29 maja 2014

Deszczowe aromaty

Od wczorajszego wieczoru padało do popołudnia. Kozy stały w oborze, z wielkim rykiem oczywiście, mimo żłobów pełnych siana. Wyszły dopiero na koniec dnia na godzinny popas. Mleka z tego od razu mniej. Podobnie gusie, które za to dokarmiałam kilka razy więcej, niż kiedy mają możliwość pobyć na trawie.

Anna miała okazję przystopować z wyjazdami i załatwianiem tysiąca spraw. Upiekła dzisiaj sernik z twarogu, który zrobiłam. Odbyła się też degustacja pierwszych efektów fermentacji wina z mniszka,  nastawionego po raz pierwszy wg internetowego przepisu w 15-litrowym gąsiorze. No, więc, aromat ciekawy smakowo, wino jednak zbyt jest już wytrawne i trzeba je ponownie dosłodzić, aby znów przerobiło cukier na alkohol. Tylko cytryny za dużo. Następnym razem dodamy mniej. Przebija się kwas w smaku na plan pierwszy. Może to się zmieni z czasem.
Nastawiamy także kolejny gąsiorek wina z kwiatów bzu, zerwanych szczęśliwie w sąsiedniej wiosce przed deszczem. Zeszłoroczne wino wyszło rewelacyjnie, dwie ostatnie butelki wypiłyśmy na przedwiośniu. Ma nieco perfumeryjny aromat, ale to właśnie cała specyfika win owocowych i kwiatowych, można ją polubić.
Tu się muszę poskarżyć, bo jedyne dwa krzewy czarnego bzu na naszej wsi, z których zaopatrywało się kilka osób, zostały brutalnie wycięte przez właścicieli działek, na których rosły. My zaś na swojej jakoś nie możemy się dochować własnego krzewu. Już kilka razy Anna go sadziła i zawsze usychał.

27 maja 2014

Wylęg, wysyp i implanty

W sumie wylęgło się 12 piskląt (na 15 podłożonych jaj), w tym jedno żółte, po jedynym mixie leghornki z karmazynem i zielonej nóżki (jest to biało-pomarańczowa kurka z zielonymi nogami) w naszym stadzie. Ponieważ wszystkie mają kupca, pozostały na kilka dni w pudle pod elektryczną kwoką, a (naturalną) kwokę posadziłam na kolejnych 15 jajach zielononóżek.

Ostatnie dnie są gorące, ale zawsze urozmaicone popołudniową burzą i deszczem. Wczoraj była z gradem, który na szczęście niczego specjalnie nie uszkodził. Bób i fasolka rosną jak rosły, podobnie zawiązane owocki na porzeczkach i jabłoniach także. Dziś dla odmiany zagrzmiało i lunęło rano. Potem już tylko się chmurzyło i pogrzmiewało co nieco, ale bez efektów specjalnych.

Anna załatwiała sprawy w Hajnówce, ja - jak zawsze w domu i obejściu. Urwał się tłumik w samochodzie, już raz spawany. Znajomy napotkany przypadkiem zdołał go jakoś przymocować i tak udało się odprowadzić auto do mechanika w sąsiedniej gminie. Dlatego dzisiaj jeździła głównie rowerem (na przystanek i z przystanku) i autobusem do powiatu.

Przywiozła kilogram truskawek z targu. W drodze sporo oklapły, ale zjadłam miseczkę owoców ze śmietanką kozią i cukrem, a resztę zmiksowałyśmy z cukrem i kwaśnym mlekiem, spróbuję jutro lody ukręcić. Bo co do lodów ze sklepu jestem zdruzgotana! Wszystkie, które przebadałam mają w spisie zawartości syrop glu-fru, po którym choruję co najmniej trzy dni, a niektóre są jeszcze z dodatkiem glutenu! Koniec mojej letniej przyjemności ostateczny. Przechodzę zatem zdecydowanie na własne wyroby w tym względzie.

Popołudniem trochę nam zeszło przy rozbudowywaniu trzech grządek permakulturowych, które Anna z zapałem podwyższała. Buchnęły z wiosną wielką trawą, która przydała się do zaimplantowania przy domu, gdzie mamy czysty "żywy" piasek polodowcowej wydmy, na której mieszkamy, od czasu budowy chaty, kopania dołu do oczyszczalni ścieków i rowu pod wodociąg. Ciekawe, czy implant się przyjmie. Ewidentnie w przydomowym ogródku gleba się polepszyła, jednak z powodu grasujących kur nie możemy się nic specjalnego dochować. Udaje się głównie fasolka, buraki, seler, dynia, cukinia, ogórki i sałata w gruncie (oraz pomidory w folii). No, i jeszcze trawa, babka, mniszek i wiele innych nierozpoznanych chwastów.

A poza tym zaczęły się już kurki. Od trzech dni raczymy się jajecznicą z kurkami na śniadanie.

23 maja 2014

Praca w upale

Od przedwczoraj narodziły się dwa wcześniaki kurczęce, jutro (według moich zapisków) termin prawdziwy klucia się zielonych nóżąt.
Pracy po czubek głowy i wyżej, od świtu do zmierzchu. Skutki niewiadome. Pokażą się za jakiś czas. Trwa upał.

21 maja 2014

Nasadzenia

Rzeczy się dzieją szybko i przeważnie niespodziewanie. Jak to przy Uranie bywa. Anna pojechała pod Brańsk, jaja gęsi kubańskiej kupić, żeby podłożyć pod drugą indyczkę, a wróciła nie tylko z jajami. Na pace zwiozła 400 litrowy zbiornik na wodę, używany, który udało jej się okazyjnie kupić za dwie stówki i 60 sztuk sadzonek porzeczki czarnej.
Zaczęłyśmy oczywiście od nasadzenia indyczki na nowym zestawie jaj. Poprzednie zostały wyrzucone, wszystkie zbuki. Przeniosłyśmy gniazdo do kurnika, do specjalnie zrobionej klateczki. Obok niej, za przegrodą siedzi na gnieździe kwoka na kurzych jajach.
Starsza indyczka wysiedziała szczęśliwie z 18 jaj, 14 sztuk piskląt, zdrowych, pełnych sił życiowych. Ma teraz do dyspozycji zagródkę w lamusie, gdzie te swoje dzieci hołubi pod skrzydłami bardzo troskliwie.
Dzisiaj od rana Anna tworzyła plantację porzeczkową w ogrodzie. Przez kilka godzin udało jej się posadzić ponad 20 sztuk porzeczek w jednym rzędzie. Wierciła dziury w ziemi, pakowała do nich przekompostowany obornik i umieszczała na tym sadzonki z korzeniami umaczanymi w gliniance, mocno ubijając glebę. Po południu dołączyłam do niej i zrobiłyśmy jeszcze drugi taki sam rząd. Ona wierciła otwory, ja nosiłam obornik i pakowałam go do nich, a na koniec udeptywałam bosymi stopami ziemię wokół każdego krzaczka. Wszystko w wielkim upale, który się nagle zrobił, po ulewnej nocy.
Zaczął się powietrzny znak Bliźniąt. Znaczy ruszyły owady do boju. Pokazały się osy, oski i szerszenie. Najwyraźniej szukają miejsca na gniazda.

18 maja 2014

Wichry i burze

Wczoraj był zakręcony dzień. To z przyczyny tranzytu jaki przechodzi Anna od jakiegoś czasu, a jest on dla astrologów znamienny. Mianowicie Uran, planeta inspiracji i rewolucji zawitał na jej ascendencie (czyli w punkcie wschodu słońca) w jej horoskopie. Zapowiadałam jej to już jakiś czas temu, w zimie, gdy zaledwie podmuchy tego przejścia wstrząsały lekko jej system nerwowy. W pozytywnym sensie, choć dla mnie trochę męcząco. No, to teraz miewam zwiastuny wichru uranicznego na co dzień. W praktyce oznacza to, że wciąż nie ma jej w domu, bo buszuje po okolicy i odbywa różne bardzo ważne podróże. Co chwila wpada na nowy pomysł twórczo-biznesowy i od razu chce go sprawdzić, jak działa. Wyciąga wnioski równie szybko i zmienia opcje, profile, kierunki, rozwiązania, dostosowując je do rzeczywistości.
Ja tymczasem wciąż robię to samo, chyba, że mnie wicher porwie na chwilę ze sobą. Tak jak wczoraj.
Najpierw Anna całe przedpołudnie reperowała wraz z Jarym i Andriuszą nasze trzy zdechłe rowery. Andriusza okazał się całkiem niezłym specjalistą od tego pojazdu i ku naszemu zaskoczeniu, wszystkie postawił na nogi. Albo wymieniając dętki, czy zardzewiały łańcuch, albo regulując przerzutki. I nawet niewiele za to wziął, dwa mocne piwa.
Po obiedzie odbyła podróż do umówionego pszczelarza i zawiozła do niego nasze nowe ule. Za tydzień ma się zgłosić po odbiór odsadników. Przy okazji omówiła pewien stolarski projekt z poznanym w owej wiosce młodym stolarzem, aby się zastanowić, czy go realizować, czy nie.
Ledwie wróciła i szybko zrobiłyśmy wspólnie obrządek, przy zapowiadającej się na niebie burzy, wyruszyłyśmy do Mielnika. Wyminęłyśmy burzę po drodze i zostawiłyśmy ją za sobą. W Mielniku wpadłyśmy na chwilę do kina, gdzie urządzono uroczyste seanse trzech filmów dokumentalnych o Bugu, aby podrzucić świeżo uwędzone serki koledze, który zjechał na swoje nadbużańskie włości na łykend, a potem zaraz ruszyć z powrotem, zahaczając o pewną wioskę po drodze. Tam obejrzałyśmy pewien drewniany budynek gospodarczy do sprzedania. Nawet nam się spodobał, mimo pewnego zużycia i wstępnie umówiłyśmy się z właścicielem na dalszy ciąg targu. Choć decyzje wciąż tylko wiszą w powietrzu, są różne i trzeba spośród nich wybrać najlepszą.
W drodze powrotnej wyminęłyśmy jedną burzę z urwaniem chmury, a druga pożegnała nas już w domu, właśnie odeszła była na białoruską stronę wraz z deszczem.
Ponieważ jeszcze jakiś czas błyskało się malowniczo na niebie, nie otwierałam już komputera, tylko przy przedostatniej butelce swojego wina porzeczkowego wypytywałam wraz z Anną Księgę I-Cing, co tak naprawdę przedsięweźmiemy, a z czego zrezygnujemy. No, i już wiem. Oczywiście, trzeba czekać, co czas pokaże. Ale ja już to widzę okiem wyobraźni.
Wraz z burzami odeszła deszczowa pogoda i dzisiejszy dzień okazał się słoneczny i ciepły. Na wieść, że znajomi maratończycy dobiegli wczoraj szczęśliwie do mety hajnowskiego maratonu zapragnęłam chociaż zacząć chodzić na co dzień boso, jeśli z powrotem nie zacząć biegać-podbiegać sobie drogą przyleśną każdego ranka. Bo nie tyle chodzi o rozwój mięśni, ale o sprowokowanie organizmu do głębokiego oddychania, które to oddychanie wraz z szybszym krążeniem krwi pozytywnie pobudza procesy odmładzająco-uzdrawiające. Oraz wyobraźnię. Bo jakoś, niestety, na tle podkręcenia u Anny wypadam miałko i leniwie. Mimo, że zawsze tak mam latem, gdy jestem przemęczona i zmęczona monotonią codziennych prac to w tym roku paraduje mi przez ascendent istne przeciwieństwo Urana, planeta Saturn, ciężka, zasadnicza i rozpoczynająca tym samym nowe spojrzenie na swoje życie, nieco podobnie przynosząca nowe cele i rozwiązania, jednak na bardzo długą metę i tak powoli, choć nieodwołalnie, że nijak się to ma do rewolucji Urana. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

14 maja 2014

Ruch "w interesie"

Pisklęta klują się szczęśliwie. Te już gotowe, wyschnięte wybieramy z gniazda i przenosimy do pudła pod elektryczną kwokę, która znów wróciła do łask. Wszystko to po to, aby indyczka mogła spokojnie dosiedzieć wszystkie jaja, a jest ich jeszcze kilka do wylęgu. Niestety, u drugiej nic takiego się nie dzieje i zaczęłam już zbierać kurze jaja, aby jej podłożyć, gdyby jednak okazało się, że jej jaja były martwe.

Nastały dzisiaj odwiedziny dawno nie widzianych ludzi. Najpierw przyszedł o lasce i kuli stary Mikołaj. Zaczął niedawno wychodzić po zimie z domu i to był jego pierwszy dłuższy spacer. W zimie dopadł go ból stawu kolanowego i nie ruszał się nigdzie, teraz zdrowie zaczęło się poprawiać. W każdym razie ma dawne poczucie humoru, tego mu nie odjęło, buzia mu się śmieje.
I po południu przyjechał nasz dawny gospodarz i właściciel chaty na Dąbrowie, przywiózł sadzonki pomidorów, bo zajmuje się także ogrodnictwem. I przy okazji obejrzał nasze włości. Oko to on ma doskonałe do zwierząt. Od razu poznał, która koza jest najlepsza ze stada. Sam hoduje z zamiłowaniem konie sokólskie i ma się czym pochwalić. Przyucza je nawet do pracy i woza, zimą urządza kuligi. Nic się nie zmienił, tryska jak dawniej energią i poczuciem humoru. Taki stan ducha daje praca na roli wykonywana z miłością i pasją. Oraz pełna wewnętrzna akceptacja wiejskiego życia.

W ogóle to wczoraj się zaczęły owe odwiedziny, tylko nasze. Wylądowałyśmy wieczorkiem u pani Niny w miasteczku, która poczęstowała nas herbatą ziołową z własnych zbiorów i własnej kompozycji (dostałam trochę na wynos, bo piłam ją właśnie całą zimę zamiast zwykłej herbaty czy kawy i niedawno wzięła się i skończyła), potem sokiem z pokrzywy z dodatkiem soku jabłkowego i z cytryny, oraz lampeczką swojego wina z winogron. Porozmawiałyśmy o tych ziołach, zbieractwie i jesteśmy zarażone ideą robienia własnych herbat. Mamy już zresztą niektóre składniki jeszcze z zeszłego roku, wchodzące w skład ziółek rozgrzewających, w tym dozbieramy różne inne. Następnie wstąpiłyśmy do znajomych i ci poczęstowali nas pęczkiem świeżych szparagów, kupionych w gospodarstwie pod Siemiatyczami, gdzie ludzie rozkręcili uprawę tego rzadkiego warzywka na dużą skalę. Annie oczywiście wzięło się na wspominki, bo trzy lata pod rząd zbierała szpargel w Niemczech i praktykę w tym względzie ma sporą. Ale czy starczy jej ochoty, aby sobie taki pracochłonny kopiec zafundować w swoim ogrodzie, tego nawet ja nie wiem. Staram się ją namówić.
Toteż dzisiaj na obiad były szparagi duszone na maśle z dodatkiem tartego sera koziego.

Ogólnie wnioski ze spotkań i rozmów mam takie, że wygląda na to, że rzeczywiście coś się ruszyło na większą skalę w świadomości ludzi odnośnie żywienia. Coraz więcej - co prawda na razie Warszawiaków, rzadziej z mniejszych miast - szuka na wsi bezpośrednio wszelkich swojskich produktów, od mleka, jaj, mięsa począwszy, po zioła, oleje, owoce, ocet czy miód. Pojawiają się tacy, którzy kupują sporo różnych produktów i rozparcelowują je między znajomymi, czyli jednak kontr-ofensywa postępuje, mimo nieciekawych przepisów prawnych w tym względzie, co naprawdę cieszy.
I ma to sens. Zachęca ludzi z wiosek i mniejszych miejscowości do robienia tego, co umieją, a co staje się potrzebne innym.

Anna przy ostatniej bytności w stolicy na pewnym bio-bazarze kupiła tabliczkę gorzkiej czekolady domowej roboty, składającej się jedynie z miazgi kakaowej, cukru trzcinowego i przypraw. Poczułam ogromny apetyt na coś, czego nie jadłam od wielu miesięcy i skusiłam się.
I rewelacja! Nic mi nie zaszkodziło! Wniosek: za moje dolegliwości odpowiadają inne składniki czekolady sklepowej, nie samo kakao. Czyli chemia.

13 maja 2014

Małe niespodzianki

Deszczowo się zrobiło od kilku dni, a nawet burzowo, choć burze są krótkie i symboliczne (dziś był jeden błysk i grzmot i krótka ulewa). Kozy i gęsi z doskoku pasą się na trawie.
Noga koziołka spuchła od raciczki po sam koniec uda. Okazuje się, że został zaatakowany na pastwisku przez jakiegoś żądlącego owada, jak sądzę, szerszenia, bo pszczoła chyba by nie przyniosła aż tak znacznego skutku. Powoli zaczyna już lepiej i szybciej chodzić.
Anna pojechała wczoraj do Bielska, przy okazji sprawy dwóch innych wioskowych ziomali wioząc ze sobą, między innymi do Agencji Rolnej, bo termin składania wniosków o dotację rolną zbliża się wielkimi krokami. Była kolejka z tego powodu, wniosek złożyła i przy okazji dowiedziała się, że w tym roku płatności będą wsie jednakie. To znaczy, czy orzesz, siejesz i żniwujesz, czy też ugorujesz swoje pole płatność będzie jednakowa. Jednym słowem rolnicy dostają sygnał, że mogą leżeć bykiem i nikomu nie zależy na uprawie pól. Chyba, że sami sobie ową uprawą i produkcją zysk zapewniają taki, że opłaca im się pracować i w koszty uprawowe wchodzić. A to jest wielka rzadkość na Podlasiu.
Z owego Bielska Ania przywiozła, oprócz zakupów także niespodziankę, prezent, który sama sobie zrobiła. Nie mogła oprzeć się pokusie, gdy przeczytała ogłoszenie w naszym podlaskim "Kramiku", gdzie cena owej niespodzianki była zachęcająco niska, sto złotych mianowicie. A w rzeczywistości okazała się o połowę niższa.
Tym sposobem sprawiła sobie maleńkiego, 6-tygodniowego szczeniaczka, potomkinię suki border collie rodem z Anglii i polskiego owczarka nizinnego. Właściciel suki i rolnik pełną gębą sam zdecydował o pomieszaniu tych ras, aby uzyskać lepszego pasterza, gdyż jak stwierdził po latach hodowli border collie, które używa przy swoim stadzie owiec, że niekoniecznie sprawdzają się idealnie przy wypasie. Mieszanka wydaje mu się lepsza pod tym względem.
Puchate, czarno-białe maleństwo zatem wylądowało po południu w naszej zagrodzie i zostało przywitane przez mieszkańców domu i obory ze sporym zainteresowaniem. Kola pomerdała grzecznie ogonem i zdawkowo powąchała gościa. Laba w pierwszej chwili zjeżyła się, ale wkrótce ciekawość zwyciężyła i chęć wspólnej zabawy. Koźlęta z uwagą obwąchały łaciate cudactwo.
I tak mieszka z nami trzecia suka. Pasta, Pastka, Pastusia, Pasterka.

Dzisiaj zaś zaczęły się kluć indyczęta pod starą indyczką.

11 maja 2014

Czas na kulturę

Ponieważ kozy, jak i gęsi stały wczoraj cały dzień, z racji deszczu, pod dachem, dziś od razu spadła przy dojeniu ilość mleka. Było pochmurno, ale nie padało. Anna poszła z nimi na spacer po lesie, aby podjadły trochę ulubionych gałązek i liści z poszycia. Jeden z koziołków, biegnąc za stadem skręcił sobie przednią nogę w kostce tak, że okulał i po jakimś czasie spuchł w tym miejscu. Trzeba będzie chyba robić mu okłady. Tu muszę wspomnieć, że kózka, która sobie nóżkę jednak chyba złamała i wywichnęła w stawie kolanowym chodzi już bez opatrunku i tylko odrobinkę utyka, co widać tylko, gdy się lepiej przyjrzeć i wie się, na co zwrócić uwagę.
Niedzielnym popołudniem zażyłyśmy nieco kultury, i to międzynarodowej. O godzinie 17 w naszym domu kultury rozpoczął się koncert gruzińskiego chóru żeńskiego "Ialoni" z Tbilisi, który przyjechał na Podlasie na tydzień, w ramach dorocznych Hajnowskich Dni Muzyki Cerkiewnej. Sala była ledwie w połowie zapełniona, głównie miejscowymi słuchaczami. Występ okazał się bardzo interesujący. Bowiem oprócz pieśni cerkiewnych, śpiewanych po gruzińsku kobiety zaprezentowały także tradycyjne pieśni gruzińskie, z tańcem i śpiewem w kręgu, co jest zawsze bardzo energetyzujące. Na koniec nasz batiuszka wręczył im kosz z upominkami i podziękował, mówiąc po rosyjsku, co zostało dobrze odebrane i zaraz dostaliśmy wszyscy odpowiedź po rosyjsku.
Potem chwilka pogaduszek ze znajomymi, którzy na koncert także przyszli i powrót do domu. Aby wydoić przed zmrokiem kozy i zamknąć kurnik.

8 maja 2014

Może tak, może nie.

Już w nocy zaczęło, a w dzień rozpadało się tak solidnie, że ustało po południu i gąski wyszły na trawę dopiero około 16 godziny, to samo kozy. Staramy się ich nie wypasać na mokrej majowej trawie, aby nie przyplątało się nie wiadomo co. Z czym akurat walczy nasz znajomy hodowca, starszy człowiek, któremu Ania pomaga w opiece nad rozchorzałą kozą. Najpierw woziła ją do weterynarza, który zaaplikował wszelkiego rodzaju leki, od zatrucia, od niedoboru, od serca, po czym stwierdził, że jest taki ludowy sposób, który właściciel może wykorzystać... Nie zechciał jednak, tylko wezwał jeszcze innego uczonego weterynarza z miasta, który zjechał wczoraj przed wieczorem spojrzeć chorej tu i tam. Przy okazji zrobił usg naszym dwóm kozom, Malwie czy zakocona wreszcie przez Cezara, i szefowej, która najwyraźniej wcale nie zaszła, ale chcemy się upewnić. Urządzenie jednak, jak się okazało, jest zawodne i weterynarz nie umiał dać wyraźnej odpowiedzi w obu przypadkach. Może tak, może nie. Ot, tyle to i my wiemy, bez płacenia pół stówki za taką uczoną konsultację!
Chorej kozie zaś wynalazł wadę serca i osłabienie z tego powodu, zaaplikował środki nasercowe i poradził na koniec pewien ludowy sposób... Który dzisiaj Ania wypróbowała na kozie naszego znajomego hodowcy, w końcu raz kozie śmierć. Jeśli przeżyła już tyle dni, z objawami nie wiadomo czego to i może ludowy sposób też przeżyje.
O co chodzi? Ano na zatrucie nie wiadomo czym podaje się kozie 50 gram czystej wódki albo bimbru, oraz roztwór drożdży (połowę paczuszki) w słodkiej wodzie rozmieszanych.
Dodatkowo kazał masować zdrętwiałe już od przykurczu nogi w stawach denaturatem. Koza jak gdyby ma się lepiej. Zaczęła chętnie pić i jeść, żwacz się porusza, próbuje wstawać, choć nadal słabowicie.

Deszcz to poza tym wspaniała pogoda na robienie mydła i pisanie. Do czego obie zabrałyśmy się z zapałem, każda w swoim własnym zakresie.

7 maja 2014

Wykorzystywanie pracownika

Dzień Jarego. Trzeba było go wykorzystać całkowicie. Anna zatem uwijała się od rana. A to pomidory posadziła w folii, a to pomagała mu przewalać i porządnie układać stare bale, deski, belki i żerdzie, które pozostały po różnych budowach. Przebrać trzeba było, bo niektóre były stare i nadpsute, nadające się jedynie na pocięcie, a niektóre zdatne do sklecenia jeszcze jakiejś budy, ale poukładane przypadkowo. I tak zluzowało się trochę miejsca w obejściu i znalazła się stara belka zdatna na nowy słup w oborze. Dawny kozy rogami rozniosły, ledwie się trzymał i wciąż go łatałyśmy, bo przytwierdzona do niego ścianka boksu wciąż odpadała. Uf, wreszcie skończyła się ta niebezpieczna udręka.
Na koniec Jary uporządkował starą drewutnię, uwolniło się nieco miejsca i ułożył tam nieco drewna, które Anna pocięła piłą.
Ja zaś pomalowałam drugi raz oba ule.
Praca trwała od 9 do 17 (z krótką przerwą na obiad).
Był dzisiaj spory wiatr, ale słońce dobrze przygrzewało. Owady mimo wszystko pracowały w sadzie bardzo pilnie. I wciąż rzucane podmuchami pszczoły trafiały na taras przy chacie i jakimiś szparami dostawały się do domu. Anna wyłapywała je szklaneczką i wypuszczała na zewnątrz. To pierwszy raz, odkąd tu mieszkamy, pszczoły są tak widoczne i aktywne. Do tej pory jeśli już coś do domu wpadało szczelinami w poszyciu dachu to głównie osy i szerszenie. Tych nie wyłapywałyśmy, jest od tego klapka i muchozol. Czemu? Przeważnie szukały miejsca na gniazdo i wyrzucone wracały zaraz z powrotem w towarzystwie. Teraz os prawie nie widzę, a szerszeni wręcz w ogóle. Z wolna, powolutku zaczynają się zaś  muchy.

6 maja 2014

Pory

Wyjrzało słońce, ruszyły pszczoły, osy i inne latawce na rozkwitający sad jabłoniowy. Wygląda już prawie tak, jak na zdjęciu powitalnym tego bloga.
Podczas dorocznego sadzenia kartofli (tym razem w ogrodzie kiedyś-permakulturowym) spojrzałyśmy nagle na siebie i parsknęłyśmy jednocześnie śmiechem.
- Wiesz jak wyglądasz?
- Tak jak ty?
- To ja też?
- Jak i ja.
Kurz lekkiej ziemi pokrył nas szarą warstwą. Aż mi się przypomniały niektóre stare twarze chłopskie, które w życiu zdarzyło mi się widzieć. Zwłaszcza kobiet, które miały kurz pola wrośnięty w pory skóry na zawsze. Mężczyznom pewnie udawało się tego w większości uniknąć dzięki codziennemu goleniu twarzy i myciu jej tym samym, albo na odwrót, dzięki zarostowi, który kurz przechwytywał..

5 maja 2014

Codzienne niespodzianki

No, i trafił się niespodziewany gość, osoba w drodze, w poszukiwaniu swego wymarzonego siedliska, oczywiście z Warszawy. Było trochę opowieści wieczornych i dziennych, jak to z mieszczuchami bywa, uwolnionymi z kaftana miejskiego wyścigu. Właściwie już mogłabym jakieś psychologiczne opracowanie zrobić na temat typowych zachowań przyjezdnych na wieś, bo obserwacje składają się w sensowną całość. Może kiedyś mnie na to weźmie. Na razie uczę się własnych reakcji (przypomnę: robinsonowych) w takich sytuacjach i zachowywania dystansu i zrównoważonej życzliwości.
Poza tym kurczaki rosną, ostatnie bardzo zimne noce spędzają w pudłach pod lampą w spichlerzyku, gdzie jest dostęp do prądu. W ogóle wróciłam do przepalania w c.o., a to ze względu na gościa, aby nie zmarzł na poddaszu nad ranem i miał gorącą wodę. Gusie pasą się w obejściu na trawie większość dnia i mniej już trzeba poświęcać im uwagi.
Wczoraj posadziłyśmy kwokę na 15 jajach zielononóżek. I dzisiaj pomalowałam jeden ul na żółty kolor (to oprócz innych czynności), a Anna zreperowała folię, która z jednej strony nieco została nadszarpnięta przez ząb czasu. I tak to jest.

3 maja 2014

Pracująca sobota

Wczorajsze lodowate powietrze idące z wiatrem wymieszało się z ogrzanym, wiatr ustał i dzisiaj było ździebko cieplej, choć pochmurnie, a pod koniec dnia zaczęło padać. A nam pomylił się 2 maja z 3. Święto państwowe z kościelnym.
- W narodowe można pracować, w kościelne nie - stwierdziłam fakt. Bo tak zawsze było u mnie w Piotrkowskiem, i pewnie tu także. Chłopi zawsze pilnują się świąt kościelnych i cerkiewnych, państwowe mając za wymysł miastowych, więc niech oni sobie świętują. I tak pierwszego maja np. zawsze zaczynało się sadzić kartofle i żadne przyzwoite chłopskie dziecko na pochód nie szło.
Przybył Jary, więc na obiad było pieczone udko z kurczęcia, które on najbardziej lubi. Pomógł zwieźć naszą nieocenioną furą zalegającą w starym rozebranym chlewiku nadgniłą słomę i rozładować ją na kupę w powstającym ogrodzie permakulturowym. Fur było bez liku.
- Ty wiesz do czego ona potrzebna? - spytała Anna Jarego podczas obiadu.
- Nie.
- Jak przyjdziesz następny raz do pracy to zobaczysz. Nauczysz się czegoś. Będzie z tego kiedyś gleba.
- Dobra.
Podjechał też na rowerze stary Kostia, pytać gdzie siatkę leśną kupowałyśmy. Przy okazji obejrzał altanę, grilla, piec chlebowy w chatce dla dziadka, popodziwiał nowe ogrodzenie, pasące się na lichej trawce gusie. U niego już wsio posadzone w ogródku i w cieplicy (tj. w folii), o co zawsze bardzo dba pani Marusia, truskawki kwitną.
- A my powoli. Co dzień jakaś nowa rzecz zrobiona, w końcu i w cieplicy posadzimy, a co.
- Ale widać, że się pracuje, że coś robicie. Przyjemnie patrzeć. Zuch kobiety - pochwalił.

Zakwokała ponadto biała kura, trzylatka, zbieram jaja na podłożenie. I perliczka szuka miejsca na gniazdo, bo widzę jak się kręci w obejściu pod baczną ochroną swego kogutka. Nie znalazłam jednak na razie żadnego jaja, ani miejsca, gdzie by lubiła przesiadywać.

2 maja 2014

Gość w dom...

I na majówkę oziębiło się szczerze, jako było zapowiadane. Tyle, że słońce świeciło jak zawsze, jeno powietrze zrobiło się zimne, wręcz lodowate, tak od rana. Kozom to w niczym nie przeszkadzało, kurczaki w stodole były nieco sfrustrowane i nastroszone z rana, ale potem wygrzały się w świetle słońca wpadającym przez okienko. Gusie mają już większość piór, nie tylko puch, więc dobrze znoszą chłód. Czy ktoś z czytelników pamięta, jak się spało pod puchową pierzyną albo kołdrą? Bo ja pamiętam. Nic nie może się z nimi równać, najcieplejsza wełniana kołdra ani śpiwór górski. No, więc gusie mają takie ubranko na sobie co dzień, świątek piątek i już nie ma się co o nie martwić. Jedynie pozostaje im długo, nawet w dorosłości wrażliwość na mokre. Dlatego wypuszczam je z kurnika dopiero, gdy trawa obeschnie z rosy, po dziesiątej godzinie. Chodząc po mokrym zaczynają nagle kuleć, co prawda dość szybko im to mija, gdy tylko słońce stanie wyżej, albo gdy przeschną, jednak stale przebywające np. na mokrej podściółce mogą się trwale pochorować w tej materii.
Urządziłyśmy onegdaj ostre sprzątanie poddasza, przeznaczonego dla gości. Stanęła tam kuchenka elektryczna do użytku własnego i czajnik. Kącik kuchenny jest już więc całkiem czynny. To przed majowym łykendem, choć z nikim się nie umawiałyśmy, bo nam czas zleciał na innych pracach i nie było się kiedy zatroszczyć o jakąś reklamę. Mówiąc szczerze, nie patrzę w kalendarz, ani na zegar już prawie wcale, dni tygodnia nie odróżniam od siebie, a pory roku rozpoznaję na żywca, podobnie porę dnia, według słońca, na czuja. Zatem daję się zaskoczyć nawet wielką majówką! Piszę to w tym celu, że gdyby ktoś z Czytelników zapragnął zjawić się na Podlasiu i szukał noclegu w okolicach Czeremchy, to takowy u nas w chacie może znaleźć, o ile wcześniej się umówi. Choć można i z przypadku próbować, jak widać teraz, dzisiaj.
Poddasze nie przegrzewa się nawet w czas wielkich upałów, ze względu na cień jaki rzuca na chatę las akacjowy rosnący za nią. Poza tym w oknach są moskitiery, można je otworzyć, albo zasłonić żaluzjami.
Ponieważ na ogół pracujemy większość dnia i nie mamy zbyt wiele czasu do zabawiania gości, to jednak pewne rozrywki, samodzielnie przedsiębrane, nawet na miejscu są zawsze możliwe. Co prawda ognisk nie palimy ze względu na bliskość lasu i zabudowań drewnianych, to jednak jest grill, w którym niezgorszy ogienek można napalić i raczyć się jego widokiem i użytkowaniem na altanie, pod dachem, więc niezależnie od deszczowej pogody. Przedtem własnoręcznie chrustu narąbawszy siekierką najprawdziwszą z prawdziwych na najprawdziwszym pieńku do rąbania. W naszym gospodarstwie można kupić bezpośrednio jaja, kozie mleko w różnych formach, czasem i świeże mięso bywa i przyrządzać sobie własne posiłki. Można też - oczywiście za opłatą po wcześniejszym umówieniu się - nauczyć się piec chleb i inne specjały w piecu chlebowym. Albo utkać własnoręcznie chodnik na ludowych krosnach. Dla zainteresowanych mogę też zrobić pokaz serowarski i co nieco zdradzić z tej sztuki. Jak się będzie miało szczęście, to i można wziąć udział w warsztatach lepienia z gliny, które co piątek, a w wakacje jeszcze jakoś inaczej prowadzi Anna w domu kultury.
Nie ma ci u nas rowerów, a naszych nie pożyczamy. To stare mechanizmy, łatwo psujące się, a regulatora i mechanika rowerowego na wsi już ze świecą szukać, więc nie ryzykujemy żadnego wypadku. Jednak jeśli goście będą mieli swój sprzęt rowerowy to nic lepszego pod słońcem. Wskażę chętnie wioski i miejsca w okolicy godne obejrzenia, a są one przyjemne dla oczu i ciekawe etnograficznie, zaś podróżując rowerem po okolicy zawsze można z miejscowymi pogadać i usłyszeć swojską mowę, której w telewizji polskiej nigdy nie uświadczysz. Do cerkwi zajrzeć, usiąść na ławeczce z babuleńką pohoworyty, z djedom na drodze piwo wypity, albo przez lasy wilka, łosia, jelenia, sarnę, zająca pogonity z aparatem (wilka znowu niedaleko widzieli).