29 września 2011

Adaptacja do nowego

Nów, zamiast wieszczonej katastrofy na Ziemi, przyniósł u nas nagle... burzę (niezbyt groźną, przeszła bokiem od południa) i lunął długo wyczekiwany deszcz (dość krótki jednak, choć intensywny).
Pracujemy, jak zawsze. Ania do tego znów lepi garnki na kolejnych warsztatach.
Kicia robi postępy wręcz szokujące. Cały dzień spędza w domu, poznaje wszystkie skrytki, miejsca, zwierzęcych współmieszkańców i uczy się manier domowego kota. Dostała już tabletkę na odrobaczenie. Przeszukałam internet, aby dowiedzieć się o różnych objawach, które jeszcze miewa. Wychodzi na to, że przeszła zapalenie ucha środkowego, które teraz, pod wpływem systematycznego jedzenia i wysypiania się w cieple, ustępuje. Nawet bez specjalnego leczenia. Już rzadko potrząsa głową, nie ma zaburzeń równowagi i jeszcze rzadziej pokrzykuje z bólu. Nie ma też pcheł, z uszu nic się nie sączy, nie ma świerzba. O ile w pierwszym dniu spała cały dzień na poddaszu w swoim gniazdku, to dzisiaj jest ciekawska, zwiedza pokoje, wysiaduje przy mnie. Nie wiem jeszcze czy będzie umiała zachować czystość, dlatego wolę, aby uczyła się przez obserwację kocurów i psów, które wołają, gdy chcą wyjść i wejść. I dlatego jeszcze nocuje w lamusie (zaadaptowała tam sobie pudełko do spania).

27 września 2011

I Cing

Oto rzecz, którą wyjęłyśmy z wielkiej paczki, przywiezionej przez kuriera i potem taczką do domu. Efekt moich przemyśleń z okresu co najmniej 30 lat i pracy zapisującej je przez 3 ostatnie jest już gotów do pójścia w świat.
Wspominałam kiedyś na tym blogu, że są książki, które czytane pasjami w dzieciństwie wróżyły nam przeznaczenie późniejsze... Tej nie poznałam w dzieciństwie, bo nieco potem. Ale właśnie tę księgę, jedyną, mogłabym zabrać ze sobą na bezludną wyspę. Bo nigdy nie można się nią znudzić.

25 września 2011

Kiciowe egzaltacje

Rano klucz gęsi, w drodze gdzieś znad Narwi pewnie, odleciał na południe...
Sobotnie prace. Ja - astrologiczne zatrudnienie, ser, palenie, obiad, cukierek. Ania zaś pożyczoną przyczepką ściągnęła resztę jabłoniowych gałęzi, zalegających kupami w sadzie od wiosny. Poprzednią zwiezioną kupę pomógł nam rozpracować gość ze Śląska, więc zrobiło się miejsce na nowe składowisko.
A poza tym muszę odnotować nadzwyczajne kroki, jakie podjęła Kicia, aby wreszcie zbliżyć się ku nam. Noce zaczynają już być zimne (choć kocury wciąż jeszcze nocują na dworze) i kotka zaczęła szukać cieplejszego miejsca do spania. Wczorajszą noc spędziła w lamusie przy koziarni, w połowie zapełnionym teraz słomą. Weszła tam sama tuż przed zamknięciem drzwi wieczorem i wyjść nie chciała do południa, śpiąc w ciepłym kąciku. Gdy już wreszcie wstała i najadła się, napotkałam ją nagle na tarasie, zezującą w stronę drzwi do pokoju. Zaprosiłam do środka i oto weszła, nieco zalękniona. Szybko zbadała pokoik jadalny pod kątem skrytki dla siebie, po czym powędrowała schodami na poddasze. I tam nagle... oszalała ze szczęścia i zachwytu!
Oznajmiła mi pomiaukiwaniem, że tu jest tak fajnie, że ona chce tu właśnie mieszkać i spać.
Hm, ponieważ nie ma na razie w domu kuwety (kocury jej nie używają, wołają na dwór), a ja byłam zajęta wyniosłam egzaltowane zwierzę na dwór.
Nie zapomniała wrażenia. Po dwóch godzinach znów zawitała w domowe progi, tym samym sposobem, czatując przed drzwiami.
Wpuszczona pobiegła od razu na strych i dalejże zachwycać się tak samo. Wkrótce odkryła złożoną starą kołdrę i umościła sobie gniazdko, zapadając w drzemkę. Pozwoliłam jej na tę radość, ale w końcu zdecydowałam, że wróci do lamusa. Nie jest jeszcze odrobaczona i odpchlona, musi przejść kwarantannę.

21 września 2011

Wieści zwierzęce

Nieprzypadkowym przypadkiem nawiążę tematem do sąsiedzkiego blogu. Tym razem (w poprzednim roku był to, przypomnę "chomik", zwierzątko niewiele większe od myszy, ale krzyczące znacznie od niej głośniej, które chciało koniecznie zanurzyć się na zimę w ogródkowym inspekcie koło domu) w nocy obudziło mnie intensywne skrobanie gdzieś w ścianie tarasowej, blisko drzwi. Odgłos jednak był większy od tego, który robi mysz. Coś próbowało - jak sądziłam - dostać się do środka, wgryzając się w trzeszczącą piankę, którą izolowane są okna i drzwi w ścianie. Na szczęście po kilku minutach dźwięki ustały...
Zapomniałam o tym do rana, ale rano Kola zaczęła się dziwnie zachowywać. Nie przychodziła na wołanie, tylko jak przymurowana, z napiętym wzrokiem i merdającym ogonem wpatrywała się intensywnie w jeden punkt w ogródku przed tarasem.
Zachowuje się tak zawsze wtedy, gdy pojawi się obcy przybysz, dzikie zwierzę. Psica z pasją poluje na szczury polne, które kopią nory w zimie pod daszkiem drewutni (raz nawet udało jej się zagryźć wielkiego samotnego samca, ale tylko dlatego, że nie uciekał, tylko próbował się odgryźć). Podobnie reagowała na zeszłorocznego chomika, aż po dwóch dniach musiał się wyprowadzić z obejścia. Zatem i tym razem uznałam, że wizytuje nas ów chomik, szukający jesienno-zimowego przytuliska, nie dociekałam kto zacz, tylko zajęłam się dojeniem kóz.
Tymczasem okazało się inaczej...
Zwierzę, ukryte pod oknami inspektu opartymi o słup, pod naporem ciekawskiego i rozgorączkowanego instynktem łowieckim psa nagle rzuciło się do ucieczki. Kola pogoniła za nim. Rozległ się głośny krzyk, przypominający rozdzierający głos ptaka, rodzaj ćwierkania (wystraszone gryzonie zazwyczaj ćwierkają, to głos u mysz nieco podobny do cykania świerszczy). Dopadła zwierzątko na tyle blisko, że stanęło i zaczęło się bronić, skrzecząc przy tym odstraszająco z całej siły. Pies dostał pazurem po nosie i zaskoczony przystopował w gonitwie...
Pobiegłam kawałek za dom, do lasu, ale nic już nie zobaczyłam. Za to na tarasie i w pobliżu czuć było intensywny ostry zapach...
Raniony psi nos został zdezynfekowany wodą utlenioną.
Sprawdziłam następnie w wikipedii. Łasicowate należą także do skunksowatych i mają gruczoły zapachowe, którymi znaczą teren...
Nie łasica, było z pewnością większe, sądząc po głośnym krzyku. Co innego, kuna albo tchórz. Stawiam na kunę leśną (przyszło z lasu i tam uciekło), tj. tumaka.

Było to trzy dni temu. Nie pojawiło się już z powrotem. Być może bywało wcześniej i łowiło myszy pchające się do chaty, pewnie wchodząc za nimi jakąś szparką pod szalunek.

Z innych wieści zwierzęcych: kogut Ancymon stracił ogon z niewiadomych przyczyn. Wydarte długie, dostojne pióra walają się w kurniku. Niechybnie z czymś walczył i raczej nie sądzę, że był to któryś z młodych kogutków. Te jeszcze nawet nie ośmielają się zapiać przy nim, a co dopiero stanąć do pojedynku. Może to Kola się zemściła za atak, albo poszarpał go kot, usiłujący wydostać się z kurnika (Jasio uwielbia tam spać w dzień). Kogut teraz wygląda, hm... kuso i niepoważnie.

No, i dzisiaj przed wieczorem zobaczyłam pierwszy wielki klucz żurawi w tym roku. Leciały z północy prosto na południe. Znaczy zima szybko się zacznie.

20 września 2011

Napotkane na granicy światów

Wyjazd do miast okolicznych w różnych bardzo ważnych sprawach papierkowych postanowiłyśmy urozmaicić sobie w drodze powrotnej wycieczką przez wioski jeszcze przez nas nie spenetrowane. Ktoś z naszych gości orzekł, że był na Podlasiu iks lat temu i jakoś wtedy większe na nim zrobiło wrażenie, swoją wiejskością, drewnianym budownictwem i prowincjonalnością. Teraz "wszędzie widać wpływ Unii, kolorowe domy, napisy, miejski szyk". Spytałam, czy zjechali choć raz w bok z głównych tras. Nie. A właśnie tam schronił się dawny świat, Kraina Przodków naszych. Trzeba tylko odwagi wjechania samochodem na szutrowe, piaskowe, polne i leśne drogi, dróżki i trakty.
Podlasie, przynajmniej ten skrawek, w którym my mieszkamy, czyli w dół od Puszczy Białowieskiej robi jeszcze jedno wrażenie. Niesamowicie wielkiej przestrzeni, choć wcale w rzeczywistości tak nie jest. Budzi je tylko to, że tak wiele tu przestrzeni niezamieszkanych, odludnych, dzikich. Wieś od wsi odległa jest od 5 do 7 km (a nawet więcej), co na zachód od Wisły już w praktyce nie występuje i miejscowości przechodzą jedna w drugą prawie bez widocznej granicy, albo z niewielką odległością 1-2 kilometrów. Nie ma też metropolii, jedynie miasta powiatowe, wielkości ok. 20 tysięcy mieszkańców, każde odległe od siebie jakieś 40-45 km. Drogi główne wąskie, często łatane i nieliczne, co rusz zjeżdża się z asfaltu na przedwojenne kocie łby, albo żwir, dobrze, jeśli wyrównany. Dodać trzeba, że wioski są na ogół niewielkie, od kilkunastu do kilkudziesięciu domostw, przeważnie o tradycyjnym wyglądzie, drewnianych. Tu konie, tam krowa, kozy albo barany, ówdzie kury pasące się w pobliżu obejść. Staruszkowie na ławeczkach w niedzielę wysiadujący. I wszędy blisko do lasu. Każda z wiosek to osobna kraina, mentalna i językowa, i religijna także. Ale o tym już kiedyś pisałam.
No, więc jadąc od Hajnówki powiatową trasą ku nam wiodącą wzdłuż granicy zboczyłyśmy w pewnej chwili w las, przejechałyśmy jedną wioskę, potem drugą. W tej udało nam się rozpytać kobietę siedzącą na ławeczce, czy ktoś w pobliżu trzyma kozy, bo słyszałyśmy, że tak, a my szukamy kozy na wymianę. Pani bardzo szeroko i sympatycznie odpowiadając stwierdziła, że owszem są, tacy jedni z miasta, ale to za wsią trzeba jechać, ło, tą drogą, prosto-prosto, aż się trafi w takie miejsce, gdzie tylko dwie chaty stoją. To tam.
No, więc pomknęłyśmy wyboistą polną drogą na kolonię owej wioski, ale jak się okazało powtórzenie "prosto" oznaczało dodatkowo, że daleko. Jakieś pięć kilometrów przez las zrobiłyśmy, żeby dotrzeć do dwóch domów. Zapytany mieszkaniec jednego jednak stwierdził, że to nie tu, tylko jeszcze jakieś pół kilometra dalej w las.
W ten sposób trafiłyśmy na ranczo pewnych romantyków z miasta Łodzi...
Mieszkają tam od lat 9. Trzymają stadko kóz, które mieszkają w starej stodole i mają rozległe pastwisko za chatą. Oraz starego konika tarpana i dwa psy. Kozy chowane są w pełni ekologicznie, czyli chodzą sobie luzem. Jedzą tyle, co uzbierają na łące, w sadzie i w lesie, a zimą karmione są jedynie sianem. W sumie stwierdziłyśmy, że może niepotrzebnie tak się przemęczamy dokarmiając nasze stado owsem przy dojeniu?
Chatę wyremontowali na wzór starej, zmienili piec i komin, ale ogrzewają się w zimie ścianówką i płytą. Wewnątrz urządzili sobie coś w rodzaju galerii ze starymi klamotami wiejskimi i zdjęciami własną ręką robionymi.
Teraz budują kuchnię letnią, krytą strzechą słomianą, z piecem chlebowym i grillem.
No, więc wyszło fajnie. Swoi zawsze się znajdą, nawet na kresach cywilizowanego świata, jak widać.
Wróciłyśmy z tego wszystkiego o szarówce. Kury już wszystkie siedziały grzecznie na grzędach, a kozy ledwie po omacku trafiły na stanowisko dojeniowe.
Takie z rzadka miewamy rozrywki towarzyskie na podlaskich bezludziach.

19 września 2011

Systematyczność

Suniemy z pracami do przodu, stopniowo i powoli, dzień po dniu.
Ania szaluje wnętrze trzeciego pokoju. Już wiadomo, że desek nie starczy na cały i trzeba będzie dokupić. Najlepiej przed zimą, aby spokojnie rzecz skończyć. Już rozplanowałyśmy umeblowanie pokoju i tym samym przemeblowanie innych.

Ja dzisiaj uznałam, że niesolony ser podpuszczkowy (na wzór owczego bundza zrobiony) dojrzał przez okres około dwóch tygodni na poddaszu i nadaje się do dalszej obróbki. Zaopatrzona w księgi uczone w temacie serowarstwa starannie zaplanowałam dalsze prace. Okroiłam bundzaki ze skórki pokrytej białawą pleśnią, pokroiłam na kawałki i zmieliłam w maszynce. Przedtem zważyłam całość sera i obliczyłam ilość potrzebnej soli. Odważyłam równo 1,5 procenta wagi masy serowej, posypałam ją i ugniotłam rękami jak ciasto, starannie mieszając ser z solą. Wynik zapakowałam do garnuszka, wyłożonego papierem do pieczenia, ubiłam pałką, położyłam na wierzch papier, przycisnęłam deseczką i kamieniami i zapakowałam wszystko do piwniczki. Na dwa tygodnie.
Jeśli się uda, a potrawy z bryndzą mi zasmakują (już się cieszę na pierożki, knedle i placki ziemniaczane), pomyślę o zapasie zimowym tejże.

A poza tym był to ważny dzień, z tego względu, że nadeszła wyczekiwana przesyłka z drukarni. Kurier podwiózł ciężką pakę pod bramę, a do progu domu dojechała... taczką.

a na koniec świata najlepsze jest tkanie ;-)

Ostatnio miałam przyjemność wykańczać chodniki utkane przez Starą Tkaczkę. Cóż, widać wtedy ile jeszcze brakuje moim do mistrzostwa.




Oto prosty i sprytny sposób wrabiania wzoru i dodania mu dynamiki; na nitkę ze szmatki nakłada się pocięte kawałki tkaniny w kontrastowym kolorze. Ten sposób ozdabiania często jest spotykany w naszym regionie.

18 września 2011

O znakach końca w dodatku

Nie, żebym straszyła albo szukała mocnych wrażeń w nudnym wiejskim bytowaniu. Ale może warto, aby spokojni i zmieszczanieni Czytelnicy blogów tego rodzaju, jak mój, zarejestrowali przez przypadek zaglądnięcia tutaj, jeden z wielu ostatnio sygnałów ostrzegawczych?
Sama miewam ich dużo, choć Babką nie jestem (może jeszcze nie). Od lat. Coś mnie wygnało z metropolii na daleką wiochę, coś każe siać i orać, doić i jeść to, co wypracuje moja ręka... Ot, złe sny, ktoś powie. Dobra. Ostatnio śnią to samo, co ja od 10-15 lat, całe grupy ludzi w wielu miejscach świata.
Cytuję w pewnym skrócie jeden z takich "snów", tym razem podpartych obliczeniami. Jeden z wielu, mówię. Wcale nie inne sny, miał już ponad 500 lat temu Nostradamus.

"Urodzony w 1946 roku Gerald Celente, syn włoskiego emigranta jest jednym z renomowanych prognostyków światowych trendów. W swym najnowszym internetowym Newsletter „The Trends Journal” zamieścił prognozę pt.:
„Pierwsza Wielka Wojna XXI wieku - przygotujcie się na walkę o przetrwanie”.

Celente od ponad 20 miesięcy prognozuje upadek zachodniego świata i ostrzega przed wybuchem wojny jeszcze w roku 2011 - tak w USA jak w Europie. Ostrzega i nawołuje wszystkich obywateli rozwiniętych państw do przygotowania się do wojny na śmierć i życie - poprzez zaopatrzenie się w broń i zapasy żywności. Zaleca również wcześniejsze opracowanie planu na wypadek koniecznej ucieczki...
W zglobalizowanym świecie zostaną zerwane łańcuchy zaopatrzenia w żywność. Ludzie, którzy np. w krajach europejskich uważają za zwyczajne spożywanie hiszpańskiej sałaty czy tureckich ogórków przekonają się, że polegali na imporcie, którego już więcej nigdy nie będzie. Rozpocznie się walka o pozostałe jeszcze zapasy żywności.
Obok wielkiego kryzysu żywnościowego wybuchnie nienawiść do obcokrajowców i nacjonalizm. Ogarną one wszystkie warstwy społeczne. Każdy będzie chciał ratować siebie i swoją rodzinę. Zapanuje prawo dżungli.
Bardzo szybko obywatele EU przekonają się, że ich pieniądze, oszczędności, ich zabezpieczenie finansowe na przyszłość nagle zniknie. Polisy ubezpieczeniowe,
długoterminowe książeczki oszczędnościowe - wszystko to w jednym momencie
stanie się zadrukowanym bezwartościowym papierem. Przetrwają ci, którym udało się
w czas wymienić pieniądze na metale szlachetne (złoto, srebro).
Unia Europejska się rozpadnie. Wybuchnie wiele lokalnych i międzynarodowych
konfliktów...
Gerard Celente nawołuje do wymiany pieniędzy na metale szlachetne, do zaopatrzenia się w broń i w zapasy żywności.
Przy tym rzeczą ważniejszą jest psychiczne przygotowanie się na nadchodzące
wydarzenia. Kto tego nie uczyni i z tych prognoz się śmieje, ten dozna psychicznego załamania i nadchodzących wydarzeń z całą pewnością nie przeżyje."

Hm, mogłabym parę rzeczy, o których nie wspomina prognostyk, dodać od siebie, ale poprzestanę na tym podglądzie coraz bliższej przyszłości.

A ty co teraz robisz? Co przedsięwziąłeś dla sprawy swojej i przetrwania esencji świata? Bo, gdy będzie za późno, będziesz zdany/a na fale nieprzewidywalnych i przypadkowych zdarzeń, którymi szybko przestanie rządzić jakakolwiek strategia.

17 września 2011

O znaku końca świata

Nie odczuwam jeszcze starzenia się na co dzień, ani też w oczach bliskich i znajomych. Jednak sama sobie często - w kontakcie ze światem ludzi - wydaję się coraz bardziej zmęczoną zgredówą. Nie to, że nic mnie nie cieszy. To nie. Często bowiem raduję się byle czym, pogodą, niepogodą, zwierzętami, rozmowami z miejscowymi znajomymi, pracą do wykonania i pracą już wykonaną.
A jednak faktem jest, że zgredzieję momentalnie, gdy ociera się o mnie - najczęściej wabiąco i nieświadomie pouśmiechana z każdego boku - Ideologia. Wszelkiego rodzaju.
Przeważnie Ideologią żyją, karmią się, puchną od niej, napędzają się nią codziennie, obwarowują się i łączą na jej bazie w grupy i pary - młodzi ludzie. Ale - niestety - znam takich Ideowców w moim i starszym nawet wieku. Niestety, bo o ile w przypadku młodej osoby można jej Ideowość brać za cechę młodości, która musi się wyszumieć i wiele jeszcze doświadczyć, aby nabrać mądrości, to w przypadku osób starszych nie ma już takiej nadziei, a ich idee wchodzą w fazę uparcie i rutynowo fanatyczną. I moja zgredziałość wtedy nabiera mocy "strasznej babuni".
Świadomie nie nazywam Ideowości idealizmem, bo to różnica.
Czemu nie widzę ostatnio idealistów? Tylko jeno Ideowców?
W większości - kolejne niestety - chorują na to ludzie z Miast. Są jak gdyby podpięci pod "siły wyższe", zbiorowe mody, nastawienia, pola informacji, i z zapałem przejmują sztandar boga "Ideja" w ręce, aby dodać sobie chyba indywidualności, ważności, waloru reprezentanta mocy, czy co. Nieważne co tym "Ideem" jest, czy religia czy ateizm, czy joga czy wiara, czy czekanie na UFO czy szamańskie kamłanie w lesie na spacerze raz w tygodniu, czy wegetarianizm czy dieta Kapuścińskiego, czy ekologia czy polityka. Wszyscy grupują się w środowiska wzajemnej adoracji, gdzie zyskują różną rangę w oczach swoich wzajemnych, a ich działanie polega głównie na mieleniu językiem, przekonywaniu, przerzucaniu się hasłami, małpowaniu gestów i nastawień oraz w dbaniu o linię w taki czy inny sposób. Większość Ideologów obserwuje bacznie świat poprzez ekran, tv i komputera, radio i prasę i jest absolutnie pewna, że ten świat, który widzą naprawdę istnieje. Choć go nie ma, konkretnie, bo idei nikt jeszcze nie dotknął ani też się nią nie najadł.
Na tle zawsze cichej, rodzącej i niszczącej, pachnąco-śmierdzącej Matki Przyrody zawsze wypadają sztucznie, nienaturalnie, krzykliwe papugi, ot, i co.

To pewnikiem jeszcze jeden znak końca świata.
Jeśli tylko mojego osobistego końca, to się cieszę, bo zgredziałość źle wpływa na ciśnienie i wcale nie jest miło jej podlegać. I odstraszać napalonych Ideologów krwią i potem, pracą, nudą, ciszą, czyli rzeczywistością w samej swojej dotykalnej istotności. Chętnie wypiszę się z tego świata, gdy nadejdzie moja pora. Bo świat zapełniony przez Ideologów piorących sobie własnoręcznie mózgi, sterylnych, zawsze wykąpanych i 24 godziny na dobę pogrążonych w myśleniu Ideowym - smętnym i przykrym jest widokiem. To nie jest ziemska mutacja.
Ale jeśli to znak bliskiego końca świata, to Panie Boże spraw, aby dotyczyło to świata Ideologów. Wtedy, acz niechętnie, lecz z pokorą zapisuję się w tym uczestniczyć i wesprzeć Koniec swoim zgredziarstwem, aby runął.

16 września 2011

Eko-zatrudnienia

O czym my to? O Babciach ze starszyzny świata (na Podlasiu zowie się je babkami), doświadczających wizji rozwoju wydarzeń na Ziemi w najbliższych latach i objeżdżających świat ze swoim przesłaniem. O budownictwie naturalnym i nie. O wiosce eko i ludziach z korporacji uciekających na wieś, cisnących się do nauki rzemiosła prostego, zostawiających wypasione mieszkania w stolicy. O sterylnych miejskich "chigienistach" i ich biednych dzieciach, myjących na wsi ręce z częstotliwością bliską nerwicy natręctw. O sposobach pozyskiwania wody, filtrowania deszczówki i zużywania w ubikacji szarej wody, zamiast czystej wprost z kranu.

Dzisiaj powstała kolejna tabliczka krówek-kózek, tym razem dodałam 1/3 objętości cukru. Wyszły smaczniejsze, bo cukier zabija smak, ale nieco bledsze.
No, i pan elektryk zmienił położenie włącznika światła w trzecim pokoju oraz zamontował kontakt i dodatkową lampę na poddaszu.
Ania znów lepi z gliny, na kolejnych warsztatach w GOK-u. Tym razem powstają podstawki pod doniczki i kilka ozdobnych kafelków do kuchni.

14 września 2011

Kozie ciućki

Powoluniu, powoluniu wracamy do sprawy, której remont na imię. Ania w wolnych chwilach maluje brązowym drewnochronem oborę, a dziś powróciła do tematu szalowania ściany wewnętrznej w trzecim pokoju. Nawet kilka desek udało się dociąć i przykręcić. W przerwach między pracami firmowymi. Ja pomalowałam trochę sztachet również drewnochronem, ale zielonym, na wciąż powstające ogrodzenie ogródka i ściany północnej działki. A w przerwie napaliłam pod płytą, spasteryzowałam chiński sos (wyszedł smakowity, ciekawe, jak się przechowa) i sałatkę z ćwikły. A przy okazji uwarzyłam kolejną tabliczkę kozich cukierków.
Tu przez nieuwagę wzięłam na warsztat starsze mleko, które wzięło i się zwarzyło przy gotowaniu. Jako rasowy alchemik nie przestraszyłam się, nie wylałam mikstury osom na pożarcie, tylko ciągnęłam proces dalej. Z naukowym podejściem...
Hm, wyszło coś fajnego... Ania popadła w kontemplację przy wylizywaniu garnka.
- Skąd ja znam ten smak?
Tu wpadłyśmy na pomysł jak urozmaicić produkt, ale to na przyszły raz. Bo na ten wyszła tabliczka, którą śmiało mogę nazwać (za inspiracją Naszej Polany): Kozie ciućki.

12 września 2011

Historia piły

Piła, ta sama, chińska podróba sztila, o jakiej można poczytać w sąsiedzkim blogu, kupiona jednak nie u Rumunów (za jakich uchodzą w głębi Polski), a u Cyganów (jak prosperują przy granicy) też nam dość szybko padła. (Szczęście w nieszczęściu, tym można się pochwalić, żeśmy ją za pół ceny kupiły, po targu, względem tego, co zapłacił był za nią Big Johnny).
Ktoś podał namiar na dobry serwis, w którym jedno na osiem takich cudeniek może dostąpić reaktywacji. Pojechałyśmy jakiś czas temu, piła została w serwisie, acz pan od razu powiedział, że mała jest szansa i że, gdy taką otworzyć to wszystko się sypie z miejsca. No, a dziś nagle telefon od pana (wziął, zapisał sobie telefon i nawet imię i nazwisko), że zamyka zakład na tydzień i że piła jest do odbioru, gotowa. Pojechałyśmy, a co. Warzenie sosu chińskiego i buraczków czerwonych (na inny przysmak zimowy) zostawiając na później. Przy okazji w Biedronce trochę makaronu dokupione zostało, ludzkiego, dla psów (psi makaron jakiś taki drogi w cenie się zrobił względem najtańszych ludzkich i ekonomia sama tym rządzi).
Piła odebrana, w rękach aninych ruszyła, ale okazało się, że słabiutką ma moc cięcia, lepiej nie ryzykować ciężkiej nią pracy. Ot, przyda się do jakichś doraźnych cięć na działce gałęzi drzew w rejonach, gdzie nie dociera kabel elektryczny. Bo, z kolei piła elektryczna, marki zapomnianej, kupiona w supermarkecie warszawskim za średnie pieniądze już od początku naszego osiedlenia się na Wsi (2005 rok) działa, ma się dobrze, i tylko w serwisie trzeba było niedawno łańcuch fachowo naostrzyć (osobiste ostrzenie już się nie sprawdzało) i coś tam podokręcać. A całkiem sporo już ta piła narżnęła, i to solidnego drewna, grubych pni grabowych i dębowych, olchy i brzozy.
- Pod choinkę od Mikołaja życzę sobie nową piłę spalinową - oznajmiła dzisiaj Ania w powietrze... No, bo gdzie?

11 września 2011

Obsesyjne kucharzenie

To zakrawa już na śmiech, co ja/my robię/my. Świątek, piątek. To nie uchodzi, doprawdy.
Trzeba przystopować, bo czasu braknie na delektowanie się życiem samym!

Kolejna dawka pasty pomidorowo-paprykowej, najpierw na ostro, że para z gęby bucha, a teraz w wersji słodko-kwaśnej (bez ostrych papryczek) zrobiona, spasteryzowana, w piwniczce zamelinowana.
Dalsze dwie butle soku z czeremchy, przyprawionych kilkoma kiściami czerwonych winogron z ogródka pani Ziny, z odrobiną cukru, dla złamania goryczki - zrobione.
W ogóle czeremcha w tym roku obrodziła i mnóstwo jej na krzewach i drzewkach wisi po lasach okolicznych, a w ilościach niemal sadowniczych na naszym ugorze. Kozy uwielbiają zajadać owoce, zbierają je delikatnie wargami, zostawiając gołe łodyżki na drzewie, a łykają z pestkami bez krępacji.
Ponadto zlałam już czeremchówkę do butelek. Po różnych zeszłorocznych próbach robię bez dodatku cukru, bo jest to owoc szczególnie naładowany słodyczą. Kiedy posłodzić, robi się po jakimś czasie istny ulepek, trudny do wypicia. Z początku smak jest nieco cierpki, ale cierpkość znika całkiem po kilku miesiącach. I myślę, że na święta czeremchówka będzie już miała smak i zapach wiśniówki. Różni się jedynie kolorem, prawie czarnym! No, i tym, że nie ma w sobie grama sztucznego cukru.

Krówki-kózki wciąż powstają, bo nieustannie obczajam proces i moment kończenia i rozlewania masy do formy. Na razie doszłam do koloru bardzo już zbliżonego do krówek,

wiem kiedy robi się "nutella", czyli smarowidło do ciasteczek, wiem kiedy mordoklejka, a jutro-pojutrze już na pewno wyjdzie prawdziwy kruchy cukierek!

Wstrzymam nerwy i dowarzę do odpowiedniego momentu.

Przy okazji gar kapuśniaku ze świeżej kapusty na koźlęcych kościach, obiad na trzy dni co najmniej wyszedł. Oraz warzy się jeszcze z ostatku zebranych z folii pomidorów (oraz dokupionej papryki) sos chiński... przepis według wynalazku Ani (w internecie oczywiście). Skutki będą znane jutro.

Bo z tego wszystkiego w taki piękny letni dzień zrobiło się w domu kapkę za ciepło.I nie pomaga na to gorąca kąpiel niedzielna...

Nawet kozy wolały pół dnia spędzić w cienistej zagrodzie.

Kicia, nasza kotka dochodząca, wpada dwa-trzy razy dziennie na jedzenie. Jej także lubię pichcić i zwierzątko ma się coraz lepiej. Choć na to, że się bardziej oswoi już nie liczę...

Zaś Ania, w przerwach od pracy zawodowej i kucharzenia chwali się swymi dziełami...

10 września 2011

Krówki-kózki

Przespałam oglądanie zorzy polarnej nad Polską. Pamiętałam jeszcze o 20.30, żeby wyjrzeć na dwór koło północy, ale już pół godziny później zasypiałam w łóżku jak co wieczór. I nic mnie ze snu nie wyrwało, żadne kosmiczne blaski zaglądające w okienko. A mogło być widać, bo podczas zachodu słońca chmury zaczęły się rozstępować, a latarnie wioskowe palą się od jakiegoś czasu oszczędnościowo chyba tylko przez godzinę (bo po co wieśniakom latarnie! tylko spać ludziom i zwierzętom nie dają), potem już nic nie przeszkadza obserwować nieba w jego jesiennej gwiezdnej krasie. Trudno. Sądząc z tego, co się zaczyna wyprawiać w kosmicznym otoczeniu naszej planety, nie była to jedyna taka okazja niecodziennego widoku... zatem poczekamy, zobaczymy.

Ostatnimi czasy, w ramach robienia wojennych, tfu! zimowych (oczywiście) zapasów wzięło mnie na wspominki. Jak to moja prababcia warzyła w czas II wojny cukierki z mleka, a wujek woził je do miasta na sprzedaż. Mleko jest, może warto wykorzystać je i do tego? - pomyślałam.
Znalazłam w internecie kilka przepisów. Przeważnie nie różnią się w istocie całej pracy, jedynie w proporcjach składników. Pierwszy raz zatem wzięłam proporcję 1:1 mleka i cukru. Cukierki wyszły zbyt kruche i łamliwe, choć smaczne, lecz zdecydowanie za słodkie. Wczoraj przeszłam więc na proporcję 1:2, na litr mleka pół litra cukru (objętościowo mierząc). Smak zdecydowanie lepszy, lecz tym razem nie dowarzyłam mikstury i przelałam ją do formy zbyt wcześnie. Nie skrystalizowała się, tylko pozostała w stanie ciągnącym się, przypominającym klasyczną nutellę do smarowania (i nie ustępuje tamtej smakiem). Zawzięłam się i dzisiaj, już dziiiisiaj będzie wsio ok.
Zastanawiam się nad nazwą dla tych cukierków. Bo popularnie zowie się je krówkami. Lecz, jeśli są robione z mleka koziego powinny zwać się - kózkami, prawda? Ich smak jest nieco inny, niż krówek, może nawet lepszy, są też bledsze w kolorze, bo tłuszcz mleka koziego nie ma żółtego barwnika, jak krowi.
W każdym razie robię zapasy i już! Korzystając z tego, że ochłodziło się i codziennie palę pod płytą, co wydatnie zmniejsza koszty wytwórcze tego słodkiego luksusu.

8 września 2011

Zimowe zapasy

Tak jakby chłodniej się robiło... Zarzucam już na siebie koszulę, gdy wychodzę na dwór. A przy komputerze okrywam chłodne kolana skórą z koziołka.
Wczoraj znalazłam w domu utopioną w misce z wodą spasłą mysz... znaczy zimno idzie i myszy do domu się pchają.
Wciąż nie możemy wyjść na prostą z pracami i remontem. No, remont stoi praktycznie od czerwca. Z powodu różnych zadań podejmowanych w firmie. I prac polowych, takich i owakich. Sianokosy, żniwa. Czeka jeszcze przygotowanie pola na zimę z zagospodarowaniem gnoju i jesienne czyszczenie obory.
Z wolna robimy zapasy zimowe. Zwierzęta już są zabezpieczone, teraz my. Trzeba uzupełnić "prowiant wojenny", tj. puszki z fasolą, grochem i rybkami oraz mąka, kasza, ryż, olej, sól, cukier, kawa, herbata itp. To oprócz przetworów, które zawsze szykujemy własnymi rękami z tego, co daje ogródek.
Ten prowiant to moja obsesja od dziecka. Jeszcze z czasów, gdy straszono nas w szkołach wojną atomową. Śniłam wtedy często o tym, że buduję sobie bunkier na rodzinnej działce, aby przetrwać. Co prawda nigdy nie przeżyłam prawdziwego głodu, ale mieliśmy w domu okres zaciskania pasa, gdy ojciec zachorował i nie zarabiał, ja jeszcze nie skończyłam szkoły, a kredyty trzeba było spłacać. I żyliśmy z jednej okrojonej pensji Mamy. Udało się, dzięki częściowej samowystarczalności żywieniowej. Ale pamiętam do dziś pustki w lodówce przez wiele miesięcy. Zawsze jednak była kasza (najtańsza, kupowana dla psów i kur), świeże jaja (od naszych trzech kurek), słonina i smalec (bo lepszy od oleju dla psów i kota), mleko od krowy (kupowane od sąsiada 3 razy w tygodniu po cenie skupu w mleczarni), a z niego śmietana, zsiadłe i twarożek. Były też warzywa z ogródka, mąka, kiszona w beczce kapusta i ziemniaki. Głodu zatem być nie mogło. Bo zalewajki, ziemniaków z kwaśnym mlekiem i potraw z jajek (Mama robiła pyszny makaron) było zawsze pod dostatkiem. Bywało też mięso z własnej niewielkiej hodowli gęsi i indyków, które Mama trzymała. Potem poszłam do pracy, zaczął się tak jakoś kryzys i stan wojenny i moje "stanowisko" nagle sprawiło, że miałam dobrego, swojskiego jedzenia po pachy. I nigdy tak się najadłam jak wtedy, gdy wszyscy w kolejkach stali i handlowali kartkami. Ot, paradoksy dziejowe.
Wracając do "prowiantu wojennego", to nawet w stanie pokoju ma on sens, kiedy się żyje na Wsi. Do najbliższego sklepu mamy 7 kilometrów i nie zawsze czas i możliwość pojechania po zakupy. Rosnące ceny paliwa każą już ograniczać te wypady do minimum i coraz częściej Ania przesiada się zwyczajnie na rower. Poza tym większy zapas w piwniczce niezbędny jest na zimę. Bo bywa, że jakikolwiek wyjazd do miasteczka uniemożliwia pogoda albo awaria samochodu na przykład. Siedzi się wtedy w chacie, pali w piecu i zajada zapasy i produkty zgromadzone w sezonie ciepłym, gotując, piekąc i smażąc różne przysmaki. Nieraz i przez kilka tygodni bez wyjazdu poza wioskę. (Zdecydowanie lubię zimę pod tym względem, a podstawą tego lubienia jest dobry piec i ogrzewanie).
Inne zapasy biegają żywe i zimują wraz z nami, aby do wiosny. W każdym razie stanowią bazę świeżego mięsa, jaj i mleka na co dzień.
I tak to jest... zwyczajnie, naturalnie.
Obejście jest całym światem, kołem, jak sama nazwa wskazuje... które codziennie się rytualnie obchodzi dwa razy w tak zwanym obrządku. Święte koło, święte obejście...

5 września 2011

Syndrom mieszczucha na wsi

Dawniej żyłam i myślałam jak ludzie z tamtej strony. I nie zdawałam sobie sprawy, tak jak oni sobie nadal nie zdają. Z tego, jak bardzo odstają od życia i rzeczywistości naszej planety, jak dalece są jej obcy.
Źle, wróć. Podejrzewałam coś, i to podejrzenie sprawiało, że nie znalazłam szczęścia ani w miasteczku ani w mieście, nawet stołecznym. Zgnębione poszukiwania przyczyn dyskomfortu sprowadziły mnie tu gdzie jestem. I dyskomfort wziął i zniknął. Jak ręką odjął!

Z dawien dawna istniejący podział na ludzi z miasta i ludzi wsi oparty był na ich roli społecznej, zawodowej i majątkowej. Pochodzenie ze wsi mieli na ogół chłopi, nieco wykształconych z ich klasy inteligentów i rzemieślników, no, i nierzadko ziemianie wraz ze swymi zarządcami. Z miasta byli mieszczanie, kupcy, rzemieślnicy, inteligenci i urzędnicy oraz robotnicy. Lepiej było być z miasta, niż ze wsi. To przekonanie mocno się przez wieki utrwaliło. Pewnie dlatego, że zostało zasadzone na próżności i głaszcze ją do tej pory. I status wyższy, i "chamstwo" mniejsze od razu, i wiedza o świecie szersza.
Ten podział już się przeżył, ale jakże niewielu sobie z tego zdaje sprawę...
Ludzie ze wsi stają wobec oczywistych konkluzji ze swoim wpojonym przez przodków kompleksem niższości wobec mieszczuchów i nie mają odwagi wyciągnąć ostatecznych wniosków, rzucających się im jednak mocno w oczy. Może nawet boją się o tym pomyśleć śmielej. Tylko po staremu kpią z przyjezdnych za ich oczami i doją z pieniędzy ile mogą.
Ludzie z miasta wstawieni na wieś są coraz bardziej jak dzieci we mgle...
Ponieważ jestem na tym świecie kilka dziesięcioleci widzę proces, ostatnimi czasy straszliwie wyraźniejący.
Dawniej nie było go tak widać. Przeważnie każdy mieszczuch miał krewnych na wsi i żywe wakacyjne i rodzinne związki z nią od dziecka. Pomagał nierzadko w żniwach, wykopkach, świniobiciach, biorąc za to tzw. wałówkę, zasłużoną oczywiście.
Jednak ostatnie dziesięcio-, no, najwyżej piętnastolecie przyspieszyło ruch odśrodkowy wobec siebie, mieszczan i wieśniaków. Nawet do prędkości samolotu odrzutowego.
Efektem jest cyborgizacja najmłodszych mieszczańskich pokoleń w tempie wprowadzania kolejnych nowych udoskonaleń komputerowo-internetowych. I ich matematycznie rosnące od-przyrodowienie, a nawet, powiedziałabym - od-cieleśnienie.
Wieśniacy rozwijają się w swoim własnym tempie, spowolnionym nie tylko słabym zaznajomieniem się z wyżej wymienionymi tematami, ale i - na szczęście - koniecznością codziennego kontaktowania się z naturą rzeczy. Mogę je nazwać po imieniu, czemu nie. Aby może umysł jakiegoś miejskiego Czytelnika załapał o co chodzi.
No, więc wieśniak ma codzienny kontakt, zwyczajny mu i jego przodkom, z zapachami i smrodami, gównem, brudem, potem i prostactwem. Zwierzęcym i ludzkim. Także z pogodą, porami roku, temperaturą zewnętrzną, i żywiołami. Reaguje na te bodźce najzwyczajniej w świecie i w zgodzie z naturą biologiczną swego ciała, jako na oczywistość.
Na wszystkie te rzeczy najnowsze wydania (przepraszam, powinnam powiedzieć: pokolenia) mieszczaństwa reagują jednakowo, niezależnie od poziomu zarobków, choć z wyraźnymi jeszcze różnicami regionalnymi (tak, to jeszcze, regionizację muszą skasować Panowie tego świata, aby ucieszyć się doskonałą wersją ludzkiego cyborga). Mianowicie reagują Syndromem mieszczucha na wsi.

Jakie są jego objawy może napiszę kiedy indziej (właśnie położyłam kury spać i idę za nimi do łóżeczka). Zresztą... jak dobrze byłoby, gdyby nie trzeba było o tym pisać i mówić, ani wyjaśniać. Przede wszystkim zadziwionym mieszczuchom robiącym wielkie oczy, że w ogóle coś takiego mają.

2 września 2011

Tradycja bez nowoczesności

Przed południem przyszła umówiona wcześniej pani Marusia z mężem. Na naukę warzenia bundzu i sera topionego z kminkiem. Do tego drugiego przyniosła własne składniki, tj. twaróg z krowiego mleka, jajo i masło własnej roboty. Łoj, pogadało się przy okazji. Z czasem już językiem mieszanym, polsko-ruskim, rusko-polskim. O wszystkim, co na dierewni ważne jest. Czyli o krowach, jak wodzą jedna drugą w lies, o psach, co sjeli husońku, i nasze kurczaki w zeszłym roku przy okazji, o jastrzębiach i świniach, i koniach tak samo. Także o kartoszkach, co w tym roku obrodziły (z dziesięciu worków wyrosło 42). o pomidorach i pomidorowych przetworach, o kapuście i czeremchowym winie. Starsi ludzie mają tak wielkie doświadczenie, tylko słuchać! Przy tym oboje, pani Marusia s diedom, mimo, że osiemdziesięcioletni, niejednego mogliby obdzielić radością życia i umiejętnością cieszenia się nim.
Ja za swoją naukę dostałam osełkę pysznego masła. Ale za przyjemność bycia z nimi chyba niczym się nie umiem wypłacić...
Zresztą, nie tylko oni sami tryskają wewnętrznym spokojem i rozwojem. Wcale na naszej wiosce i w okolicy nie są żadnym wyjątkiem. Większość ze znanych mi tutaj starszych osób zachowuje do końca jasność umysłu, pogodę ducha, harmonię, zainteresowanie światem, poznawaniem go, zdolność zdumiewania się stworzeniem i chęć przekazywania doświadczeń młodszym pokoleniom. Są normalnymi ludźmi, takimi, jak zawsze byli starsi wobec młodszych, spełnieni i pewni swojej niezbywalnej wartości. Nie są zastraszonymi miejskimi emerytami, wyżywającymi się jedynie w kolejkach do lekarza albo do spowiedzi, o nie!
Nie są też jakoś specjalnie chorzy, a jeśli nawet mają poważną chorobę, to nie użalają się nad sobą i żyją z nią latami, albo nawet potrafią ją przezwyciężyć! (jak np. mąż p. M., który ziołami wyleczył się z choroby Bergera i uratował stopę przed amputacją). I nie wywarło na nich żadnego niedobrego wpływu, z taką lubością opisywanego przez "naukowców-dietetyków", ani jedzenie mięsa, ani nabiału w dużych, codziennych ilościach, ani nawet popijanie tego wszystkiego spirytusową trucizną!!!!
Daję to pod szczególną rozwagę osobom bojącym się pić mleko, świeże i kwaśne, jeść tłusto i mięśnie oraz pić alkohol.
Warunkiem długowieczności i zdrowia na starość jest jednak, aby jeść naturalne i świeże produkty oraz pracować fizycznie na świeżym powietrzu. Tylko tyle. I aż tyle, dla współczesnych mieszczuchów! Z zanikającą z pokolenia na pokolenie świadomością i wiedzą, co jest prawdą, a co kłamstwem tego świata, czym jest człowiek, a czym maszyna, czym jest ziemska przyroda, a czym miejskie więzienie.
Kiedy odjechali na rowerach, zostawiając produkt w fazie zastygania w formach do wieczora u nas, zabrałam się z mocą do warzenia soku z czeremchy (tym razem w wersji z dodatkiem winogron i bez cukru) oraz twarogu. Ania zaś pomknęła do drugiej wsi dzikiej róży nazrywać...