20 października 2020

Końcówka sezonu

Pogoda nieco się wyklarowała, choć noce chłodne wymagają już napalenia po południu w piecu ścianowym (oprócz jak zwykle palenia pod płytą w czas gotowania obiadu). 

Dynie zebrane z ogródków. W tym roku żadna nie udała się w ogrodzie permakulturowym, z braku świeżych wałów obornikowych (obornik poszedł na zasilenie pastwiska i sadu oraz grządek wzniesionych przy domu). Posiana w obejściu wzeszła i rozkrzewiła się, przynosząc wszystkiego pięć taczek plonu, większych i mniejszych twardych smakowitych owoców. Powoli, dzień po dniu wnoszę je po trochu na poddasze, gdzie mają miejsce uszykowane do leżakowania. Te najmniejsze, mniej dojrzałe lub uszkodzone idą na pierwszy rzut do zjedzenia. Czy to przez nas, czy zwierzęta. Hm, co roku ich mniej, a jednak nie odczuwamy braku. Zawsze starcza nam ich do wiosny, a nawet dłużej.
Oprócz dyni zebrane wcześniej zostały cukinie, kabaczki i patisony. Te ostatnie też częściowo mogą leżakować. Tymi pierwszymi napełniamy na bieżąco buzie razem z mordami i dziobami naszych współmieszkańców zagrody.

Kończą się papryki. Pepperoni z domieszką ostatnich pomidorów poszła w dużej ilości do kwaszenia w słojach. Kiedy dojdzie swego czasu zostanie przemieniona w sos paprykowy. Na krzaczkach pozostają jeszcze powolutku rumieniące się najmniejsze i najostrzejsze papryczki, których nazwy niestety nie znamy. Też będzie z nich sos.

Powstały już próbne pierwsze wyroby i powiem, że bardzo mi smakują. Choć nie trzymają standardu, to znaczy każda partia ma inny bukiet smakowy, mniej lub bardziej ostry, to są apetyczne i dodają charakteru potrawom.

Kapusta pekińska posiana w drugim rzucie jesiennym w gruncie i pod folią urosła znacznie tu i tu, ale również nie trzyma standardu. Jest bardziej zielona, niż ta, którą znacie ze sklepu i nie zwija liści, a w całości przypomina większą i wyższą wersję pakczoja. Jednak do potraw nadaje się jak najbardziej. Zrobiłyśmy próbnie z niej słoik kim-ći i wyszło jak trzeba. Zatem pakujemy teraz do większej kamionki, wraz z własną papryką i rzodkiewką, oraz czosnkiem. Zamiast zwyczajowo kiszonej o tej porze kapusty włoskiej.

Anna rozpoczęła działkowanie w pobliskim lesie sosnowym, przeznaczonym do wycinki. Walczy piłą i siekierką wraz z Andriuszą, naszym ostatnim pomagierem (Jary niestety żywota dokonał niespodziewanie w tym roku). Kozy dostają zatem jeszcze zielone gałęzie dębczaków i czeremchy do ogryzania z liści i kory i stopniowo przechodzą z pastwiskowej i jabłecznej na jesienno-drzewną karmę. Mleka już mniej, przerabiam je na twaróg, zjadany prawie na bieżąco i jogurt, oraz dokarmiam nim psie i kocie gębusie. Piwniczka zapełniona żółtymi serkami na całą zimę.

Czeka jeszcze do wykonania wywózka obornika z koziarni, już lekko wszczęta. I właściwie będzie można zwinąć żagle i w domowych pieleszach się skrywać.

Ja po pracy astrologię zgłębiam i w snach moce przodków i przodkiń mnie odwiedzają...

10 października 2020

Sezon fermentacyjny w pełni

Świat za mgłą, która od wczesnego poranka skrapla się i opada w postaci drobniutkiego dżdżu na twarze, pióra, sierść nas wszystkich, mieszkańców zagrody. I ponownie wznosi się wieczorami.

Kończą się (wreszcie) jabłka, choć jeszcze tego nie czuję, bo codziennie z nimi pracuję. Ale Anna już ich maleńko przynosi z sadu. Mówi, że koniec już. Resztki zostawia kozom, aby miały co robić na pożółkłym i zjedzonym pastwisku.
Zbiory, zwiezione taczką i w wiadrach, przesypane do skrzynek i pojemników zalegają na tarasie. Skąd zabieram je do mieszkania i starannie myję, obieram z wszelkich wad (plamek, parchów i brodawek, tudzież miejsc obitych, nadgniłych i robaczywych), kroję, gromadząc w zbiornikach. Schodzą mi na to całe godziny. Idą wszystkie rodzaje jak leci, antonówki, renety, malinowe, kosztele i sama nie wiem jakie. Odrzucone resztki zjadają zwierzęta, a te niezjedzone zasilają kompost.
Zdrowe części trafiają na przemiał w rozdrabniarce elektrycznej. Miazgę zalewam odrobiną wody z cukrem i pektoenzymem, co pozwala w ciągu doby, a najlepiej dwóch (jest już chłodno i procesy zwolniły) odpowiednio ją rozmiękczyć. Wtedy dopiero nadaje się do tłoczenia, nad czym czuwa Anna w letniej kuchence. 

Tłoczenie, z racji posiadania niewielkiej drewnianej tłoczni trwa cały dzień i noc. Urobek dzienny przelewamy do gąsiorów i gąsiorków, dodajemy nieco cukru i drożdże winne (vel cydrowe). Po czym sok zaczyna szybko bulgotać, dając znak, że żyje nowym życiem.
Nocny zlew soku, już obsiany muszkami octówkami, przecedzam i idzie na ocet. Taki mocny, z samego soku robiony. Co prawda, mamy wciąż duże zapasy octu, naprawdę świetnego, ale co roku zużywam sporą ilość do sosów pomidorowo-paprykowych, grzybów, marynat i sałatek (sprawdza się wyśmienicie), a na co dzień stosuję do płukania włosów czy w kuchni, więc uzupełnienie ubytków raz na dwa lata jest wskazane. Dojrzewanie jest stałe, octy pracują w piwniczce i stają się tylko lepsze i mocniejsze z wiekiem.

Na grządkach jeszcze są plony do zebrania (dynia, buraki, ostra papryka). I trochę zieleniny drugi raz posianej. Rośnie szpinak, mizuna, kapusta pekińska, pakczoj, rzodkiewka. Jakoś na jesień jednak mniej surowizna smakuje. Anna zmienia już skład szejków, którymi się żywi na śniadanie, a ja zieloną sałatkę z liści przyrządzam od wielkiego dzwonu.
Rzodkiewka trafia do kwaszenia w słoiku oraz wraz z pekinką, ostrą papryką i czosnkiem do kim-ći. Królują bowiem o tej porze roku wszelkie fermentacje, to jest po prostu sezon przemian tego typu i należy im się poddawać w zgodzie z rytmem przyrody. Jemy teraz przeważnie kiszonki i kwaszonki. I to najlepiej smakuje. Tak jadali nasi przodkowie i dobrze się mieli. Zważcie to w erze chorób epidemicznych.