Dzień Jarego. Trzeba było go wykorzystać całkowicie. Anna zatem uwijała się od rana. A to pomidory posadziła w folii, a to pomagała mu przewalać i porządnie układać stare bale, deski, belki i żerdzie, które pozostały po różnych budowach. Przebrać trzeba było, bo niektóre były stare i nadpsute, nadające się jedynie na pocięcie, a niektóre zdatne do sklecenia jeszcze jakiejś budy, ale poukładane przypadkowo. I tak zluzowało się trochę miejsca w obejściu i znalazła się stara belka zdatna na nowy słup w oborze. Dawny kozy rogami rozniosły, ledwie się trzymał i wciąż go łatałyśmy, bo przytwierdzona do niego ścianka boksu wciąż odpadała. Uf, wreszcie skończyła się ta niebezpieczna udręka.
Na koniec Jary uporządkował starą drewutnię, uwolniło się nieco miejsca i ułożył tam nieco drewna, które Anna pocięła piłą.
Ja zaś pomalowałam drugi raz oba ule.
Praca trwała od 9 do 17 (z krótką przerwą na obiad).
Był dzisiaj spory wiatr, ale słońce dobrze przygrzewało. Owady mimo wszystko pracowały w sadzie bardzo pilnie. I wciąż rzucane podmuchami pszczoły trafiały na taras przy chacie i jakimiś szparami dostawały się do domu. Anna wyłapywała je szklaneczką i wypuszczała na zewnątrz. To pierwszy raz, odkąd tu mieszkamy, pszczoły są tak widoczne i aktywne. Do tej pory jeśli już coś do domu wpadało szczelinami w poszyciu dachu to głównie osy i szerszenie. Tych nie wyłapywałyśmy, jest od tego klapka i muchozol. Czemu? Przeważnie szukały miejsca na gniazdo i wyrzucone wracały zaraz z powrotem w towarzystwie. Teraz os prawie nie widzę, a szerszeni wręcz w ogóle. Z wolna, powolutku zaczynają się zaś muchy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz