbiste dnie

Spadł śnieg jakieś trzy dni temu i nawet utrzymał się cały dzień. Zdecydowanie ochłodziło się z powodu wschodniego frontu atmosferycznego i silnego wiatru. Wykorzystałyśmy ten czas na prace wewnątrz domu, głównie na docinanie i klejenie glazury w kąciku łazienkowym na górze.
Potem zadzwonił telefon z ogłoszenia i prędko uorganizowała się podróż aż pod Białystok. Z Zofiją i dwiema dziewczynkami Dziuni. Wczoraj, czyli w poniedziałek. Z pewnym smutkiem wyzbyłyśmy się Zosi, w całkiem dobrej formie mlecznej w tym sezonie, a to z powodu zapanowania notorycznej niezgody w klanie białasów i niemożności wypuszczenia całego stada na wybieg. Misia zagięła parol na matkę i postanowiła ją zdetronizować. Skończyło się to raz krwawieniem i zadyszką tak dużą, że odtąd nie były wypuszczane razem, ale albo jedna albo druga. Misia dostała dzikich oczu i nawet rozważałam całkiem poważnie, czy ktoś na nią uroku nie rzucił. Ale chyba nie. Zwyczajnie ta kurduplowata Misia ubzdurała sobie, że nadaje się na przywódczynię i że będzie lepsza w tym od Zofiji, i już. A żeby chociaż miała po temu jakieś rzeczywiste racje! Żadnej, zapewniam!
Zapakowałyśmy dzieciaki do worków i do bagażnika, a Zosia razem ze mną jechała z tyłu samochodu, stojąc na rozłożonej plandece. Ja ją kontrolowałam i od czasu do czasu karmiłam uspokajająco suchym chlebem. Zniosła podróż bez histerii, choć z silnym tłumionym napięciem. Rozglądała się bacznie i przyglądała ciekawie mijanym widokom, z wielką ulgą rozpoznając znajome sobie krajobrazy, pola i lasy, ale za to wyraźnie dziwując się ludzkim osiedlom.
Trafiłyśmy bez większego błądzenia do maleńkiej wioseczki w głębi lasu, w bok od głównej drogi do Białegostoku. Przyjęło nas młode małżeństwo, osiedleńców-zapaleńców z miasta, którzy zdecydowali się podjąć babcine dziedzictwo i spróbować żyć z ziemi jako rolnicy, na wiosce w lesie. Na początek kupili sobie kilka kur i kurcząt z wylęgarni, no i kozy, od nas. Zofija zatem trafić lepiej nie mogła. Dostała dla siebie rozległą obórkę, w której niegdyś cztery krowy stacjonowały i pierwsze co zrobiła to zwiedziła tę nieprawdopodobną dla siebie prywatną przestrzeń. Prawdopodobnie szukając także swojego stada. Wypakowane z worków kaziuczki wyraźnie ją pocieszyły, bo od razu pokazała im rogi. I zaznaczyła, że ona tu rządzi.
Zademonstrowałam nowej właścicielce jak ją doić, szybko pojęła. Objaśniłam kilka tajemnic w jej osobistej obsłudze i charakterze. Bardzo mili i pozytywni młodzi ludzie.
Następnie trafiłyśmy do Le Roy Merlin na zakupy budowlano-ogrodnicze. Zeszło nam dość długo. Ania bowiem wsiąka w wielkich sklepach i wyciąga ją stamtąd tylko mój ból głowy i oklapłe samopoczucie. Wszelkie supermarkety ciągną ze mnie energię jak wielkie pijawy.
Ale zakupy udane. Przywiozłyśmy kilka krzewów porzeczek, czarnych, czerwonych i białych, jaśmin, różę pnącą, borówkę amerykańską, mieczyki i trochę ziół do przesadzenia na spiralę. Do domu zaś kilka metrów deski podłogowej do wyłożenia w kąciku kuchennym na górze. Płyta osb wygląda bowiem tragicznie. I zdecydowałyśmy się ją przykryć. Poza tym jeszcze tapetę do malowania i klajster.
W drodze powrotnej, na Narwi zobaczyłam pływające łabędzie. Jakoś na razie nie zdołałam zobaczyć bociana, choć Ania widziała ich już kilka. Ale ona ma lepszy wzrok i jest bystrzejsza ode mnie.
Strasznie piździło w tym Białymstoku i okolicach, iście po rosyjsku. Zdecydowanie na naszym południu podlaskim było i jest cieplej. Dzisiaj już pogoda się wyciszyła i wyjrzało nawet słońce zza chmur. A ponieważ wiatr ustał w ciągu dnia od rana, sunęły przez niebo ogromne ilości kluczy żurawich, gęsich i nie wiem jeszcze jakich. Jeden za drugim. Napełniając niebo wielkim wiosennie radosnym klangorem.
My zaś pracowałyśmy pilnie w ogródku. Chcąc wykorzystać położenie Księżyca w ognistym znaku Lwa, sprzyjającym krzewom owocującym i kwiatom do godziny mniej więcej 15. Ania wyznaczyła miejsce, przyniosła skompostowanej gleby i wody, a ja wykopałam dołki, posadziłam (podobno mam dobrą rękę do sadzenia, Ania tak twierdzi), podlałam i opatuliłam świeże krzaczki słomianymi chochołami. Jak na zimę. Czemu? Dopóki nie skończymy płota jest to zabezpieczenie przed pazerną na zielone Gusią i kurami. Zresztą nocą są jeszcze przymrozki, więc będzie to dodatkowa ochrona dla supermarketowych pieszczochów.
Zioła znalazły miejsce na spirali. Zresztą na spółkę z posadzonym kilka dni temu czosnkiem niedźwiedzim. Który mamy zamiar reaktywować w okolicy, przynajmniej na swoim terenie. Bo z relacji pani Heli wiemy, że w swoim dzieciństwie i młodości ruszała na wiosnę do lasu razem z innymi dziećmi po liście pachnące czosnkiem (nie znała ich nazwy), czyli czosnek niedźwiedzi był tu rośliną naturalnie bywałą, ale wytrzebioną.
Na koniec przycięłyśmy odpowiednio i przybiłyśmy do słupków resztę świerkowych i dębowych (z odzysku ze starego płota, tak! są jeszcze zdatne do tego) przęseł.
O innym osiągnięciu dnia, tj. o pierwszym w tym roku serze typu gouda uwarzonym nie wspomnę...