Tak jakby chłodniej się robiło... Zarzucam już na siebie koszulę, gdy wychodzę na dwór. A przy komputerze okrywam chłodne kolana skórą z koziołka.
Wczoraj znalazłam w domu utopioną w misce z wodą spasłą mysz... znaczy zimno idzie i myszy do domu się pchają.
Wciąż nie możemy wyjść na prostą z pracami i remontem. No, remont stoi praktycznie od czerwca. Z powodu różnych zadań podejmowanych w firmie. I prac polowych, takich i owakich. Sianokosy, żniwa. Czeka jeszcze przygotowanie pola na zimę z zagospodarowaniem gnoju i jesienne czyszczenie obory.
Z wolna robimy zapasy zimowe. Zwierzęta już są zabezpieczone, teraz my. Trzeba uzupełnić "prowiant wojenny", tj. puszki z fasolą, grochem i rybkami oraz mąka, kasza, ryż, olej, sól, cukier, kawa, herbata itp. To oprócz przetworów, które zawsze szykujemy własnymi rękami z tego, co daje ogródek.
Ten prowiant to moja obsesja od dziecka. Jeszcze z czasów, gdy straszono nas w szkołach wojną atomową. Śniłam wtedy często o tym, że buduję sobie bunkier na rodzinnej działce, aby przetrwać. Co prawda nigdy nie przeżyłam prawdziwego głodu, ale mieliśmy w domu okres zaciskania pasa, gdy ojciec zachorował i nie zarabiał, ja jeszcze nie skończyłam szkoły, a kredyty trzeba było spłacać. I żyliśmy z jednej okrojonej pensji Mamy. Udało się, dzięki częściowej samowystarczalności żywieniowej. Ale pamiętam do dziś pustki w lodówce przez wiele miesięcy. Zawsze jednak była kasza (najtańsza, kupowana dla psów i kur), świeże jaja (od naszych trzech kurek), słonina i smalec (bo lepszy od oleju dla psów i kota), mleko od krowy (kupowane od sąsiada 3 razy w tygodniu po cenie skupu w mleczarni), a z niego śmietana, zsiadłe i twarożek. Były też warzywa z ogródka, mąka, kiszona w beczce kapusta i ziemniaki. Głodu zatem być nie mogło. Bo zalewajki, ziemniaków z kwaśnym mlekiem i potraw z jajek (Mama robiła pyszny makaron) było zawsze pod dostatkiem. Bywało też mięso z własnej niewielkiej hodowli gęsi i indyków, które Mama trzymała. Potem poszłam do pracy, zaczął się tak jakoś kryzys i stan wojenny i moje "stanowisko" nagle sprawiło, że miałam dobrego, swojskiego jedzenia po pachy. I nigdy tak się najadłam jak wtedy, gdy wszyscy w kolejkach stali i handlowali kartkami. Ot, paradoksy dziejowe.
Wracając do "prowiantu wojennego", to nawet w stanie pokoju ma on sens, kiedy się żyje na Wsi. Do najbliższego sklepu mamy 7 kilometrów i nie zawsze czas i możliwość pojechania po zakupy. Rosnące ceny paliwa każą już ograniczać te wypady do minimum i coraz częściej Ania przesiada się zwyczajnie na rower. Poza tym większy zapas w piwniczce niezbędny jest na zimę. Bo bywa, że jakikolwiek wyjazd do miasteczka uniemożliwia pogoda albo awaria samochodu na przykład. Siedzi się wtedy w chacie, pali w piecu i zajada zapasy i produkty zgromadzone w sezonie ciepłym, gotując, piekąc i smażąc różne przysmaki. Nieraz i przez kilka tygodni bez wyjazdu poza wioskę. (Zdecydowanie lubię zimę pod tym względem, a podstawą tego lubienia jest dobry piec i ogrzewanie).
Inne zapasy biegają żywe i zimują wraz z nami, aby do wiosny. W każdym razie stanowią bazę świeżego mięsa, jaj i mleka na co dzień.
I tak to jest... zwyczajnie, naturalnie.
Obejście jest całym światem, kołem, jak sama nazwa wskazuje... które codziennie się rytualnie obchodzi dwa razy w tak zwanym obrządku. Święte koło, święte obejście...
Mi dotąd obce było robienie zapasów. Z Mamą, we dwie, żyłyśmy z dnia na dzień, bo i dwóm kobietom niewiele było potrzeba. Ot jakiś obiad raz na tydzień i cokolwiek do chleba. Ratunkiem był bar mleczny niedaleko szkoły, gdzie za 2,5 złocisza można było spożyć świetną zupę. Ale odkąd mieszkamy na wsi zawsze w domu są jakieś zapasy. Makarony, mąka ( dużo, bo zawsze można chleb upiec ), dary ziemi popakowane w słoiczki i do zamrażarki, jakieś puszki na wszelki słuczaj i góry pomidorów w puszkach ( jakoś mi się ostatnio tanie pomidory na przecier nie trafiają ) Bo na wsi - tak jak piszesz - czasem nie ma zimą jak wyjechać, czasem szkoda paliwa, bo drogie okrutnie, a zimą na rowerze nie bardzo. Tak więc i u nas trwa gromadzenie zimowych zapasów.
OdpowiedzUsuńAsia
PS. A myszy ciągną do domu jak głupie. Samobójczynie normalnie. Przy trzynastu kotach! ( Bo Barokowe kotki nadal z nami...)
Pozdrawiamy!
Jestem właśnie w trakcie przecierania pomidorów. Znaczy już końcówka prac, bo tylko zostało wygotować słoiczki i już. Pomidory działkowe, od rodziców, ekologicznie hodowane, na guanie - pychota! Nigdy takich w sklepie się nie znajdzie.
OdpowiedzUsuńChoć urodziłam się i wychowałam w mieście i nigdy nie było u nas pustek w lodówce, w domu zawsze były przetwory, czy mrożonki. A wszystko dzięki działce, którą ojciec najpierw sam (no bo ja tylko przeszkadzałam głównie :P), a teraz z matką obrabiają. W tym roku jest zatrzęsienie pomidorów. Jak to dobrze, że mam dostęp do takich pychot! No i stado papużek również się z tego bardzo cieszy. Kupowane warzywa nadają się tylko do zabawy w "spadło" :P
zazdroszczę takich prac i przygotowań do "wojny" z zimą. Wieczory przy ciepłym piecu to chwile niezastąpione. Wytrwałości w pracy Wam życzę a osobiście notuję sobie skrzętnie w pamięci jak to się należy na tę trudniejszą porę roku przygotować bo ta wiedza i nam będzie kiedyś niezbędna. :-)
OdpowiedzUsuńOj! Zapasy! Moje o wiele szczuplejsze. Mimo zamieszkania na wsi i dość sporego ogródka, to przy pracy na etacie (jakoś kredyt spłacić trzeba)czasu nie starcza i nie ogarniam - poprostu. Ale śląskie wsie bardziej - niestety - ucywilizowane. Sklepik na rogu i wszędzie jakoś bliżej. Za to własne kury, a tym samym i jajka, własne pomidory, ogórki, trochę ziemniaków też się liczy - prawda? Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńBardzo fajne określenie o innych żywych zapasach!
OdpowiedzUsuńObśmiałem się z tego jak norka!!!! Pozdrawiamy jesiennie znad Kwisy!