Od półtora
tygodnia w domu testujemy wielką i małą farmę. Na tę samą
chorobę. Ja - Koziorożec z Księżycem w Pannie, doświadczany
Marsowo-Saturnicznie, na starcie 38,5 stopni gorączki, po zażyciu
13 kropel cudownego specyfiku stosowanego przez carskich lekarzy
wojskowych podczas I wojny światowej (koszt grubo poniżej złotówki)
doszłam pierwsza w pozycji pionowej do mety. Anna, tak samo
Koziorożec z Księżycem w Pannie, doświadczany w w/w sposób i
identycznie wysoką gorączką, po zażyciu 16 tabletek antybiotyku i
różnych takich (koszt 50 złotych) właśnie przedwczoraj zgięła się
nie tak i dostała na samej mecie... ataku lumbago. A po nocy
spędzonej z gorącym termoforem na wiadomej części ciała,
zaliczyła zjazd, z którego musiałam ją własnoręcznie z podłogi
zbierać i podnosić.
Po intensywnym dokarmianiu od rana, chuchaniu w
rozgrzanej pościeli, oraz pieszczeniu oczu i uszu netflixowym gównem
serialowym bez przerwy, zdołała wpełznąć po drabinie na strych
obory, aby zrzucić zapas siana dla kóz na kolejny etap urlopu
rekonwalescencyjnego, Sama nie wiem, czego lepiej się trzymać, z
tych metod leczniczych... bo gros pracy spadło na moje barki. W
każdym razie gaszę wieczorem pragnienie czerwonym winkiem własnej roboty...
i rozmyślam o podobnych splotach przeznaczenia rozwiązanych innymi sposobami, wnoszącymi jakże odmienne skutki na dalej.