30 stycznia 2014

Ucho od śledzia

Wiatr hula od kilku dni. Budząc i zostawiając na policzkach rumieńce w kolorze porzeczkowego wina. Temperatura wznosi się i opada w porywach od -20 do -13 stopni. W tym wietrze Anna rąbie drewno i targa je na taczce na taras, wyrzuca kostki siana z poddasza obory na ziemię, skąd znosimy je do obory, nosimy kozom wodę, a kurom karmę (nie wychodzą wcale, bo nie ma sensu), a co 2-3 godziny - małego koźlaczka od rabej Mańki, żeby go dokarmić spokojnie w ciepłym domu świeżo zdojonym mlekiem jego matki. On, z dwójki, która się urodziła okazuje się słabszy i jego pracowicie dokarmiamy, nauczone doświadczeniem, że nie należy liczyć, że sam się wykaraska. Zwłaszcza, że matka jest pierwiastką, niezbyt dorosłą i doświadczoną w matkowaniu. Po trzech dniach życia, które właśnie minęły, a które są kluczowe dla dalszego przeżycia maleństwa, jak się parę razy przekonałam w praktyce, zaczyna wykazywać oznaki ożywienia i zaciekawienia światem, czego do tej pory nie było. Ania karmi go łyżeczką.
Co poza tym?
No, Laba zeżarła chyłkiem moczonego w misce z wodą śledzia, którego miałam dzisiaj przyrządzić w oleju. Nie został ani skraweczek ogonka, ani nawet ucho od śledzia. Nic nie słyszałam w nocy, choć zastanowiło mnie, dlaczego tyle razy i tak długo pije wodę. Dobrze, że stało w kuchni dodatkowo wiadro z wodą dla kóz. Rano prawie puste...

27 stycznia 2014

I są!

My tu sobie zimujemy jak zawsze, ja w piecach palę, Anna przy komputerze kwęka, co jakiś czas wyskakując po coś na dwór, a to po drewno narąbać, przywieźć, a to kurom dać pić, a to miski po jadle zwierzętom pozbierać, i tu nagle, niespodziewanie, znienacka... coś się urodziło!
Dwójeczka, jak było po kolejności, u pierwszej rabej pierwiastki. Płci obojej, maści alpejskiej z białymi pręgami na pysku (nie alpejskiej, choć u brytyjskich hehe alpejek się liczy za maść alpejską, ale u nas za skundloną). Mimo mrozu kilkunastostopniowego i zimnego wiatru, który odczucie zimna zawsze zwiększa, maleńkie udało się wysuszyć, trąc i susząc starym ręcznikiem, po czym przystawić do cyca, z którego łapczywie popiły wielkie łyki siary. Głosiki mają silne w sobie, tak samo i na nóżkach szybko stanęły i za cyc zaczęły same łapać, sprawdzamy co kilka godzin jak im się wiedzie.

23 stycznia 2014

Wieczorne wróżby

Mrozik utrzymuje się na mniej więcej stałym poziomie do kilkunastu stopni w nocy, szczypie w nos i ręce, w dzień było dzisiaj piękne jaskrawe słońce. Anna (ubrana w podwójne skarpety, sweter i bluzę, szalik i naciągnięty na głowę kaptur) krzyczy od rana, że trzeba palić, bo zmarzła, więc porzucam swoje zwykłe na ten czas zajęcia, aby rozgrzać piec (ubrana w krótki rękawek, jak zawsze), raptem godzinę wcześniej, niż dotąd, trudno, mieszczuchy blokowe są niereformowalne w zimie na wsi. Ale ja też, jeśli chodzi o porę wstawania, traktorem nie wyciągnie się mnie z łóżka przed dziesiątą rano. Niedługo już tych moich dorocznych rozkoszy!
Wieczorkiem zasiadamy zazwyczaj przed komputerami, lub wspólnie oglądamy filmy, lecz niedawnym wieczorem wzięło nas znów na patrzenie w karty. Rzadko już to na mnie spada, tylko jeśli ktoś prosi. I wtedy to nawet lubię.
Na stole stanęła woskowa świeca po tutejszym dziadku, który robił je sam ze swojego wosku i odziedziczyłyśmy kilka sztuk, ukrytych w kredensie, rozwinęłam specjalny obrusik, który uszyła mi śp. Mama i przetasowałam ulubioną talię.
- Mam kilka pytań - niecierpliwiła się Anna.
- Spoko luzik, i tak karty odpowiadają na to, co same uważają za najważniejsze w tym momencie, nie naciskaj, bo tego nie lubię - ostrzegłam. - Nie chcę wiedzieć o co pytasz.
Rozłożyłam wachlarz potasowanych kart, Anna wyciągnęła cztery i ułożyła je przed moim nosem po kolei. Odwróciłam i dłuższą chwilę przyglądałam się z niemałym zdziwieniem.
- No, mów!
- Nie wiem co powiedzieć.
- Wróżka z ciebie do kitu!
- Hehe, jak chcesz to posłuchaj, koło fortuny kręci się mocno nabijając zysk systemem losowania, nagle spadnie koniunktura i trzeba będzie diabłu duszę zaprzedać, aby wyjść na swoje.
- Jak to diabłu?
- No, nie wiem, alkohol, narkotyki, seks, żądza sukcesu prowadząca do totalnego wycieńczenia.
- A jak to odnosisz do twoich, czy moich spraw?
- No, właśnie nijak...
- Dobra, ciągnę drugi raz, a to zostawmy, może później coś zrozumiemy.
W ten sposób, dalej dowiedziałyśmy się co robić z tym i owym, na co można liczyć w tym roku, a na kogo nie, co wyjdzie, nad czym pracować, a co i komu padnie z braku pracowitości i staranności. Wszystko bez specjalnego pytania o to, ot, sam czysty przypadek gadający, a który w spokojnych wieczornych warunkach i przy rozgrzanym piecu zimową porą potrafię niekiedy rozczytać. Przynajmniej sobie i bliskim ludziom.
Karty potwierdziły to, co obgadałyśmy raptem niedługo przedtem, zastanawiając się nad projektami do zrealizowania w tym sezonie. Zatem działamy w zgodzie z prawdziwym odczuciem i realistycznym podejściem, a nie marzeniem i naginaniem się do wyobrażeń innych ludzi. Lubię tak.
Co dalej?
Następnego wieczoru udało nam się znienacka obejrzeć "Wilka z Wall Street".
- Patrzaj i dziwuj się! - wykrzyknęłam - Oto co powiedziały nam karty na wstępie! Wywróżyły treść filmu!

19 stycznia 2014

Kto ma pszczoły, ten ma miód...

No, i nie dość, że solidnie napadało i już były dwa porządne odśnieżania od garażu do samej drogi (jakieś 50 metrów), to jeszcze przymroziło. Nie jest to żaden syberyjski, ani nawet polski wielki mróz, zaledwie 10 stopni, ale zawsze jakaś mobilizacja i dla nas i dla zwierzyny jest. Zwłaszcza po takim długim wiosenno-podobnym rozleniwieniu, jak dotąd.
W sumie jednak nadal rozpalam w c.o. koło południa, tyle, że powróciłam do palenia w ścianówce na noc. Kury i kozy dzisiaj siedziały w zamknięciu, co sobie chwaliły, sądząc po różnicy humorów między wczorajszym dniem, gdy je byłam "poroztwierałam" na oścież na cały jasny dzień. Nieśność spadła do jednego jaja na dobę na całe stado, a bywało już po pięć jaj. Trudno. Przygotowuję drobiowi 2 x więcej karmy, niż dotychczas, gdy mogły jeszcze grzebać sobie w lesie i nawet skubnąć zielonego tu i ówdzie.
Nasze żyto właśnie wyszło całkowicie (ptaki zjadały je przez trzy lata, więc sprawdziło się nieźle). Mam worek zmielonego pszenżyta i worek zmielonej kukurydzy (młynarz twierdzi, że ekologicznej z okolicznych upraw), ziemniaki kupujemy już w sklepie, bo własne też się już skończyły. Dokupiłyśmy na próbę 10 kg wytłoków z oleistych nasion (w tym wypadku siemienia lnianego) od znajomych producentów olejów (po 1,2 zł za kilogram). I sprawdzają się. Gdy zalać je wodą znacznie zwiększają objętość, ładnie pachną (kury wbrew pozorom mają bardzo dobry węch i reagują na smakowite zapachy), zatem z dodatkiem ugotowanych obierek ziemniaczano-warzywnych (ziemniaki zjadamy my), dodatkiem osypki i całego ziarna owsa dają wartościową karmę.
Kozy w taki czas nawet nie lubią nosa wystawiać poza oborę.
My też. Dlatego już rano oznajmiłam, że gościa niedzielnego to dzisiaj na pewno nie będzie, bo mróz ścisnął. Tym niemniej zaszedł, jak zawsze niespodziewanie o stałej porze po niedzielnej sumie, hohoho!
Jakoś nie chciało mi się o zbrojeniu i szkoleniu żulików wiejskich na leśnych żołnierzy rozmawiać, więc zaczęłam mało delikatnie (hm, ostatnio niedelikatna jestem, a może zawsze tak było, tylko dawałam się przekonać zawsze uprzejmemu otoczeniu, że tak nie jest?), acz ogródkiem, na przykładach demonstrować skuteczną walkę o codzienny byt i radzenie sobie w życiowych sprawach.
- Sąsiedzie, powiedz, ile wydajesz miesięcznie na jedzenie? - zapytałam byłam.
- Nooo - zamyślił się na głębokim wdechu - teraz to potrafię i za 10 złotych dziennie nakarmić siebie i psy!
- Gdybyś miał koty byłoby gorzej - docięła mi z boku Anna, która hoduje psy, a ja koty.
- Zatem 30 dni x 10 zł daje 300 złotych... No, to my, sąsiedzie mieścimy się we dwie w kwocie 180 złotych na miesiąc - o mało nie pękłam z dumy - Czyli po 90 złotych na główkę! Można by i to zmniejszyć, gdyby Anna wyrzekła się piwa, czipsów, ciasteczek i batoników kupowanych w sklepie - (odcięłam się) - Ale pracujemy nad tym.
- Sąsiad wciąż jak widać nie zmienił swojej miejskiej mentalności i woli za wszystko płacić w sklepie, zamiast wyhodować sobie jedzenie samodzielnie - wywnioskowałam - Tymczasem, sam pomyśl i popatrz jak to się robi, żeby nie korzystać z gotówki. Latem żywimy się własnymi nowalijkami, ziołami i w końcu warzywami, niektóre co prawda wciąż kupujemy, ale to kwestia wypracowania ich sobie w przyszłości, na wszystko przyjdzie czas. Co roku powiększamy strefę wpływów roślinnych, mimo, że mamy tylko cztery ręce. Mamy też wtedy zawsze mleko, w każdej dowolnej postaci, świeże, kwaśne, jogurt, twaróg, bundz i sery dojrzewające. Sery staram się zawsze zmagazynować jako zapasy zimowe i nigdy ich nie kupujemy w sklepie, pod żadną postacią. Zresztą i tak bym nie mogła sklepowych jeść, bo mi się krowie i pasteryzowane mleko odbija na organizmie. Kury oczywiście się niosą mniej i więcej cały rok, odpada całkowicie kupowanie jaj.
- Ja też mam jaja od własnych kur! - przypomniał sąsiad.
- Ale czy zwróciły po dwóch latach koszt swego zakupu chociażby, bo nie mówię karmienia?
- Z 50 zostało 6... ledwie dla mnie starcza jaj, nawet jak było ich więcej, to niosły się u sąsiadów chyba, bo w kurniku nie było.
- A psy puszczasz luzem, nieprawdaż? I chowasz bezstresowo?
Jak można zaprzeczyć, jak tak.
- Żywimy się też mięsem, co ty odrzucasz z racji jarskiej diety i nie korzystasz prawie z dodatkowego dobrodziejstwa własnej hodowli. A własne mięso bardzo zaniża wydatki na jedzenie, zwłaszcza zimą, gdy człowiek z racji zimna więcej białka i tłuszczu zjada. No, ale dobra, jesteś jaroszem, więc trzeba myśleć jak jarosz. Jaja, mleko masz swoje. Ale jeszcze koszty ich utrzymania muszą być choćby równe, jeśli nie mniejsze niż, gdybyś tę samą ilość kupował w sklepie. No, i kłania się przetwórstwo, aby zrobić zapasy na zimę!
Gość niedzielny zerkał z zainteresowaniem na szereg moich baniaczków z winem, stojących na blacie w kuchni. Dojrzewa i dojrzewa ta moja napojka (nazwę zastrzegam), robiona jak się okazuje według starodawnego przepisu francuskich chłopów, którzy zwali ją po swojemu bewandą, po naszemu napojką. Ładuję do gąsiorka sok z owoców takich i innych, dodaję wody i cukru i wrzucam dwie trzy garście owoców mających dzikie drożdże winne (należą do nich w naszym klimacie winogrona, czarne porzeczki i jabłka). Całość kitrasi się w swoim sosie kilka miesięcy, po czym niektóre baniaczki wypijam na bieżąco (ot, szklaneczka niewiele procentowej napojki wieczorem dla zdrowotności), a niektóre zlewam do butelek i odstawiam do dłuższego dojrzewania. Udaje mi się w ten sposób wyprodukować kilkadziesiąt litrów słabego, ale zawsze naturalnie witaminowego i fermentowanego bez chemii i modyfikowanych drożdży winiarskich na zimę winka owocowego, w koszcie zaledwie kilku kilogramów cukru, które trzeba do niego dokupić. Owoce: porzeczki, maliny, jabłka, czeremchę, dziką różę, czarny bez, jarzębinę mamy własne, lub podarowane w zamian za wymianę od sąsiadów.
- Sąsiedzie - stałam się bezwzględnie surowa, gdy oko mu błysło, chętne skosztować efektów mojej pracowitości - masz przecież kilka własnych jabłoni. Jabłka za grosze sprzedawałeś do skupu, nieprawdaż? A widzisz, co mogłeś z tego mieć? Aby zaoszczędzić na najważniejszej dla polskiego patrioty potrzebie?
- No, tak, ale ja mam raptem kilka drzew, a wy ile!
- Hm, śmieszną ilość mamy, kilkanaście, starych owocujących raz na dwa lata drzew! Większość urodzaju sprzedajemy i dzięki Bogu skupy zaczęły działać u nas w tym celu, co pozwoliło i z tego wyciągnąć pewien zysk. Ot, za tyle byś się wyżywił oszczędnie przez dwa miesiące. Ale resztę przetworzyłam tymi oto ręcamy! na coś, co teraz nas żywi już drugi rok. Wciąż jeszcze mamy soki jabłkowe, susz, dżemy i marmolady z jabłek. Wiesz Waść jaka to oszczędność? Nie mówiąc już o tym, że i kozy całą jesień żerowały na spadach i dawały mleko jabłko-wite. A Waść ziemiankę ma zbudowaną na swojej działce, nic tylko przetwarzać i przechowywać, i korzystać z dobroci Pana Boga.
No, i najważniejsza sprawa, aby dalej zmniejszać koszty żywieniowe, a powiększać własne zdrowie. Bez tego nie da się, już to wiemy. Pszczoły! Własna Godziwa Słodycz. Mam zbożną nadzieję, że nie popadłam w alergię na użądlenia, jak to się przydarzyło było mojej Mamie w moim wieku. Nic to, przezwyciężę w razie czego, w imię idei i dobrego Godziwego smaku!
Sąsiad odszedł przed zmrokiem zamaszystym żołnierskim krokiem, a ja szklaneczkę sobie nalałam i notatkę blogową zapisałam. Niechaj się darzy! Boże sprawiedliwy dopomóż!

15 stycznia 2014

Biało-czerwona ścieżka

Rano obudził mnie głos wchodzącego w progi sąsiada z Polesia. No, był to mój poranek, czyli jakaś dziesiąta przed południem, ale cóż zrobić, gdy się cierpi na bezsenność i nocne wizje też. Wszedł wraz ze śniegiem, który przyprowadził ze sobą i pokrył już białym dywanem otoczenie zewnętrzne.
- Cóż to sąsiada sprowadza o tak wczesnej porze? - zapytałam grzecznie, wychynąwszy z pieleszy i zrobiwszy pierwsze ablucje.
- Spać nie mogę, budzę się o piątej, słucham radia przez godzinę i wstaję. Nakarmię psy, kozy, kury i co tu robić jak już nawet komputer przestał działać?!
Oczywiście szedł w interesie do urzędu gminy, gdzie zaanonsował się był mejlowo wcześniej, prosząc o spotkanie z wójtem, i dostał w końcu (no, zdaje się blisko miesiąc pokornie czekał) mejlową odpowiedź z datą i godziną spotkania. To trzeba odnotować i podkreślić, bo za czasów, gdy mieszkałyśmy w sąsiedniej gminie takie wynalazki jak internet nie oddziaływały w żaden sposób na urzędników, trzeba się było osobiście stawić w sekretariacie, i jeśli miało się szczęście można było spotkać naczelnych, lecz kiedy miało się pecha trzeba było iść drugi raz w terminie mniej więcej zasugerowanym przez sekretarkę, także nie będąc pewnym, czy okaże się trafny.
Sąsiad odczytał ową odpowiedź zresztą tylko dzięki temu, że codziennie drałował 10 km w jedną stronę do biblioteki gminnej, aby tam skorzystać z internetu. Od czego wyszczuplał znacznie, co też warto odnotować. Śnieg już może stać się teraz przeszkodą dla tego rodzaju komunikacji.
Pisałam kiedyś na tym blogu o Drużynie Pierścienia powołanej w naszej gminie, otóż z podobną ideą, choć nieco bardziej obronną udał się sąsiad z Polesia do naszego wójta. Usiłuje bowiem zorganizować lokalny oddział Korporacji Zbrojnej (w skrócie KZ), cokolwiek to znaczy. Rzecz płynie z głębi Polski, więc nie jest to pomysł naszego sąsiada, jedynie współudział. Urządził już raz ćwiczenia taktyczne i plastikowe strzelanki w swojej wiosce, w których miejscowe żuliki nie dały się wykryć i złapać wytrawnemu żołnierzowi, w swoim lesie.
Podobno pan wójt z panią sekretarz nieco się przestraszyli, zapewne wizją wojny polsko-ruskiej, bo z kimże innym na tym zapleczu Europy, gdzie mieszkamy może dojść do starć partyzanckich? W każdym razie KZ ma przetartą w śniegu ścieżkę ku powiedzmy uprawomocnieniu działania.
My zaś po wyjściu sąsiada i jego wejściu na ową ścieżkę w kierunku urzędu zabrałyśmy się za remont sieni. Anna pomalowała gipsowe ścianki farbą akrylową na biało, oraz ścianę z bali drewnianych olejem zabielanym. Ja przecierałam, podawałam pędzel i farbę.
Po czym zabrałam się za tłumaczenie Nostradamusa. Będą wojny i agresje, rozruchy i bunty, złodziejstwa i krwawe napady na drogach i polach, przez głodnych i zrozpaczonych ludzi dokonywane, więc organizować ochronę na wsiach i w miasteczkach zawczasu jest sens. Tylko co do broni... hm, ćwiczenia w rzucaniu dzidą, strzelaniu z łuku, procy i kuszy, cięciu siekierą i kosą na sztorc trzeba by urządzać i lud miejscowy namawiać do zawodów sportowych w sztukach walki wręcz. Bo jak inaczej rozumieć owo uzbrojenie w nazwie?  

14 stycznia 2014

Ruski sylwester

No, i małanka nas nie ominęła. U prawosławnych znajomych przy suto zastawionym stole i lejącej się szczodrze pigwówce przywitało nam się nowy ruski rok w sporym gronie biesiadników. W punkcie szczytowym nocy zaśpiewaliśmy z kielichami szampana w rękach "Mnogija lieta" na głosy i po raz pierwszy dodałam do chóru swój głos. Zostałyśmy potem odwiezione do chaty przez niepijącego współ-gościa, więc wsio w zgodzie z przyzwoitością prawną się odbyło.
Cały dzisiejszy dzionek, jako wcale nie wylewająca za kołnierz przy wieczerzy byłam na sylwestrowym rauszu, przez co odpuściłam sobie wszelkie cięższe prace. Za to Anna, jako z natury mało pijąca, dziarsko zabrała się za kończenie remontu sieni, który trwa od kilku dni. Zaszpachlowała zaprawą gipsową łączenia płyty gipsowej na dwóch ścianach, a dziś wzięła się za szlifowanie. Aby pylenie zakończyć za jednym zamachem zeszlifowała także ścianę z bali, którą pozostawiamy w naturalnym wyrazie drewnianym. Posprzątałam na koniec, umyłam podłogę i tak nam minął pierwszy dzień ruskiego roku.

11 stycznia 2014

Cicha noc...

Styczniowe wiosenne dnie i długie wieczory biegną swoim rytmem. Trochę ostatnio wiało, ale nic specjalnego jeszcze nie przywiało. Mam więc czas na tłumaczenie, które codziennie uzupełniam o nowe stroniczki i poprawiam te gotowe. Rozpalam w c.o. około południowej godziny i kończę palić o 17. To wystarcza spokojnie do następnego dnia, aby móc chodzić w krótkim rękawku po domu. Cieszy mnie ten fakt niepomiernie, bo pamiętam swoje zimowania z dzieciństwa i młodości w domu rodzinnym, murowanym, nieocieplonym i przy piecu elektrycznym w pokoju. Namarzłam się solidnie długie lata, także i tu na Podlasiu, więc ciepły i nieprzewiewny zimową porą dom długo był moim marzeniem.
Trwa poza tym u nas świąteczna pora. Miasteczko jest oświetlone bożonarodzeniowymi i noworocznymi  lamperiami tak gminnymi, jak prywatnymi na posesjach. Byłyśmy na biesiadzie bożonarodzeniowej u prawosławnych znajomych, rybną zupę wigilijną i smażonego karpia z okolicznych stawów rodem jadłyśmy, życząc Wesołych Świąt wszystkim po raz wtóry w tym okresie. A dzisiaj zajechało nam się na uroczystość urządzaną co roku w domu kultury, śpiewania kolęd przez miejscowych śpiewaków.
Sala była pełniutka, zainteresowanych bardzo wielu. W pierwszym rzędzie siedział batiuszka obok księdza katolickiego i wójta. Występy rozpoczęły najmłodsze dzieciaki z czeremszańskiego przedszkola i poradziły sobie bardzo dobrze, śpiewając rezolutnie: Christos radiłsia, radujsia! Potem wystąpiło kilka chórków ze szkoły podstawowej, dzieci śpiewały zarówno kolędy po polsku, jak po swojomu (nie ośmielam się stwierdzić w jakim języku były śpiewane, czy był to język rusiński, białoruski, ukraiński czy starocerkiewny, na to co bardziej uczony ma inne zdanie, zatem pozostaję przy najpopularniejszej nazwie: swojski, tutejszy język). To bezawaryjne pomieszanie religii, kultur i języków jest dla autochtonów czymś tak naturalnym, że niczego dziwnego w tym nie widzą. To tylko przybysze z Polski, jak ja, wciąż bywają zdziwieni (jak najbardziej mile) i zafascynowani czymś, co dawno temu było dla naszego kraju oczywistością.
Wystąpiły też małe uczennice gry na instrumentach, pianinie, klarnecie, grając i śpiewając cieniutkimi głosikami. Oraz orkiestra dęta dzieci, z której niektóre górne tony trąbek niezwykle przypominały mi pianie naszych dorastających kogucików, ćwiczących dopiero głosy.
Po części przed-i-szkolno-gimnazjalnej wystąpiły panie z trzech okolicznych wiosek, tj. trzy zespoły śpiewacze, które w moich rodzinnych stronach z pewnością byłyby nazywane Kołami Gospodyń Wiejskich, ale tutaj nie mają takiego statusu i nigdy takiego nie było, o ile wiem. Nieco im się czasem piosnki myliły, zapominały słów, z pewnością za mało próbowały wcześniej, ale widownia wybaczała im wpadki, klaskając zachęcająco. Zadowolone kobiety zatem odśpiewały Mnogija lieta, aby pobłogosławić i podziękować wszystkim za wsparcie.
Po nich wystąpiły chóry parafialne, kościoła katolickiego z klasycznym repertuarem chyba moniuszkowskim (nie jestem znawczynią, ale na coś takiego mi to brzmiało), i z cerkwi prawosławnej. Oczywiście starocerkiewne pienia na głosy o wiele bardziej chwytają za serce, także osoby wychowane w katolickiej części kraju, jak ja nie przymierzając, więc pominę wnioski wynikające z prezentacji, która - na moje oko - była także swoistą rywalizacją obu chórów.
Imprezę zakończył zespół chóru ludowego z Białegostoku, złożony z byłych rodowitych Czeremszan, którzy wyjechali mieszkać lub uczyć się do stolicy regionu. I ci najbardziej mi się spodobali, bo śpiewali po swojomu, z ikrą i starannie rozłożonymi głosami. Przyjemnie jest słuchać Podlechitów. Wszyscy ci z ruskiej nacji mają wrodzony słuch absolutny i od dziecka świetnie sobie radzą z białym śpiewem. Taki śpiew wymaga otwarcia pierwszej czakry, puszczenia brzucha, zaśpiewania całym gardłem z płuc, stojąc mocno nogami na ziemi. I wpływa na cechy charakteru później także. Oraz daje miejscowym korzeń dla duszy, jak nic innego na świecie.
Po imprezie powróciłam do chaty, w której Anna zawiesiła była właśnie w kuchni węża ledowego i mamy tak oto oświetlenie choinkowo-świąteczne na co dzień. Idzie wszak małanka, prawosławny sylwester!
No, i tak tu się teraz mam. Tak tu się jest.

7 stycznia 2014

Nalewka pod Iwana Carewicza

Większość tych wiosenno-zimowych dni po i w-świątecznych spędzamy na oglądaniu filmów jutubowych, szukając inspiracji do działania. Jesteśmy w czasie przed podjęciem różnych decyzji na nadchodzący sezon, więc nie chcemy o niczym zapomnieć, co się da jeszcze teraz w wolnej chwili zaprojektować. Jak się można domyśleć chodzi o uprawy, nasadzenia, organizację gospodarstwa i być może jakieś nowe niewielkie projekty budowlano-wynalazcze ułatwiające codzienne życie. Aby odpocząć od tematu permakultury, olejarek, odprowadzania szarej wody i zbiorników na deszczówkę zapodajemy sobie wieczorem wykłady rosyjskich (no, ruskich, mówmy poprawnie) mistrzów nowej słowiańskiej tradycji. O równowadze energii damsko-męskiej w pogańskiej poligamii i chrześcijańskiej monogamii, o 7 ciałach i energii żmija Gorynycza w komputerze, o ustawianiu atlasa w kręgosłupie, aby uruchomić energię, o surojedzeniu i trzech erach świata itp. Prowadzi niektóre z nich pewien długo- i jasnowłosy młodzieniec w stroju carewicza z ruskich bajek, niejaki Lewszunow. Najbardziej zadziwia mnie fakt, że Anna słucha go jak zaczarowana, więc chyba ma jakieś moce od Baby Jahy wzięte rzeczywiście. A poza tym też to, że jakby mimochodem, właśnie podczas owych ruskich wykładów sięga nam się po nalewkę jakoś samo-odruchowo, i słucha ciekawie i w ciszy, bez żadnej dyskusji. Pomimo, że wykładowcy wszem rozgłaszają, że picie wódki to żadna ruska tradycja i oni wolą surową wodę. Siła magii robi swoje, i tyle.
A naleweczka przednia wyszła, bożonarodzeniowa, ponad pół roku temu nastawiona, na słodkich owocach tropikalnych i mniej tropikalnych, rodzynkach, morelach, pomarańczy, ananasie, jabłkach, gruszkach i śliwkach suszonych. Zwłaszcza te owoce smaczne są i łatwo wchodzą, aż za łatwo, jak się czasem może okazać.