26 grudnia 2015

Postne święta

Tak ciepło i jednocześnie wilgotno, bo i często dżdży i mgli, że drób od rana z pasją grzebie w ziemi, zostawiając karmę nieruszoną. Jakoś tak się najada glebą, korzonkami traw i pewnie jakimś robactwem także, że zmuszona zostałam do oszczędzania ziarna i osypki na cięższy czas. Jednocześnie cały czas od lata kury się niosą, do czego doszły już wreszcie na nowo opierzone dwie emerytki, oraz gęsi (które z tego powodu dostały odroczenie), więc jaj naprawdę nam nie brakuje, a przychodzi też częstować znajomych, żeby miejsce na nowe w lodówce zrobić.
Jeden z trzech kogutów poszedł na swoje, w podarunku świątecznym dla pewnej pani, do kurnika, nie do rosołu, więc miał szczęście.

Dzisiaj wykociła się kolejna koza, szybko i bez problemów, przyprowadzając na ten świat dwa dorodne, zdrowe koziołeczki maści srebrzystoszarej. Dorwały się do cyca prawie natychmiast po urodzeniu. Z powodu wykotów od jakiegoś czasu mamy trochę mleka dla siebie, nie tylko do kawy, ale i na zsiadłe stawiam, bez którego głupio się czuję i jak się przekonałam, czegoś wyraźnie mi brakuje, jeśli nie wypiję choćby jednego, a najlepiej dwóch kubków dziennie. Po poszpitalnych sensacjach jelitowych nie ma już śladu, ale nie czuję, że wszystko wróciło do zupełnej normy. O czym przekonuję się właśnie wtedy, gdy przerywam picie kwaśnego mleka.
Anna zbiera zapas siary na kolejne mydło (zamraża je w plastikowych butelkach w zamrażarce). Zostaje też trochę dla psów i kotów. Poza tym pasjami, czyli godzinami, rozpaliwszy sobie pierwej w spichlerzyku, tudzież chatce dziadka na pracownię przerobionej, aby nie marznąć, kręci z gliny na kole garncarskim kubki, kufelki, miseczki, cukiernice z przykrywkami, ćwicząc pilnie rękę. W takt nastawionego głośno radia. Bo bez codziennego ćwiczenia nie ma co mówić o sztuce garncarskiej, co najwyżej o mniej lub bardziej udanych próbach ulepienia garnka takiego, czy owakiego. Muszę przyznać, że wychodzi jej wszystko coraz lepiej. I ja się do podobnego zajęcia także po cichutku przymierzam.

Z okazji Świąt, jak co roku o tej porze pościmy, czyli przez trzy dni zajadamy się potrawami na kolację wigilijną przygotowanymi. Barszczem z buraków, sałatką warzywną, śledziami z cebulką i sernikiem. Odkryłam zapomniany gąsiorek z winem z naszych tegorocznych pierwszych czarnych porzeczek. Mniam! Grzaniec z niego na piecu, z dodatkiem goździków, kardamonu, cynamonu, wanilii i imbiru, a na koniec odrobiny miodu, cudowny jest na wieczorną popitkę w kubku własnej roboty.

24 grudnia 2015

Świąteczne bekania

Wszystkim Czytelnikom i Czytelniczkom tego bloga, naszym bliskim i dalszym znajomym, którzy tu zaglądają, życzymy niniejszym wszystkiego dobrego, szczodrych  Świąt i bezpiecznego całego nowego roku 2016. 

Ewa i Ania z Kresowej Zagrody

w towarzystwie grupki psów, pary kotów, stada kóz oraz drobiu: gęsi, kur i indyków
(które beczą i szczekają, miauczą i gęgają, gdaczą i gulgają: Hosanna na wysokościach!, Alleluja! i co tam jeszcze Bozia wymyśliła)

Poniżej prezentują swoje wigilijne wdzięki najnowsze dzieciaki w koziej zagrodzie, Mała Me


oraz Plamka i Mysza.


Świąteczny luz

Ciepło, słonecznie. Temperatura w nocy prawie taka sama, jak w ciągu dnia, czyli w okolicach 10 stopni, sprawia, że można wysiadywać na poddaszu w najlepsze, bo dom kumuluje ciepło. To plus.
Przed samymi świętami wzięło nas na budowanie. To taki nastrój zbliżającego się własnego znaku zodiaku, który już jest u władzy w tej chwili. W tym celu w pokoju sypialnym wszystko stanęło na głowie, szafy i szafki nieomal fruwały w powietrzu, aby odsłonić ścianę. Co do której nagle ogarnęło nas zwątpienie i niewiedza, co z nią zrobić i jak. Czy zwykły gipsokarton, a potem zabudowa z półek po całości, czy może tynk gliniany własnoręcznie położyć? I tak jakoś szafy wróciły na miejsce, a Anna przerzuciła się na deski szalunkowe do "sklepu" (to nazwa robocza i całkiem bezpodstawna dla jednej części kurniko-paszarni), zalegające we wnętrzu od roku bez żadnego ruchu z naszej strony. Deski pojechały do stolarza, aby je odpowiednio obrobić w maszynie, dojechały szczęśliwie i ta część planu została pomyślnie zrealizowana. W dalszą część zaingerował jednak los.
Coś zafurkotało pod maską samochodu i nie ruszył już. Spod sklepu w miasteczku (szczęście w nieszczęściu), gdzie w drodze od stolarza Anna zatrzymała się ostatnie przed świętami zakupy uskutecznić.
Wróciła okazją do domu, po czym na drugi dzień zamówiła lawetę u mechanika z Bielska, który ostatnio samochód naprawiał. Ten podjechał, zabrał mechaniczne zwłoki i dziś zawiadomił telefonicznie, że śruba od silnika się urwała i samochód jest do kasacji.
To żadna niespodzianka. Ale jaki wkurw na myśl, ile forsy poszło na niepotrzebne ostatnie naprawy, gdy mechanicy, jeden po drugim zwodzili nas, że to może trzeba wymienić, a może tamto, a może jeszcze tamto i kasiora warta polowy nowego starego samochodu wyleciała bez sensu z kieszeni.
W każdym razie jest o czym myśleć w święta. Jaki samochód będzie następny?

Co do świąt, to umyłam i wyszorowałam wszystko w kuchni, Anna na zajęciach w domu kultury zrobiła stroik świąteczny w miejsce choinki, której od lat nie stawiamy w domu, mając je rosnące pięknie na działce, i moczę śledzie. Tyle. I aż tyle. Nie mając blisko rodziny, która mogłaby przybyć, lub my do niej, nie musimy się wysilać. Daję sobie na luz. Świąteczny oczywiście.

16 grudnia 2015

Wieczór w wieczór

Ostatnie obniżone nastroje przezwyciężyłam, dzięki wizytom towarzyskim, tu i ówdzie. W urzędzie miejskim, u znajomych osiedleńców i miejscowych znajomych, trafiły się wręcz dzień po dniu, wieczór po wieczorze. Wreszcie mogłam pogadać w dowolnej obfitości, posłuchać cudzych opowieści i doszłam do wniosku, że winna smętkowi była przedłużająca się samotność i przepracowanie przy pisaniu. 
Klują się pewne zamierzenia, konkretyzują plany na cały przyszły rok, mimo, że temperatura nieco spadła i znowu pojawił się nocny mróz, choć niewielki. Jakoś nas ten zbliżający się czas urodzin i naszego urodzeniowego znaku Koziorożca zawsze nastraja pozytywnie względem przyszłości.
Muszę stwierdzić, że wraz z grupą owych znajomych, rozrzuconych po różnych wioskach i miejscowościach, tworzymy jakiś taki ciekawy zaprzyjaźniony światek, w którym dzieją się sprawy wolno, statecznie, zależnie od osoby i jej przedsięwzięć lub przechodzonych właśnie kłopotów, ale także tworzą się jakieś zręby, wyręby, podpory i otwory na dalsze takie wspólne funkcjonowanie, w oparciu o wzajemną obecność, czasem drobną pomoc, radę, posiadane kontakty i wiedzę albo bieżące potrzeby.
To jest jak najbardziej lokalne zjawisko, można się spotkać od czasu do czasu, odwiedzić w wolniejszej chwili, pogadać nawet o głupstwach, powspominać albo podyskutować o polityce, czy dalekim świecie. Bez jakichś sąsiedzkich niesnasek, podejrzeń, krytykanctwa czy rywalizacji.
Nasze umiejętności potrafią dodawać się do siebie, albo pomóc komuś znaleźć nowy sposób, przepis, drogę. Zmobilizować do działania, mimo biedy. Choć przecież jesteśmy zgoła mocno różni i różnie nieraz do tych samych zagadnień podchodzimy i je urzeczywistniamy.
Każde inaczej traktuje swoje zwierzęta, gospodarstwo, ogródek, uprawy, sprawę zarabiania i prosperowania, tak samo jak i zdrowego odżywiania się. Każde interesuje się czym innym i w czym innym jest dobre.
Ale właśnie, gdy choćby raz czy dwa do roku jest okazja w wakacje rolnika się spotkać i pogwarzyć o codzienności (w ciągu roku kontakty przeważnie zachodzą stale, lecz najczęściej drogą internetową i telefoniczną), poza interesami, albo w ich sprawie, to jest to miłe i ma swój poufały klimat.
Dla siebie jesteśmy już miejscowi, tutejsi, choć autochtoni oczywiście tak tego nie widzą. I nigdy pewnie nie zobaczą. Taka jest zasada. Jednak lata mieszkania tutaj, blisko lub dalej stąd, czynią nas powinowatymi w duchu.
Ktoś mieszka od lat 16, ktoś - jak my - od dziesięciu, inny od 7 albo tylko 4 czy 3. Są różnice w doświadczeniu, bo ci najmłodsi stażem jeszcze mogą się wykruszyć, zrejterować, dlatego "starsi" są bardziej tutejsi, niż oni i mniej się ciskają, mądrzą, nie opowiadają dyrdymałów o tym, jak się powinno żyć, jeść i pić, zarabiać i prosperować. Życie codzienne na Podlasiu, zmiany pogody, stanu zdrowia, wydarzenia zwykłe i niebywałe, dłuższe, niż krótsze relacje z sąsiadami i tubylcami z dziada pradziada dodaje do siebie rok po roku cierpliwość, spokój, wyciszenie, pewną nawet obojętność na wyzwania i zadania do wykonania, wyniki pracy, jej jakość, przemijające zawsze sukcesy i klęski.
To jest dobre.

A poza tym rano przywitały nas w oborze dwie świeżo narodzone córeczki Luby.

12 grudnia 2015

Długie wieczory

Było kilka nocy z temperaturą około zera, rano witała nas malownicza szadź na polu i drzewach. Teraz znów pada. Niech pada. Ziemia przyjmuje wodę z radością po tak upalnym i suchym lecie.
Anna odbyła dwudniowe szkolenie u zawodowego ceramika z Warszawy i jest z niego bardzo zadowolona. Wreszcie udało jej się utoczyć glinianą butelkę i dzbanek. Pilnie ćwiczy na swoim kole, choć najpierw trzeba mocno przepalić w piecu, aby móc w pracowni wytrzymać kilka godzin. 
W tym czasie w wolnowarze warzy się przeważnie jakiś wywar na kościach koźlęcych bądź gęsich. Pożywne rosoły, zupy warzywne, fasolowe, cebulowe. 
Długie popołudnio-wieczory skłoniły mnie do pisania. Walczę przy jego pomocy z odzywającą się od czasu do czasu depresją, niechybnie jesienną.

21 listopada 2015

Mydlane impresje

Osiedleńcze życie rozwija się powoli, z różnymi wspólnotowymi skutkami. Staramy się wspomagać, lub chociaż wysłuchiwać nawzajem. To chyba potrzeba każdego zwykłego człowieka, prawda?
Czasem nasze talenty dodają się do siebie i starają uderzyć we wspólny ton. Na przykład mydlano-fotograficzny. Aby uderzyć nim i przekazać go dalej. Zademonstrować, dać poczuć.


Podziwiajcie fantazję Małgosi Klemens, mieszkającej kilka dobrych rzutów beretem od nas w leśnym Wygonie, która ją oddała swoim aparatem pewnego wieczoru.


Tematem sesji była oczywiście umiłowana twórczość Ani, gliniano-mydlana.


Czarno, biało, brązowo, zielono...


Mydelniczkowo...


Rozmaita.


Autor fotografii M. Klemens - Galeria Leśna Wygon

19 listopada 2015

Ofiara z balbiny, tudzież ochrona wzmocniona

Kilka dni temu lis nam porwał Balbinę. Stało się to w sadzie i w zagrodzeniu. Pod naszą i psów, z racji deszczowej pory przesiadujących dnie całe w domu, nieuważność. Przyparł biedaczkę do siatki i schwytał, jeno kilka piórek zostało. Reszta stada uciekła. Balbin widocznie smutny chodzi, choć mu jeszcze Kuba została. Z imieniem Kuba jest u nas tak jak z Kolą od Coli, a nie od Mikołaja. Miał być gąsiorek, wyrosła gąska, a imię zostało. No, to od wyspy Kuby jest nazwana, a nie od Jakuba, czy też Kubania. Balbina jednak była jego żoną-siostrą od samego pisklęcia znaną. I Kuba ledwie mu serce zajmuje. Mam nadzieję, że jakoś sobie poradzi z tęsknotą. Białe gęsi zupełnie go nie interesują i właściwie kubańskie i owsiane osobno chodzą.
Na białe zresztą kryska jesienna nadeszła i stado zmniejszyło się już do połowy. Anna uskutecznia metodę skubania gęsi na rozgrzanym parniku z kartoflami i coraz szybciej jej to idzie.

To nie z powodu straty Balbiny, ale przy okazji, tudzież innych też, bo z 12 młodych niosek już tylko 7 zostało, nasza posesja zyskała wreszcie, po wielu miesiącach oczekiwania, tylną bramę i w tej chwili psy oraz ptactwo blaszkodziobe nie może już wędrówek niebezpiecznych uskuteczniać. Co do kur i indyków mam poważne wątpliwości, ich nic nie powstrzyma od przedzierania się przez płoty i grzebania w lesie. Choć nabrały czujności po kilku atakach i koguty na alarm biją, nawet, gdy obcego człowieka nagle na podwórzu zobaczą.

Listopad w pełnej krasie. Pada, rosi, tumani. Noce jednak zaskakująco są ciepłe i niewiele chłodniejsze od dnia. Kluseczka zjawia się tylko na śniadanie i kolację, resztę czasu spędzając pod licznymi dachami w obejściu, a to na tarasie, a to w altanie, a to pod okapami obory, kurnika i spichlerza, albo daszkiem drewutni. Najwyraźniej lubi senną słotę.
Długie wieczory przy rozgrzanym kaloryferze skłaniają mnie do twórczości takiej i owakiej. Pracuję nad książką, opisującą moje dzieje osiedlenia się w starej podlaskiej chatce, do czego namówił mnie zaprzyjaźniony pisarz, Alef Stern. Teraz już też mój szef na portalu pressmix.eu, na którym od niedawna zaczęłam się udzielać z felietonami. Także z tematami branymi z Kresowej.
Nostradamus o Arabach w Europie.
Okiem kozy.
Dlaczego kozy.

12 listopada 2015

Tryb awaryjny

Trudny dzień bez samochodu. Bez samochodu życie na wsi podlaskiej jest niełatwe do opowiedzenia i do przeżycia.
Z powodu terminu urzędowego zaznałam najpierw jazdy starym rowerem z niewyregulowanym, przeskakującym z trybu na tryb łańcuchem do miasteczka (3 kilometry), potem podróż autobusem do miasta, następnie kilkugodzinne podążanie piechotą tu i ówdzie, aby zdążyć, nie spóźnić się i jeszcze nie przegapić powrotnego autobusu. Sprawy urzędowe poszły podle, zdołałam jednak uzyskać jakoś przedłużenie terminu i zorganizować sobie kolejne dni awaryjne. Dźwiganie ciężarów (w tym paczkę 9-kilogramową) wzięła litościwie na swoje barki Anna.  Na chwiejących się nogach (niestety wciąż odczuwam dolegliwości po chorobie i każde przemęczenie pada mi przede wszystkim na nogi, ruszają parestezje w stopach i dłoniach, czasem ból czaszki i kręgosłupa, a brak sił po nadwyrężeniu utrzymuje się kilka dni) wsiadłam z powrotem do autobusu, z lekkim przerażeniem myśląc o czekającej mnie jeszcze drodze rowerem do domu. Wnętrze autobusu było niemożebnie przegrzane, może z powodu jakiejś awarii. Kierowca jechał przy otwartym szeroko oknie, a i tak pasażerowie tłoczący się z tyłu krzyczeli o litość. Po drodze trafiła się także, jak NIGDY kontrola biletów! W moim wieku nie jeździ się już na gapę, więc stresu nie ma, ale odnotowuję to jako kolejne kuriozum, dokładające się do nastroju chwili. Anna zlitowała się wtedy nade mną, uruchomiła tymczasowo podreperowany samochód u mechanika i wróciłyśmy nim do chaty, z rowerami na pace.
Stacyjka doszła dzisiaj, reklamacja się należy kurierowi za opóźnienie i kłamstwo (zgłosił firmie, że był przedwczoraj i awizował przesyłkę, bo nikogo nie zastał, tymczasem byłam, czekałam i nawet pies nie zaszczekał, nie mówiąc o braku jakiegokolwiek zawiadomienia o bytności).
Trudności to jeszcze nie koniec, bo sprawy urzędowe wciąż nade mną wiszą. Ale może jakoś się rozejdzie po kościach, przy odpowiednich staraniach, mam nadzieję.
Póki co upiekłam młodego indora, którego trzeba było awaryjnie wczoraj zaciąć, aby nas nie uprzedził. I wysmażyłam w wolnowarze gęsi smalec z ostatnio ubitej gąski. Wyszło z niej pół litra żółtego klarownego specyjału.

10 listopada 2015

Przeszkoda

Samochód jakiś czas temu zastrajkował, przestał odpalać. Stojąc grzecznie w garażu. Telefoniczna konsultacja z jednym i drugim mechanikiem potwierdziła podejrzenie, padła elektryka. Trzeba do sprawdzenia i naprawy. Najpierw miała się odbyć w Bielsku, ale zawiezienie naszej Żeńki na lince okazało się zbyt ryzykowne, bo przestały działać hamulce. Wylądowała u mechanika w najbliższej miejscowości. No, i co? Gdy tylko zajrzał pod maskę, postukał i popatrzył na szczegóły, znalazł przyczynę bez żadnego komputera. Trzeba wymienić starą stacyjkę, bo nie styka. 
Anna zamówiła onąż przez internet i czeka teraz na kuriera. Jutro święto narodowe, pewnie nie zdąży dojechać. Wygląda na to, że znów nie zjawię się na badaniu kontrolnym w szpitalnej przychodni. Wizytę u neurologa już musiałam przełożyć na późniejszy termin.

Kozy zasuszone. Serów nie trzeba robić. Zaczęłam pisać kolejną książkę. 
Anna udziela się społecznie i co rusz jeździ na jakieś szkolenie w sprawie dotacji i inicjatyw unijnych. A to w gminie, a to w starostwie, a to w hotelu białowieskim. Poznaje przy tym ludzi zakręconych w różnych sprawach, nie tylko z naszego regionu. I zbiera inspiracje dla siebie.

29 października 2015

Mleczne wątpliwości

W internecie można znaleźć artykuły promujące lub de-promujące, albo dokładniej to i to razem, różne żywieniowe mody. Których się namnożyło i mnoży wciąż w nieskończoność. Fakt jest taki, że jeśli jakieś lobby naukowe, za którym stoi kartel żywieniowy broni jakichś powszechnych poglądów i przyzwyczajeń dietetycznych, to pojawia się kontr-lobby, które obnaża ukryte błędy badawcze, eksperymenty i oszustwo tamtej grupy naukowców, stają za nim producenci dawniej niedocenianych produktów lub nowatorskich wynalazków, po czym znowu ruszają do boju zaatakowani, opłacani przez zagrożone firmy przetwórcze, wespół z drużynami wynajętych trolli internetowych, wyśmiewając alternatywne badania i rozwiązania kontr-lobbystów. I jak tu się połapać co jest słuszne, a co nie? Co jeść, a czego nie jeść?

Skłonny do ogłupienia Mieszczuch, przestraszony wizją nieuleczalnych chorób i śmierci, które niosą ze sobą różne produkty żywnościowe, miota się od diety bezglutenowej, wegetarianizmu i weganizmu po dietę paleo czy Kwaśniewskiego itp. Odstawia margarynę, mąkę, chleb, jajka, cukier, sól, mleko, smalec, kartofle, mięso wieprzowe, mięso czerwone, teraz już wieść niesie, że umiera się też po białym. Nie mówiąc o alkoholu takim-śmakim. Szkodzi też czarna kawa i czarna herbata, jak i coca-cola.
Swoją drogą nie przestaję zachodzić w głowę, czym żywią się owi ludzie. Niewielkie obserwacje zaś, które mam, każą mi myśleć, że aby mogli przeżyć z tymi wszystkimi wyrzeczeniami muszą zachować w swoich głowach jakiś procent nieświadomości, ignorancji w stosunku do tego, co jedzą i tym właśnie się dożywiają. Niektórzy zatem piją mleko i jedzą dużo sera, zamiast mięsa, które jest be, niektórzy zajadają się w jego miejsce kopami jaj, nieważne, że z ferm kurzych pozyskanych, niektórzy zagłuszają ciągły głód w organizmie tabliczkami czekolady (wedlowskiej, a jakże!) i innym słodkim badziewiem, choć programowo słodzą wszystko stewią i miodem. Znam też jaroszów żywiących się zupkami błyskawicznymi i chińskimi, makaronem i rybami z puszek. Ale i tak większość owych śmiałków przecierających nowe szlaki dla ludzkości, na moje oko jest niedożywiona, co widać często nie tylko po zbyt wielkim wychudzeniu, ale i szarej cerze, łamliwych włosach, błyszczących oczach, albo innych objawach, jak nerwowość, alergie skórne, odpluwanie flegmy czy ciągłe pochrząkiwanie. I dodatkowo ogólna słabość i prędkie męczenie się. Czego w Mieście siedząc przy komputerze albo za kierownicą nie uświadamia się sobie zbyt szybko.

Z tych wszystkich walk na argumenty interesuje mnie głównie dyskusja odnośnie szkodliwości bądź zdrowotności picia mleka. Bo praktyczne doświadczenie jakieś już mam. Także zwykłe obserwacje życiowe i rozsądne wnioski z nich wyciągane też. Ostatnio przeczytałam, że naukowcy dowiedli po przebadaniu grupy 100 tys. osób, że picie mleka przyśpiesza śmierć. Naszła mnie oczywiście oczywista zdziwiona myśl: Jeśli tak jest rzeczywiście, to na Boga, jak to się stało, że nasi przodkowie nie wymarli tysiące lat temu i w ogóle my się narodziliśmy?

Picie świeżego mleka w starszym wieku to oczywiście szkodliwa sprawa. Choć czy śmiertelnie, sprzeczałabym się. Dorośli ludzie nie mają odpowiedniego enzymu, który ścina białko z mleka w żołądku, ot i przyczyna. Pomijam kwestie alergików, bo to osobna przypadłość. Jakoś tak ostatnio dziwnie coraz częstsza, dlatego przyczyna zapewne nie leży w samym mleku, a gdzie indziej.
Na mojej wiosce żyją jeszcze starzy weterani, w przedziale 80-90 lat, rolnicy, którzy nigdy nie zaprzestali spożywać mleka. Co prawda nie liczą stu tysięcy, ale gdyby tak wziąć wszystkie wioski na Podlasiu na pewno by się stosowna grupa takich okazów znalazła. Byłaby to świetna grupa badawcza dla kontr-lobbystów poglądu o szkodliwości mleka jako takiego.
Bowiem ci staruszkowie robią to od dziecka, mając dostęp do mleka dzięki własnej krowie w oborze. Takiej, która jest ich przyjaciółką i pasie się cały ciepły sezon na łące. Wiem, że jadają codziennie gotowane zupy mleczne na śniadanie, poza tym mleko kwaszą i zmieniają w twarożek, pozyskują śmietanę, kręcą z niej masło. Mają różne przypadłości, jak to staruszkowie, ale jeszcze sami koło siebie wszystko robią i mieszkają samodzielnie, bez dzieci ani wnuków. Wnioskuję zatem, że jeden z punktów ustalonych przez naukowców, wytykających przyczyny szkodliwości picia mleka, pasteryzowanie, może być najważniejszy, plus jeszcze inne rzeczy, które dzieją się w mleczarniach, a które dziwnie rzadko w podobnych artykułach są wymieniane (dodawanie antybiotyków i chemii, aby mleko uzdatnić smakowo) są główną przyczyną owej szkodliwości. Dodać trzeba też wyższe wydelikacenie nowych pokoleń, karmionych konserwantami i szczepionych namiętnie od niemowlęcia. Bo tego wszystkiego nie robią, ani nie mają "moi" starzy mlekopije z dziada pradziada.

Obserwuję również starsze osoby, mieszkające w miasteczku, które nauczyły się pić mleko tak jak rolnik w dzieciństwie (bo np. urodziły się na wiosce i dużo później przeprowadziły się w cywilizowane warunki), a teraz kupują je codziennie w sklepie, bo nie potrafią przestać. Otóż starsze kobiety gromadnie zapadają na osteoporozę. Na odwapnienie jednak chorują teraz krowy hodowlane, genetycznie modyfikowane, które bożego świata w oborze nie widzą, stoją cały rok w zamknięciu i idą na rzeź w wieku dla krowy młodzieńczym. Czy to tylko przypadek? Nie było tego w czasach ich młodości. Nie było takiej choroby w mojej. Gdy w szkołach rozdawano szklankę mleka dla każdego ucznia. I jakoś to wstrętne trucie przeżyliśmy.

Tak na marginesie, serwatka, jogurty, kefiry i twarogi z mleka niepasteryzowanego to najlepsze lekarstwo na żołądek (znam kobietę, która dzięki piciu serwatki uciekła spod noża chirurgowi) i na jelita w wielu przypadkach. Sama własnie się o tym przekonuję, bo wychodzę dzięki nim z ostrej biegunki i utraty ochrony bakteryjnej po leczeniu antybiotykowym. Jeśli jelita są zdrowe i chronione odpowiednimi bakteriami, uzupełnianymi najczęściej przez kwaszone mleko, to idzie za tym także odporność na infekcje, grypy, anginy i biegunki. W Ameryce popularna jest ostatnio antynowotworowa dieta kiszonkowa, gdzie ważną rolę w codziennym żywieniu pełni naturalny twaróg robiony z surowego mleka. Którego w Stanach uświadczyć się teraz nie daje, bo zabroniona jest sprzedaż surowego mleka i klient-pacjent naraża się prawu, tak jak za czasów prohibicji miłośnik alkoholu. Nie mówiąc o pomocnym farmerze, który zrównany został w ten sposób z Al Capone.

Od lat nie piję w ogóle świeżego mleka, zup mlecznych nie jem również, bo intuicyjnie czuję, że chwacit. Od wielkiego dzwonu latem mam apetyt na swojskie (bezglutenowe) musli z mlekiem, często jednak dodaję do niego jogurt albo kwaśne mleko, zamiast świeżego. Bo zsiadłe mleko i twaróg uwielbiam. Co wzbudza wyraźny popłoch w Mieszczuchach, zwłaszcza, gdy chcę ich takim kwaśnym mlekiem zwyczajnie poczęstować.
Zostało mi to po przodkach i w niczym nie mam zamiaru tego zmieniać. W moich czasach na wsiach i w małych miejscowościach piło się zsiadłe mleko do drugiego dania, tak jak kompot. Z ziemniakami, wiadomo, najsmaczniejsze jest. Robię to do dzisiaj. Oczywiście jedynie z koziego mleka, nie tylko dlatego, że takie mam, ale i dlatego, że najbardziej mi smakuje. Kozie ma zresztą dużo lepsze parametry i właściwości, niż mleko krowie. Co w podobnych badaniach i opiniach sponsorowanych nigdy nie jest objaśniane, ani wyszczególniane, a mleko wrzucane do jednego mlecznego kotła.

Podobnie dzieje się dosłownie z każdym innym produktem. Dlatego, myślę sobie, trzeba dla własnego dobra pamiętać, że za takimi wątpliwościami i powszechnymi zwątpieniami w zdrowotność tego czy owego zawsze stoją naukowcy i przemysł spożywczy, który ich sponsoruje. Biedni ludzie zaś, tracący zdrowy rozsądek, i nie mający dostępu do źródła zdrowego doświadczenia, ani zdrowych produktów, toteż opierający się przede wszystkim na opiniach owych uczonych źródeł, są ich królikami doświadczalnymi. Tego typu, że jeden diabeł wie, co w przyszłości jeszcze pokażą badania porównawcze na owych tysiącach konsumentów!

20 października 2015

Ostatnie prace przed zimą

Anna przywiozła dzisiaj na pace w dwóch turach ziemniaki na zimę, 4 metry plus metr pastewnych dla drobiu. Z trzeciej wsi. Trochę się płacąc wymieniliśmy produktami, jak to rolnicy.
Na koniec trzeba było samochód rozładować i wtaszczyć ciężkie worki do ziemianki. Udało się bez wzywania pomocy męskiej. Anna dociągała wór do progu piwnicy, ja go unosiłam z jednego końca i zwalałam po schodach w dół. Zatrzymywał się na półpięterku i tak jeden za drugim. Po czym z półpiętra znów zaciągałyśmy worek po worku do najgłębszej części ziemianki, podnosiłyśmy obie przez wysoki próg i przeszedłszy kilka kroków umieszczałyśmy po porządku na paletach. Nieco się przy tym zmachałam, nie powiem, ale poradziłam sobie bez większych przeszkód, co oznacza, że wracam do formy.
A Anna rzekła:
- No, więc teraz mogę do kręglarki jechać na poprawkę. Już koniec dźwigania na ten rok.

Jest jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. Np. drzwi do piwnicy się rozchwiały i z trudem je zamykam. Trzeba naprawić starą futrynę. Albo dorobić nową, to musi stwierdzić jakiś majster.
No, i gęsi do nieba zacząć posyłać.

Wczoraj nie wróciła do obory na nocleg stara Usia. Zasłużona, sześcioletnia nioska zielononóżka. Miała dożywocie, bo wyprowadziła nam wiele zdrowych kurcząt, wysiadywała jaja nawet dwa razy w sezonie i jako kwoka była rewelacyjna. Lubiłam ją bardzo. Ale czas na nią przyszedł, trudno. Teraz panoszą się w obejściu brązowe i pstrokate młode tegoroczne nioski i kilka kolorowych kogutów. Dziennie bywa do 5 jajek. Gęsi kubańskie na razie ustały w nieśności.

Zapasy zrobione, kapusta w beczce, przetwory w słoikach, mięso w zamrażarce albo w kurniku, sery dojrzewają, wino w gąsiorach bąbelkuje, ziemniaki w piwnicy, karma dla zwierząt także zgromadzona. Można spokojnie zimować.

18 października 2015

Pogranicze kultur

Kilka dni temu, jak co roku o tej mniej więcej porze, czyli jak Pan Bóg przykazał, zakisiłyśmy kapustę w beczce. Około trzydziestu kilku kilogramów, w tym kilkanaście [sic!] małych główek w całości. Bo obie uwielbiamy gołąbki zawijane w liście kiszone, zamiast w świeże. Ja mam ten zwyczaj z domu rodzinnego, moja mama tylko takie gołąbki przyrządzała od zawsze. Gdy Anna ich spróbowała, szybko przeszła na ten właśnie smak. I przyrządza je, jak nikt na świecie!

Poza tym ukulturalniamy się.
Najpierw zaliczyłam koncert ukraińskiego zespołu pieśni i tańca, którego nazwę, darujcie zabyła ja już zupełnie. W naszym Domu Kultury oczywiście. Wystąpili tancerze w różnych strojach ludowych z rejonu Ukrainy, huculskich, kozackich i mniej mi znanych. Także takich bliskich najbardziej rosyjskim skazkom. Do muzyki z plejbeku, ale takie były warunki. Zwłaszcza męska część zespołu była rewelacyjna, prysiudy, podskoki, obroty, te sprawy... Towarzyszył im pokaźny chór, śpiewający a capella wielkimi glosami. Bardzo pięknie.
Występ trwał krótko, około godziny, ale był starannie i profesjonalnie wyreżyserowany. Poczułam się jak za minionej epoki. Dziewczęta z zespołu miały wyraźne i krzykliwe makijaże, mocno uróżowione policzki, poczernione brwi, podobnie jak członkinie naszych "cepeliowskich" zespołów Mazowsze, czy Śląsk. Wszyscy przyjechali i odjechali wielkim autobusem.
Widownia była pełna, choć nie przepełniona. Niektórzy nawet podśpiewywali sobie refreny wraz z chórem, gdy znana im była piosenka. W końcu nasze okolice są od zawsze enklawą ukraińską na Podlasiu.
Tak zajrzał "wielki świat" w te nasze gminne progi.

Drugi raz i drugi "światowy" koncert odbył się wczoraj. Soulowo-jazzowy. Wystąpiła Amerykanka Patsy Gamble, saksofonistka i śpiewaczka,  z trójką polskich muzyków.
Tym razem sala zapełniła się tylko w połowie, ale - o ile wiem - muzykom to wcale nie przeszkadzało. Byli w trasie i potraktowali występ na małej sali jako próbę między większymi występami w miastach. Grali półtorej godziny dłużej, niż ukraiński zespół. Potem jeszcze sprzedawali swoją płytę z autografami. Okazało się, że jest  na nią całkiem wielu chętnych.

13 października 2015

W kręgu Wielkiego Węża

Najpierw trzeba było zadzwonić, żeby się umówić na termin. W poniedziałek o wpół do dziewiątej pasowało. O dziesiątej był już umówiony następny człowiek.
Wejściem bocznym poprzez pomieszczenia domu do niewielkiej i prawie pustej pakamerki zaprowadziła starsza, wysoka i postawna kobieta około osiemdziesiątki. Nie trzeba było kłaść się, ani rozbierać. Zabieg został dokonany na stojąco. Wprawnymi dłońmi przeciągnęła wzdłuż całego kręgosłupa.
- Boli? - spytała.
- Nie.
- A teraz?
- Oj!
- To już dawne sprawy. Wszystko opuchnięte, zniekształcone. Jeszcze trochę, a nie wstałaby pani z łóżka.
Kobieta palcami wcisnęła kręgi, podtrzymujący kark i gdzieś w okolicach pasa.
- To od tego górnego drętwieją pani ręce. Może trzeba będzie powtórzyć, przyjść jeszcze raz. Jak będzie bolało na trzeci dzień niech pani jeszcze raz do mnie przyjdzie.
- A jak się mam zachowywać teraz? Uważać? Leżeć?
- Nie, nie trzeba się ze sobą pieścić. Można wszystko robić, byle po równo, dwiema rękami. Nic nie nosić, ani dźwigać w jednej ręce.
- Dobrze. Ile płacę?
- Ile pani chce. Jeśli pani nie ma pieniędzy, też dobrze.

Anna wróciła do domu nieco zdziwiona szybkością i efektami zabiegu u miejscowej kręglarki. Do której z każdym problemem kręgosłupowym chodzi się od lat. Ból zaczął się nieco później. Zmusiłam ją, aby jednak nie forsowała się tego dnia i nie podejmowała żadnej cięższej pracy. Około wieczora zaczęła wspominać, że "jest jakby trochę lepiej, wiesz?"... W nocy jednak ręce jeszcze jej drętwiały, lecz ból w plecach zniknął.
- Zdrętwiały, ale już minimalnie. I szybko przeszło, naprawdę - oznajmiła rano ucieszona.
- Wiesz, co? - dodała po chwili - Chyba zacznę z tobą Tai-chi ćwiczyć...

8 października 2015

Pastwisko

Kilka dni trwała praca. Do której trzeba było nająć chłopaka ze wsi. Dzięki temu obora została wyczyszczona z gnoju, a nawóz wywieziony furą i roztrząśnięty ręcznie widłami na pastwisku. Nie starczyło go co prawda na cały obszar (ponad hektar), ale pokrył najmniej żyzne części tego dawnego pola. Wczoraj przyjechał traktorzysta i zaorał całość starannie. Tak ma zostać do wiosny. Jednym słowem szykujemy pastwisko z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko z nazwy.
Siły wracają mi dość szybko, choć codziennie wyleguję się po południu na łóżku przez co najmniej godzinę, bo nogi jeszcze nie te. Za to doję już codziennie, przed wieczorem, sama wszystkie kozy. Choć pasą się już na resztkach trawy, liści i gałęziach z leśnych krzewów, to dziennie dają jeszcze blisko 15 litrów mleka i nadal je pracowicie przerabiam. Na ser żółty twardy, rzadziej na miękki, oraz co dwa dni na twaróg. Nastawiam też stale kefir, który bardzo nam obu zasmakował i wypijamy go w dużych ilościach.
Twaróg zjadam ja, psy, kury i indyki, a Anna piecze z niego od czasu do czasu pyszny sernik.

Zaczęły się nocne mrozy, nie tylko lokalne przymrozki. Woda w wiadrze zamarza. Dzisiaj po raz pierwszy napaliłam w piecu c.o. Oj, cieplutko się zrobiło w całym domu.

1 października 2015

Bulwiaste żniwo

W nocy był przymrozek. Dorodne liście dyni w ogródku zwinęły się bezpowrotnie. Trzeba było pójść z taczką i dokonać ostatecznych zbiorów. Wyszło tego dwie czubate taczki. Dynie wyrosły różnej wielkości, i choć nie było wśród nich gigantów, to kilka jest naprawdę dorodnych. Kozy zaczynają dostawać swój smakołyk przy dojeniu jako dodatek do owsa. Pokrojony w wygodną do gryzienia kostkę. Ma działanie zwiększające mleczność, jak i jajeczność u drobiu, zatem karmimy teraz, nie czekając, bo to ostatni miesiąc pozyskiwania od nich mleka.
Przy okazji wykopałyśmy ziemniaki. Wiele krzaczków było w ogóle bez bulw. A to te, którym trafiło się miejsce niezasilone nawozem. Za to kilka, które wyrosły w sąsiedztwie pryzmy gnijącej słomy okazały się mieć duże i liczne potomstwo. Jest tego pełna duża reklamówka.
W ogrodzie pozostaje jeszcze kilka rządków czerwonych buraczków. Na razie niech rosną, przymrozek im nie zaszkodził.

Jak można sobie wyobrazić, sądząc po wielkości zbiorów, ogrodniczkami jesteśmy marnymi, co najwyżej bardzo przeciętnymi i nawet się tym przestałam przejmować. Tym niemniej, pocieszające dla kogoś, kto nigdy się tym nie parał i boi się spróbować, może być stwierdzenie faktu, że nawet przy takim  braku talentu i czasu do grzebania w ziemi oraz tylu przeciwnościach, jak u nas, typu piaszczysta sucha gleba, brak wody do podlewania, naloty drobiu na zasiewy, to zawsze COŚ UROŚNIE. I to coś daje się zjeść ze smakiem i satysfakcją, a nawet stworzyć czasem niewielki zapas bądź przetwory na zimę.
Czeka mnie jeszcze robienie leczo do przechowania w zamrażarce. To wygodny prędki obiad w chwilach, gdy nie ma na gotowanie czasu albo chęci.

29 września 2015

Jesienne zbiory

Zaczęły się zimne noce. To i w ścianowym piecu wypada czasem napalić po południu, aby wytworzyć miłe i bezpieczne ciepło w nocy. Oprócz codziennego palenia pod płytą, na której twaróg i obiad warzę. Noc z zaćmieniem Księżyca, bardzo jasną, koty przespały razem w swoich objęciach na fotelu szefowej, zamiast jak dotąd, na dworze. Najwyraźniej było im bardzo przyjemnie w ogrzanym wnętrzu i przypomniały sobie, że bywają domatorami.
Pszczoły dokarmione, przez kilka bardzo ciepłych dni zdążyły zużyć sporą ilość zadanego w podkarmiaczce słodkiego syropu. Mają poza tym zapas tegorocznego miodu, którego im szkoda podbierać. To ciągle młody rój i w fazie rozwojowej, może w przyszłym roku, jak dobrze pójdzie osiągnie znaczniejszą wielkość i zasiedli cały ul. Wtedy będziemy inaczej myśleć.
Litr miodu, jaki udało nam się od nich pozyskać i tak niezwykle nas cieszy. Wosk ma przeznaczenie kremowe, (gdy będzie go więcej zaczniemy wyrabiać świece), a żółty gęsty pachnący miód podjadamy na różne sposoby. Ja najbardziej lubię kanapkę z twarogiem (kozim domowym oczywiście) polanym miodem. Nie ma nic smaczniejszego!

Zaczynają nieść się młode kurki. Znajdujemy codziennie w którymś żłobie, zmiennie, jedno-dwa niewielkie jajeczka. Stare gęsi też się niosą, zatem jajecznego dobra nam nie brakuje.
Koguty nabrały już masy, podobnie jak i tegoroczne białe gęsi. Zatem czasem pojawiają się na stole. W formach pieczonych (nie ma nic lepszego od kotletów z młodej koguciej piersi, nie podpędzanej hormonalnie! i rosołków z gęsiny). Sporo ich jeszcze na podwórzu biega, a ponieważ zbliżają się chłody i głody więc jeszcze trochę pracy przed nami, żeby ten plon zebrać i zabezpieczyć. Pozostawiając do wiosny tylko sztuki przetrwaniowe i nieśne.

Z dojrzałych śliwek węgierek uwarzyłam w wolnowarze konfiturę. Wyszło kilka słoiczków. Wiele nie trzeba dla dwóch osób, ot, smakołyk. W ogrodzie pozostają nadal rosnące jeszcze dynie. Nie są zbyt wielkie, ale na tej naszej pustyni zamienionej niedawno w permakulturową działkę jakimś cudem przetrwały letnie upały i suszę zupełnie bez podlewania, a teraz nabierają masy. Inne warzywka, które nawet przeżyły, to jednak pozostały w formie karłowatej i nieowocującej. Połowa zaściółkowanych truskawek wyschła (ale połowa przeżyła!), podobnie zmarniało trochę sadzonek porzeczek, ale teraz przy jesiennych deszczach widać, że zaczynają odbijać i może nie będzie bardzo źle. Zeszłoroczne ziemniaki, które pozostały w glebie, bo były tak śmiesznie niewydarzone, wielkości piłeczki pingpongowej, że szkoda było zachodu je wykopywać, na wiosnę puściły pięknie liście i zielenią się do tej pory. Zbieram siły, aby wreszcie pójść do nich ze szpadlem i dokonać zbiorów. Jest tego kilkanaście całkiem dorodnych krzaczków.

Przy okazji trwa okazjonalna wymiana ze znajomymi owych dóbr, dzielimy się tym, co kto ma w nadmiarze. To miły zwyczaj wśród wszystkich działkowiczów. Nikt nie lubi patrzeć na marnowanie się nadmiernych plonów przecież. Tym sposobem nastawiam właśnie kolejną jesienną napojkę z mieszanki winogron, niezwykle słodkich po tegorocznym arabskim lecie, czeremchy i jarzębiny. Zajadam się także cygańskim leczo (leczem? głupio brzmi) z dorodnych podarowanych cukinii (nasze już zamieniły się w keczup).
I popijam dary gospodarstwa domowym kefirem.
Słuchając, i nie widząc, lecących wysoko nad chmurami stad dzikich gęsi i żurawi, ciągnących w tym roku jakby kapkę wcześniej i prosto na południe. Co, przypomnę, wróży wczesną zimę. Z innych wróżb, obrodziły latoś dęby żołędziami, a to ponoć także na mroźną i śnieżną zimę wskazuje.

22 września 2015

Siła natury

Dzięki błogosławionemu działaniu jagód leśnych i naparu z korzenia kobylaka (niniejszym bardzo dziękuję doradzającym!) jestem już w praktyce zdrowa i uwolniona od dręczącej przypadłości, która zabrała mi radość życia w ciągu dwóch tygodni swego trwania.
Niniejszym radzę wszystkim, którzy cierpią z powodu biegunki, bądź gdyby im się coś podobnego w życiu przytrafiło: żadnych tabletek i farmaceutycznych środków, choćby z największą wiarą rekomendowanych. Dwa miesiące cierpień? Jak to znieść?
Jagody zadziałały w ciągu 24 godzin. Jeden słoiczek po dżemie pasteryzowanych owoców zasypanych cukrem zatrzymał niagarę, której nic nie było w stanie zatrzymać, żadna chemia, ani nawet biochemia! Drugi sprawę umocnił. Po czym wszedł w grę kabylak. Po wypiciu trzech kubków naparu (jeden w ciągu jednego dnia) mogę śmiało powiedzieć, że wszystkie objawy znikły całkowicie!
Trochę się nabiedziłam, żeby go znaleźć. W pobliżu nie rośnie. Być może widziałam go rosnącego na naszej łące przygranicznej, ale nie szlo specjalnie na nią jechać. W aptekach nie ma. Znalazłam za pośrednictwem internetu w pewnej hajnowskiej firmie sprzedającej przyprawy i zioła. Kupiłam następnego dnia.
Teraz już tylko piję dwa kubki probiotycznego jogurtu domowej roboty dziennie, na bazie bakterii nabytych w Agrovisie. Czasem dojadam jeszcze białym twarożkiem z dodatkiem czosnku.

Siły wracają dość szybko. Odbyłam pierwszą konsultację u szpitalnej lekarki. Stwierdziła jeszcze trzęsące się kolana, co jest prawdą. Szybko się męczę i muszę godzinę-dwie poleżeć w ciągu dnia, aby odpocząć. Czasem boli mnie głowa, zwłaszcza przed zmianą pogody, albo serce, także plecy. Ale w domu robię już wszystko co trzeba. Serowarzę, sprzątam, gotuję, palę ogień. Uwarzyłam kilkadziesiąt słoiczków keczupu, przyrządziłam i upiekłam pracochłonny pasztet z podrobów koźlęcych, zrobiłam trochę soku z czeremchy. Przy okazji układania nowego zapasu keczupu w piwnicy znalazłam zapomniany słoiczek tegoż z zeszłego roku;. Rewelacja! Mimo upałów sierpniowych przetrwał bez skazy jakościowej. Właśnie się nim raczę.
Ukradłyśmy także naszym pszczółkom jedną ramkę z miodem, pięknie zasklepionym woskiem z obu stron. Za mało, żeby korzystać z miodarki, którą mamy po poprzednich właścicielach siedliska. Ramka została, za radą pani Leny, po zerwaniu warstwy wosku nakłuta specjalnym pszczelarskim dłuto-grzebieniem i ustawiona w pozycji skośnej nad garnkiem odpowiednio szerokim. Miód skapywał cały wieczór, noc i ranek. Jest wspaniały, gęsty. Gęstość mi dotąd nieznana. Znają ją chyba jedynie pszczelarze, bo nie ich klienci. Taka nasza pierwsza drobna radość z posiadania zalążka pasieki.

12 września 2015

Rekonwalescencja

Powoli, bardzo powoli odzyskuję siły. Na tyle, że od powrotu ze szpitala udzielam się w domowych pracach, a wczoraj pomogłam po raz pierwszy Ani w wieczornym udoju. Wszystko byłoby lepiej, gdyby nie dokuczająca ciągle poszpitalna biegunka. Pierwsze dni były bardzo trudne do zniesienia. Bez no-spy nie dało mi się zasnąć. Pomogły trochę bakteryjne środki, kupione w aptece za poradą pani farmaceutki. Która przy okazji pocieszyła mnie, że zaburzenia mogą potrwać nawet i dwa miesiące. Owe środki okazały się doraźne i przestały skutkować dość szybko, zatem przeszłam na naturę. Odtruwające zioła kilku rodzajów, czosnek, jagody, węgiel. I na wieczór kieliszek nalewki. Który cudem prawdziwym zastępuje świetnie no-spę i udaje mi się po nim wreszcie przespać całą noc bez wychodzenia do łazienki. Poranek jest jednak wciąż podobny jeden do drugiego.
Udało się też nam dokończyć obudowę tarasu. I to na tyle.

2 września 2015

Powrót znikąd

Od wczoraj jestem już w domu. Zaliczyłam 2 tygodnie w szpitalu hajnowskim na oddziale zakaźnym. Musiałam się tam jednak zjawić, bo znów pojawił się ból głowy i gorączka, która szybko skoczyła do 39 i nie było na co czekać. Zaraz mnie tam wzięli w obroty. Krew, EKG, badanie neurologiczne, tomografia mózgu, w końcu punkcja kręgosłupa. Bardzo nieprzyjemne i bolesne doświadczenie, po którym przez dobę nie mogłam podnieść głowy od poduszki i w razie potrzeby musiałam wzywać siostrę basen. Badanie wykazało obecność wirusa KZM, kleszczowego zapalenia mózgu. Ostatni kleszcz, jaki sobie wyciągnęłam ze stopy był jednak zakażony. 
Potem przez tydzień wisiałam na kroplówkach, w porywach do czterech razy na dobę, sole, lekarstwo antywirusowe, antybiotyk, sterydy. Po tygodniu wyjęto mi zaworek z pokłutej trzykrotnie żyły i już tylko leżałam i regenerowałam spory ubytek sił. Chodziłam niepewnie, trzymając się ściany, siedzenie sprawiało, że bolał mnie przekłuty kręgosłup i musiałam zaraz się kłaść, wzrok też szwankował. Zresztą ciągle tak jest, tylko stopniowo coraz dłużej wytrzymuję bez polegiwania. Kuchnia szpitalna to osobna opowieść. Sterylna, beztłuszczowa, bezcukrowa i bezwitaminowa idealnie. I ciągle dla mnie bezglutenowej ryżowe chrupki i ryż pod każdą postacią. W każdym razie wróciłam z ciągłym rozwolnieniem i nocnymi bólami brzucha. Z którymi teraz zaczynam codzienny pokarmowy pojedynek. Jogurt domowy już nastawiony, zaczynam popijać powolutku. Twarożki, smaczne i na zimno tłoczone oleje, zioła, pożywne rosołki, łagodne sałatki.
Pierwszy tydzień był prawie w innym stanie świadomości. Gapiłam się w okno na skrawek nieba ponad murami szpitalnymi. Rano i wieczorem fruwały tam ptaki. Albo słuchałam odgłosów z oddziału, czasem wymieniłam kilka zdań ze współchorymi albo pielęgniarkami. Przez pierwsze dni leżałam na 3 osobowej sali, potem przeniesiono mnie do innej, już bez chorych, wreszcie dołączono do kobiety gorączkującej nie wiadomo, z jakiego powodu. Wyszłyśmy jednego dnia.
W sumie nasz powiatowy szpital zostawił we mnie zaskakująco pozytywne wrażenie. Jest zbudowany dość niedawno, wygodny dla chorych, wyciszone podwójnymi drzwiami sale 3 i najwyżej 6 osobowe, w każdej z nich umywalka i osobna łazienka z prysznicem.

Ania miała gorzej. I wciąż ma, ponieważ siły jeszcze do codziennej pracy nie mam. Całe gospodarstwo na głowie, do tego własne zajęcia i jeszcze wizyty u mnie co drugi dzień, ponad 80 km w obie strony.
No, ale wychodzimy z zakrętu. Może z nowymi wnioskami? I doświadczeniami do spożytkowania?

13 sierpnia 2015

Festiwalowe wspomnienia

Nie pisałam nic o tegorocznym festiwalu. Przyczyna jest taka, że złożyła mnie właśnie wtedy boleść nieznana, zaczynająca się silną 39-stopniową gorączką w noc po pierwszym koncercie, a potem to już tylko gorzej było. Aż do podejrzenia choroby odkleszczowej, a mianowicie zapalenia mózgu. Na szczęście wyszłam z tego po półtora tygodniu obronną ręką, i takim cudem, że żadnych farmaceutyków nie używałam, ponieważ dolegliwość była pod obserwacją i żaden lekarz nic nie przepisał, oprócz badań podstawowych, zdjęcia rentgenowskiego i badania krwi, tylko babcine sposoby zadziałały.
Ale mniejsza o mniejszość, jeśli udało mi się z niej wyjść zdrowo, prawda?
Tym niemniej tym, którzy są ciekawi i chcą pouczestniczyć zapodaję tutaj filmiki robione podczas festiwalu różną ręką. Można się zaaklimatyzować, proszę bardzo.

XX Festiwal Z Wiejskiego Podwórza, dzień 1, część 1 - trochę naszych tubylczych klimatów w przemówieniu pana wójta. Jak to Jaskółka z Wróblem rękę sobie podawali.

XX Festiwal Z wiejskiego Podwórza, dzień 1, część 2 - konferencja, nalot kamerą na nasz dom kultury.

XX Festiwal z Wiejskiego Podwórza, dzień 1, część 3 - koncert nadchodzi, wraz z pewnym arabskim egzotycznym wątkiem, który rozwinął się podczas koncertu Czeremszyny. Nasz stragan nie załapał się, ale niektórzy znajomi i owszem.

XX Festiwal, dzień 1, część 4 - stragany, koncert Todara, czyli Żmiciera Wajciuszkiewicza z Wajciuszek. Tu muszę się pochwalić, że po koncercie całkiem niespodziewanie miałam okazję uścisnąć go serdecznie i pochwalić za miłe chwile muzyczne, których zawsze od lat mi dostarcza.

XX Festiwal, dzień 1, część 5 - koncert zespołu DAAB, wielu osobom przypomniały się młode lata, mnie też, bo zdarzało mi się wędrować po Polsce autostopem na różne koncerty bluesowe i rockowe, ich także.

XX Festiwal, dzień 1, część 6 - wieńczący dzień koncert Czeremszyny urozmaicony występem Marokańczyków.

Inne rejestracje dam w innym wpisie, bo trochę chyba jest do oglądania!
Po koncercie Czeremszyny był powrót w pielesze domowe i jeszcze z godzinę, mimo późnej pory, sączyliśmy z przyjaciółmi-gośćmi znakomite czerwone wino z przydomowej winiarni Jana-Słowaka. Następnie padłam, czując się zaatakowana temperaturą, wzrastającą z głębi organizmu w błyskawicznym tempie...

10 sierpnia 2015

Ślad węża

Z jednej strony hiszpańskie upały na Podlasiu dają się znieść, jeśli po prostu człowiek skryje się w zaciszu domu, ma co pić, i czym się od czasu do czasu polać, i nie musi nic robić. Bo nie ma do tego żadnej siły ani motywacji. Sery podpuszczkowe wariują, nie ma na to żadnej rady (oprócz klimatyzacji, na którą mnie nie stać), zatem przeszłam na kwaszenie mleka i robienie twarogów. Nadmiar mrożę, gdy temperatura spadnie powstaną z nich serniki i bułeczki z serem. W takim razie jest czas na lenistwo. I sjestę poobiednią. Do jedynych obowiązków należy dolewanie wody zwierzakom, a znika w pojemnikach bardzo szybko.

Także las się ruszył ku wodzie. Widać, że przyroda jest zdumiona śródziemnomorskim klimatem.
Pojawiają się w chłodzie poranka na przykład ogromne chrząszcze, typu jelonka, szukające odrobiny wilgoci.
Pod kranem zewnętrznym spotkałam dzisiaj ropuchę szarą. Musiałam ją trochę namawiać, aby się schowała w garażu przed drobiem, który miał właśnie wyjść z kurnika.
A przed domem natknęłam się na dziwny podłużny ślad.
Wiódł przez całe obejście, wzdłuż wszystkich budynków, widać starannie obejrzanych, zakręcając kilka razy, w tym tuż koło wiaderka z wodą dla gęsi, zostawionego na noc pod śliwą i kończył się gdzieś w lesie.
- Co za zwariowany rowerzysta! - zawołałam zdziwiona.
Ale to nie był ślad roweru.

Kto wie, może odwiedził nas dzisiaj w nocy ktoś taki?

Gniewosz plamisty

5 sierpnia 2015

Przygoda w lesie


W poniedziałek wpadły koło południa panie z agencji rolnej, sprawdzić stan koziego stada w zgodzie z księgą. Bierzemy dopłaty, są kontrole. Już się zaczynał upał. Kozy (w nieustająco trwającej rui) szalały już od wczesnych godzin rannych na dużym pastwisku. Anna gwizdnęła i zawołała. Stado natychmiast z końca pola przybiegło pod ogrodzenie przy drodze i dało się odliczyć.
- Och, jak to dobrze, że nie musimy za nimi biegać - westchnęła z ulgą jedna z urzędniczek.

Blisko południa ściągamy kozy z pastwiskowej patelni na kaczy dołek. Tam rosną wysokie chłodzące drzewa, klony, dęby, grusze, graby i brzozy. Dajemy im siano i wodę i tak spędzają najgorętszy czas, w cieniu. Na godzinę przed spędzeniem do obory Anna wypuszcza je jeszcze w pobliski las, aby pojadły liści i gałęzi z zarośli. 
Dzisiaj wypadły stadnie na dukt leśny przy drodze dojazdowej do wsi, przejęte krzakami czeremchy. Anna z psami szła przy nich, usiłując dopilnować jakiegoś porządku. Nagle Laba przebiegła przez przycupnięty na ziemi w trawie... rój dzikich pszczół. Widocznie w tym miejscu szukały ochłody. Pszczoły zaatakowały, Pasię i Labę, z kóz flegmatyczną Felę, rzuciły się też na Annę. Anna w jednej chwili zarządziła odwrót psom i sobie, zostawiając kozy własnemu instynktowi. Im w rzeczywistości nic się nie stało, choć łaziły blisko roju jeszcze jakiś czas. Pszczoły nie uznały ich za wrogów. Labie spuchł nos, a Anna doliczyła się na sobie pięć użądleń. Nie były jakieś znaczne, tylko w jednym miejscu utkwiło żądło. Trafiły w ręce, nogi i twarz. Przyłożyła sobie połówkę pomidora do opuchnięć, a Laba dostała rozpuszczone wapno.

4 sierpnia 2015

Teorie spiskowe w poczekalni u lekarza

I po tygodniu, spędzonym na ogół w łóżku lub jego okolicach wylądowałam dzisiaj znowu w poczekalni do lekarza chorób zakaźnych w hajnowskim szpitalu. Zapowiadany upał przygnał nas odpowiednio wcześniej, aby go uprzedzić, choć trochę. W kolejce przede mną siedziało osiem osób. 
Jakiś czas czekaliśmy na lekarkę, w końcu, gdy zaczęła przyjmować panowie się rozgadali. Pierwszy rozmowny jednak dość szybko został załatwiony, zapadła po nim na korytarzu wymowna cisza.
Jednak niezbyt długa. W zamian odezwał się nagle milczący dotąd poważny mężczyzna w średnim wieku, nawiązując do miejsca, w którym siedzimy i chorób, o których rozmawiamy lub mamy je jedynie na myśli.
Okazał się pasjonatem jakiegoś kanału TV, nie pamiętał jakiego, z którego można się dowiedzieć, że medycyna medycynie nierówna. Jest jedna dla bogatych i wiedzących i druga dla zwykłych ludzi. On podejrzewa, że z boreliozą też tak może być.
- Proszę pana, w Warszawie jest taka klinika, gdzie leczą antybiotykiem CAŁY ROK. A tutaj - pokazał wokół ręką - tylko dwa tygodnie.
Drugi pan wdał się w opowieść o swoich bolących stawach, które smaruje "maścią z internetu", która tak piecze, że nie idzie wytrzymać. Ale tylko, gdy posmaruje nią bolące miejsce trzy razy może obrać ziemniaki na obiad.
- No, tak. Tak to już jest - westchnął na koniec filozoficznie - Z boreliozą idzie się do grobu.
W końcu przyszła moja kolejka i weszłam do gabinetu. Lekarka poznała mnie. W zeszłym tygodniu dała mi skierowanie na obserwację szpitalną, z podejrzeniem odkleszczowego zapalenia mózgu. Nie zgodziłam się i, jak się teraz okazało, miałam rację.
Przejrzała moje wyniki badań. Wszystkie ujemne. 
- Jeszcze tylko KZM, już doktor bada, zaraz będziemy wiedzieć. Niech pani zaczeka na korytarzu.
Zaczekałam. Już tylko w towarzystwie starszego pana, który czekał na żonę. Grubiutki, dowcipny, z uśmiechem w oczach. Także rozmowny się okazał. I miał również swoją teorię spiskową.
- Upał dzisiaj, prawda? Ja tak sobie myślę, że to ci wszyscy Arabowie, którzy tak się pchają do Europy ten żar ze sobą niosą. Coraz więcej żaru...
Uśmiechnął się miło.
- Bo, proszę pomyśleć. W 39, pamiętam, zimy takie się zaczęły, że drzewa w lesie pękały od mrozu. Ruskie przysłali tych swoich czerwonoarmiejców z Syberii, te stały w śniegu po pas, rozchełstane i popijały z beczki czysty spirytus. Dla nich 40 stopni to normalne zimno, przyzwyczajone. Ale jak szli na zachód to mróz z nimi. Tak samo teraz jest i z Arabami. Z nimi idzie upał.

Lekarka zawołała mnie jeszcze raz. KZM wyszło też ujemnie. Jestem zdrowa. Śmiała się nieco zażenowana pomyłką. Dopadł mnie zwyczajny wirus grypy żołądkowej lub czegoś podobnego. Albo nowa skryta jeszcze mutacja na ten, lub przyszły rok. Po dziesięciu latach zdrowia mój organizm doznał szoku, wprowadzając w zdumienie lekarzy.

22 lipca 2015

Z wolna

Z wolna zaczyna się ruja. Wraz z niedawnym nowiem. I kozłem, który doszedł do stada.

20 lipca 2015

Stan klęski żywiołowej

Zacząć muszę ten wpis górnolotnie i dalekosiężnie. A także filozoficznie, było nie było. Sami się za chwilę przekonacie, dlaczego.
Od jakiegoś czasu sięgnęłam z powrotem do tłumaczenia czekających na mnie cierpliwie pism Nostradamusa. Powrót po przerwie odświeżył stare lęki. Trudno się nie bać, czytając niektóre opisy i wiedząc, że dotyczą tego, co zapewne zobaczymy sami na własne oczy jeszcze w tym życiu, albo nasze dzieci czy wnuki. Nie różnią się one zbytnio od zwykłych prognoz robionych ostatnio przez specjalistów od ekonomii, socjologii, technologii, tudzież wojskowych czy politycznych strategów. Wiele z tych opisów już jest ożywionych i rozwijanych w praktyce i w Internecie przez miłośników teorii spiskowych, pisarzy i filmowców, ekologów czy preppersów itp. Wiadome to jest każdemu myślącemu trzeźwo i logicznie człowiekowi. Że obecny stan rzeczy nie może utrzymać się długo, z takich, czy innych względów. A w zamian nic dobrego nas nie czeka. Jeśli zabrać naszemu obecnemu społeczeństwu kilka podstawowych rzeczy, na których osiadło, tuczy się i rozkwita od stu lat, np. prąd, gaz, ropę naftową, środki czystości, wodę i jedzenie z pewnością oszalałoby bardzo prędko. I właśnie takie szaleństwa, ogarniające ten nasz zbytkowny świat opisuje Nostradamus. Nie okiem współczesnego prognostyka, a podglądacza tych wydarzeń żyjącego pół tysiąca lat wcześniej! To świat wstrząsany od rewolucji, zamieszek i konfliktów wewnętrznych, przeniknięty przez „nowego rodzaju wroga”, tj. Arabów i innowierczych uchodźców z trzeciego świata, okrutnych zamachów dokonywanych przez ludzkie roboty, świat oszalały od dżumy, gorączek krwotocznych, które rozłażą się mimo kwarantann i zamkniętych obszarów i sięgają coraz dalej i wyżej w głąb Europy, zdziesiątkowany zarazą kładącą pokotem zwierzęta czteronożne, bydło małe, duże i konie, a potem ludzi, pełen bandytów, złodziei i snujących się po świecie żołdaków z rozpuszczonych luzem wojsk, uderzany bezlitośnie pociskami wojennymi i w ich wyniku rozpętanymi katastrofami klimatycznymi, śmiercionośnymi upałami, całkowitym wyjałowieniem ziemi (na obszarach, gdzie uprawia się teraz rośliny GMO) żywiącej już tylko panoszące się robactwo, rozległymi pożarami, huraganami, trzęsieniami ziemi, wybuchami wulkanów, niesamowitymi burzami i wyładowaniami, wylewami rzek i ogromnymi falami morskimi wdzierającymi się w głąb wybrzeży. Oraz skażeniem radioaktywnym. Wszystko to ma się wydarzyć w obecnym stuleciu i zaprawdę, powiadam wam, cieszmy się ostatnimi chwilami szczęścia i spokoju... Bo nigdy już nie wrócą. Przynajmniej w formie, którą znamy.
O ile człowiek urodzony w 1895 roku, gdyby dane mu było spotkać się ze swoim przodkiem z 1815, nie byłby specjalnie niczym zdziwiony, bo niewiele w sposobie życia codziennego wtedy zdążyło się zmienić, a nawet człowiek z 1995 roku dogadałby się jeszcze z tym z 1915 całkiem do rzeczy, to człowiek z 2095 będzie już zupełnie kimś innym, niż my teraz. Jakby stojącym po drugiej stronie bezdennej przepaści.
No, dobrze, powiecie, po co to opowiadam, po co straszę?
Ten blog jest od spraw gospodarskich, obyczajowych, budowlanych, a nie od straszenia. Tymczasem nie mogę się z tym zgodzić. Powstał on z chęci zapisywania doświadczeń osoby, która zdecydowała się sama zmienić swoje wygodne miejskie bytowanie na wiejski prymityw, żyć w prosty i w miarę bezpieczny sposób, by właśnie owe lęki i przeczucia zbiorowe, które nie tylko ja miewam od dziecka, jakoś zrównoważyć i przerobić w aktywnym działaniu. Nieważne, czy sensownie, czy może nie. Los tym rządzi.
A teraz najnowsze wypadki poniekąd wpisały się w koloryt tych moich uruchomionych świeżo lęków i wyobrażeń. I muszę zdać z nich relację opierając się na owych przyszłych wydarzeniach, które mają się do tych wczorajszych i przedwczorajszych może nijak, choć jednak cokolwiek jakoś tak, chyba…

"Uwaga Podlasie, nadciąga czarny szkwał!" Takie ostrzeżenie, wysłane na fejsie przez znajomego meteorologa amatora dotarło do nas już po ptokach. Czyli po południu wczorajszego dnia. A dziwny burzowy żywioł rozszalał się przedwczoraj mniej więcej koło 18 godziny. Szczęściem zdążyłam zamknąć właśnie wszelkie ptactwo. I kozy już zeszły z pastwiska. Towarzyszyła temu niezmierna i nienaturalna duchota, w której nagle ożywiły się zwykłe muchy. Nagle pojawiły się całymi chmarami, rojąc się z lasu. Poprzednia generacja została przez nas bardzo skutecznie zmniejszona w oborze i kurniku dzięki chemicznemu środkowi, smarowanemu na framugach okien i drzwi. Teraz obsiadły mnie jak nigdy dotąd namolnie w wielkich ilościach, pchając mi się do twarzy i uszu niczym zwariowane. Chwilę potem silny wiatr przywiał wielkie chmury. Zrobiło się prawie ciemno. No, i oczywiście momentalnie zabrakło wody w kranie i zgasło światło.  
Drzewa tańczyły wokół, las kłaniał się i powstawał, a wiatr nosił liście i gałązki w dół i w górę, wśród błysków i w sumie niegroźnych grzmotów i pomruków niebieskich. Trwało to kilka godzin. Spędzonych przy ostatniej znalezionej w domu świeczce. Po kilku godzinach wodę włączono. Światła nie.
Kozy trzeba było wydoić już po burzy, o zmierzchu, bo nauczona doświadczeniem odłożyłam tę czynność w czasie. Mleko dojone w czas wzbierającej duchoty i błyskawic, warzy się i nie nadaje się nawet na twaróg. Zmienia smak w niemiły sposób. Podobnie działa także bliskie uderzenie pioruna na świeże mleko nawet zamknięte w zbiorniku. Ale tym razem piorunów nie było.
Rano wciąż trwał brak prądu. Trudno. Nasza chata jest całkowicie dostosowana do takiego wariantu funkcjonowania. Gorzej byłoby z wodą. W razie dłuższego jej braku trzeba by było pójść po prośbie do sąsiadów, zasobnych w studnie. Wodę na kawę ugotowałam w czajniku na gazie. Gdyby nie było gazu, wystarczyłoby skoczyć do lasu, nazbierać koszyk szyszek i napalić pod płytą. Niemniej pojawił się pewien niepokój o stan zamrożonego mięsiwa w zamrażarce. Wolałam nie otwierać i nie sprawdzać jego stanu, aby nie wypuścić na zewnątrz ducha mrozu. O dziesiątej rano miało minąć gwarantowane w instrukcji 16 godzin, gdy lód się ma trzymać. 
Jak niepokój, to najlepiej spytać się wyroczni. Rzuciłam monetami, pytając o to, co z prądem. 
- Wieczorem dopiero będzie? - zdumiałam się.
Trudno. Tak miało być. Przestałam się martwić. Zapasy w zamrażarce nie są zbyt pokaźne, jak to latem. Indora się najwyżej rozmrozi i upiecze jutro czy pojutrze. Resztę też jakoś przetworzy i znowu zamrozi. Nie problem. (Gdyby nie było prądu i piekarnika można przecież napalić w piecu chlebowym). 
Telefon 911 w elektrowni powiadomił nas kobiecym głosem, że nasza wioska jest na liście awarii nie sprawdzałam jak długiej, bo do końca wysłuchiwania szeregu miejscowości w siemiatyckiem, bielskiem i hajnowskiem nie dotrwałam i włączenia prądu należy się spodziewać za cztery godziny. To mi jednak uświadomiło rozmiar klęski żywiołowej, która padła wczoraj na łącza elektryczne w całym regionie.
Rano, mimo poburzowego cienia i lekkiego ochłodzenia wciąż było parno i muchy nie odpuszczały nawet przed siódmą. Było ich całe mnóstwo, wyroiły się i zasiedliły oborę na całość. Teraz nie dziwi mnie opis plag egipskich. Owe legendarne rojące się muchy i żaby musiały towarzyszyć jakimś zjawiskom elektryczno-magnetycznym w atmosferze, które oddziałują na ich psyche (o ile takową mają), czy też instynkt przetrwania.
Prąd włączyli rzeczywiście o 14. Ledwie jednak zasiadłam do komputera i przeczytałam owo spóźnione ostrzeżenie meteorologiczne znów zniknął. Po kilku próbach zamigotania pojawił się o 19. Ale też jeszcze nie na dobre. Tak miało być. I-Cing nie myli się nigdy.

Anna pojechała na całe popołudnie do Hajnówki. Na Jarmarku Żubra wystawiła się ze swoimi rękodziełami. Prażąc się w dusznym słońcu, które dość późno tego dnia, ale skutecznie wyjrzało zza chmur. Wróciła około 18. Gdy poszła przygonić kozy z zarośli zauważyła dziwne zachowanie naszych pszczół. 
- Roją się, albo co. Kurdę, trzeba chyba coś zrobić.
Kozy wróciły do obory, a ona wzięła pszczelarski sprzęt i poszła je obejrzeć. Pszczoły wielką gromadą kłębiły się u progu swojego ula. Odymiła je, ale nie znalazła wśród nich królowej. Na wszelki wypadek dołożyła im nową ramkę do ula, gdyby się okazało, że nie mają miejsca. Jedna pszczoła użądliła ją w nogę. Ale dym uspokoił wszystkie. Zaczęły kolejno wchodzić do ula i kłąb zniknął.  
Zaś niedługo potem znów rozpętało się osobliwe zjawisko burzowe. To żaden przypadek, że o podobnej godzinie, bo właśnie pora dnia uruchamiała w horoskopie opozycję Plutona  do Marsa i Merkurego. Ledwie włączony prąd wyłączono, chyba tym razem jednak profilaktycznie. Burza była spektakularna, choć odrobinę inaczej, niż poprzedniego wieczora. Błyskom i grzmotom nie było końca. Spadło sporo deszczu. Poszła cała butelka wina bzowego ze świeżego nastawu. Oraz żarówka w żyrandolu przy próbie włączenia światła, którego nie było już dłuższy czas. 
Po burzy, już po 22 godzinie, czyli po ponad dobie od awarii, prąd wrócił. Zajrzałam do zamrażarki. Włączyło się już czerwone światełko alarmowe (o 14 jeszcze go nie było, choć gwarantowane 16 godzin minęło z zapasem, pewnie to zasługa tego, że trzymamy w niej także stale wkłady do lodówki przewoźnej). Mięsiwa pozostały skamieniałe. Podobnie siara zamarznięta w butelkach, odłożona do mydeł, ani drgnęła. Czyli dobra jest. 
Jednak, gdy Anna pojechała dzisiaj rano do Czeremchy (po drodze mijając trochę połamanych wichurą drzew przy drodze), aby między innymi wysłać list polecony powitała ją stanowcza odmowa pani zza lady.
- Nie mamy prądu od wczoraj. Nie działa sprzęt i komputer. Nie przyjmę przesyłki, bo nie wiadomo ile to potrwa. Nie mam jak wpisać, zważyć ani zarejestrować.
Nie dała się ubłagać. Mój nieboszczyk dziadek,  jeszcze przedwojenny naczelnik poczty, w grobie się przewraca. Stan klęski trwa nadal. No, i nadchodzi codzienna niebezpieczna godzina...

13 lipca 2015

Zbawcze ochłodzenie

Po skwarnym upale, gdy południce w południe bydło z pola przepędzały w cień obory, nagle zrobiło się chłodno, z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Najpierw spadł lekki deszczyk, a teraz od chyba trzech dni miewamy deszcz codziennie, nawet kilka razy, a jeśli nie, jak wczoraj, to w nocy pada. Gadam trochę telefonicznie z rodziną z środkowej Polski i tam tego nie mają. Sucho. Z tego powodu nie tracimy nadziei, że trawa zdoła się odnowić do końca lata. Kozy potrafią się jeszcze pracowicie paść na wyjedzonym do cna i spalonym miejscami pastwisku. Podobnie gęsi. Które w części sadu dla siebie przeznaczonej tak trawę przystrzygły, że nie było wcale potrzeby jej kosić, jak w zeszłym roku.
Tym niemniej nagły chłód sprawił, że tak jakby coś w gardło mi weszło i śladowe bóle zatok czołowych się pojawiły. Zadziałałam ochronnie, skarpetki przywołując na stopy i jakieś kapcie po domu nosząc, bo do tej pory na bosaka wszędzie i zawsze biegałam. Na gardło kieliszeczek bimberku pomógł. Za to Annę sparło mocniej i już w lament uderzyła, że znowu angina będzie. Kazałam jej zaaplikować sobie zwiększoną dawkę witaminy C. I od wczorajszego ataku przeziębienia dzisiaj wygląda na to, że katarem się skończy.
Jest jeszcze jedna zaleta owego ochłodzenia.
Wreszcie mogę się wyspać! Ślepaki sobie odpuściły w taką pogodę. Wstaję po dawnemu, przed ósmą rano obrządek szykując, a wieczorny najdalej o 19.
Zabieramy się powolutku do kończenia tarasu przy domu. Na razie przygotowane pole do działania zostało.

7 lipca 2015

Podlaskie grzanie

Kontynentalny upał, który ogarnął Podlasie nie jest aż tak okropny, jak by się zdawało. Wczoraj mieliśmy ponad 35 stopni w cieniu, co na szczęście zmniejszył wieczorny deszczyk. Noce są także zaskakująco chłodne, temperatura spada 50-70 procent w stosunku do dziennej. Otwarte okno pozwala wtedy wystudzić wnętrze i ochłonąć od żaru. Przynajmniej tak się dzieje u nas na wsi i w naszej zagrodzie. Z trzech stron otoczonej lasami. Trzeba było tylko zreorganizować czynności codzienne.
Czyli przede wszystkim zmienić rytm dojenia i wypasu kóz. Widmo atakujących perszingów czyli bąków, czyli ślepaków jest dla mnie tak straszliwe, że bez szemrania, ani żadnego przysypiania zrywam się codziennie o 5.30. Aby wykonać konieczny poranny obrządek w spokoju chłodnego cienia. Las zachowuje wilgoć i rześkość, która przy okazji skłania mnie do wykonywania w przerwach między kozami (doimy na zmianę) wstępnych ćwiczeń do tai-chi, rozluźniających stawy. Tu muszę dodać, że sztywność kręgosłupa po tak krótkim czasie wygibasów prawie znikła i przestało mnie boleć przy siedzeniu, co mnie cieszy. Na ćwiczeniach cotygodniowych w Warszawie poznałam starsze kobiety, które opowiadały cuda, jak to wyszły z ciężkich stanów zrostowych i zniekształceń kręgosłupa tylko ćwicząc systematycznie tai-chi. Ta chińska sztuka, czy raczej gimnastyka (posiadająca także metafizyczne właściwości, ale to do innych opowieści się nadaje) oparta jest na bardzo łagodnych i naturalnych ruchach rozciągających, nie lubi forsowania, ruch nie musi być z początku perfekcyjny, ot, taki, na ile pozwala ciało, jego rozciągliwość i giętkość. Powtarzany systematycznie jednak uelastycznia wszystkie stawy i sprawia, że osiemdziesięciolatkowie poruszają się jak młode osoby!
Potem natychmiast, czyli przed siódmą kozy maszerują na pastwisko. Wtedy są jeszcze zainteresowane jedzeniem trawy i temperatura jest znośna. Około dziesiątej Anna wyprowadza je z pastwiska na spacer po pobliskim lesie i nieużytkach, tak do południa.
W południe wraca z nimi do zagrody i pakujemy stado do obory. Kryją się chętnie przed uprzykrzonymi muchami. Siedzą tam bez szemrania do 17 godziny. I wtedy wypuszczamy je do sadu, albo idą znowu na przechadzkę między drzewa.
Anna przynosi z niej czasem garść jagód, a na ogół przechadza się z laptopem, na którym zainstalowała sobie program do nauki angielskiego. I odsłuchuje go, dozorując stado.
Najgorętsze godziny spędzamy w domu, przy różnych koniecznych czynnościach. Wszelkie forsowne prace i działania na zewnątrz są ograniczone do minimum. Zdarza mi się nawet odwalić sobie prawdziwą sjestę i odespać budzenie o świcie.
Obywamy się świetnie bez klimatyzacji i wiatraczków, a nawet i chłodzące prysznice bierzemy tylko po jakichś dłuższych i pot rodzących czynnościach na zewnątrz, żeby szybciej się ostudzić.
Wieczorny udój zaczynamy o 20 albo 21, gdy słońce już się schowało za lasem i muchole odleciały. W ten sposób tak się porobiło, że mleka z wieczornego udoju jest teraz tyle, co dawniej z porannego i vice versa.
Radzę sobie z nadmiarem w ten sposób, że połowę przelewam do garnka i wstawiam do lodówki, a rano dolewam do świeżego mleka. Mieszanie wieczornego z porannym jest nawet zalecane przy niektórych serach. Wykształca się bowiem wtedy w odstałym mleku dojrzała śmietanka i zakwas już może być albo zmniejszony, albo słabszy dodany. Czasem nawet wcale.
Nie mamy niestety studni, w której najlepiej chłodzi się mleko, wpuszczając zbiornik zawieszony na łańcuchu na sporą głębokość, gdzie panuje zawsze piwniczny chłód. To sposób praktykowany jeszcze ciągle w małych gospodarstwach, trzymających jedną, dwie krowy.
W mieszkaniu do południa jest znośnie. Niestety, ze względu na wyrób twarogu i gotowanie karmy, tudzież nagrzanie wody w bojlerze muszę palić pod płytą przez co najmniej półtorej godziny dziennie. W sumie kuchnia jest tak oszczędnie zbudowana, że nagrzewa się tylko symbolicznie, ale i tak po południu uwalnia nieco dodatkowego i odczuwalnego ciepła, co sprawia, że temperatura w samej kuchni staje się na jakiś czas porównywalna z tą na dworze. Nigdy jednak nie jest przesadnie, i także dzięki temu, że podłoga jest wyłożona terakotą (na której z lubością wylegują się w taki czas psy) dość szybko wraca do znośnego poziomu. Nadmiar ciepła wędruje na poddasze, skąd wydostaje się oknami na zewnątrz. Dwa okna na dole, zaopatrzone w w moskitierę i dwa na poddaszu są stale otwarte albo uchylone, jest przewiew. Okna od wschodu są w ciągłym cieniu lasu, słońce tędy nigdy nie zagląda, od południa są ocienione dachem tarasu, więc nie ma żadnego problemu przegrzania pokoi południowych. Tu się kryjemy w najgorsze godziny dnia. Najbardziej nagrzewają się okna od zachodu, stale są więc zasłonięte żaluzjami. Na poddaszu jest duszno tylko wtedy, gdy drzwi do niego są zamknięte. Stały przewiew, żaluzje w oknach i fakt, że połowa domu stoi w cieniu wysokich akacjowych drzew od wschodu, a druga polowa jest wystawiona na słońce, już zniżające się dopiero od 16 godziny do najwyżej 18 (słońce kryje się wtedy za zachodnim lasem obrastającym Górę przed zagrodą), sprawia, że daje się tam wytrzymać nawet w wielki upał. Co nie na wszystkich poddaszach, jak wiadomo jest możliwe w taki czas.

Wczesnym wieczorem, po udoju albo czekając na udój przesiadujemy na tarasie. Popijając różne rzeczy. Zimne piwo, drinka z miętą i cytryną, sok jabłkowy rozcieńczony wodą z lodem. Takiego spokoju i relaksu w otoczeniu przyrody życzę każdemu z was!

3 lipca 2015

Festiwal już się kręci

Tegoroczny XX festiwal muzyki folkowej w Czeremsze odbędzie się jak najbardziej. Początkowe niebezpieczeństwo braku odpowiednich funduszy zostało szczęśliwie przezwyciężone. Dom Kultury pracuje już pełną parą, co odczuwam dość często na swojej skórze, bo Anna spieszy na zajęcia, albo pracowicie szyje całymi godzinami, i tylko na moich barkach spoczywa odpowiedzialność za gospodarstwo.

Dla zainteresowanych wklejam link do omówienia programu całej imprezy.

2 lipca 2015

Co dzień

Teraz, kiedy nadchodzą upały, a już je można wyczuć w rozwoju dnia i palącym słońcu w okolicach wczesnego popołudnia, mimo, że temperatura nie sięga jeszcze ekstremalnych wartości, miłe mi się nagle zrobiły wczesne poranki. To prawda, że do zerwania się z łóżka skoro świt zmusiło mnie życie. Wyjazd Anny, samodzielny obrządek, ale przede wszystkim muchy. Które teraz dopiero mają swój czas. Swój festiwal, można powiedzieć!
Wstaję zatem przed szóstą, wykonuję szybciutko konieczne poranne czynności przygotowawcze, łącznie ze zjedzeniem nieśmiertelnej zupki na płatkach ryżowych bądź jaglanych, z niewielką dolewką surowego mleka, soloną i pieprzoną oczywiście (jakie to śniadanko, popite po obrządku jedynie naturalną kawą bez cukru starcza mi spokojnie do obiadu) i ruszam obarczona wiadrami, cedzakiem i garnkiem udojowym do obory. Jest to pora, gdy w obejściu zalega jeszcze długi i chłodny, orzeźwiający świeżością cień lasu, zajmującego u nas północną i wschodnią stronę. Muchy w tym oświetleniu są niemrawe i nie pojawiają się przede wszystkim straszliwe potwory, czyli perszingi, czyli muchole ślepakami zwane, których boję się i silnie nerwowo na nie reaguję, ku uciesze przypadkowej gawiedzi, jeśli się trafi.
Zanim udój się skończy słońce przesuwa się na niebie wyraźnie i cień kurczy się dość szybko, omiatając już stanowisko udojowe, co budzi muchy i zachęca je do jakże upierdliwej aktywności. Z prawdziwą ulgą zmykam z pełnym mleka wiadrem do domu, zostawiając Ani resztę prac przy kozach i drobiu (no, chyba, że jej akurat nie ma). Wprawnymi ruchami przelewam mleko, nastawiam na gazie gar do kąpieli wodnej i drugi z chustami i formami, które wyparzam starannie i systematycznie, zakwaszam mleko odrobiną zsiadłego z poprzedniego dnia. I starannie odliczam kroplomierzem ilość podpuszczki na odpowiednią akurat ilość onego, a codziennie ona inna jest, niestety przy upałach i słabnącym pastwisku już nieco zmniejszająca się, raz większa, raz mniejsza. Zaczym mierzę mleku temperaturę specjalnym termometrem (wiem, są tacy, co uważają, że to niepotrzebne i sprawdzają odpowiedniość palcem, ale z praktyki wiem, że jednak do wytworzenia produktu o mniej więcej stałych parametrach smakowych liczy się różnica 1-2 stopni, czego palcem się nie wychwyci) i zadaję podpuszczkę, energicznie mieszając tajemną ilość razy. Powstrzymuję na koniec mleko, nakrywam i czekam.
Dzieje się serowa alchemia, a tymczasem kozy pasą się już na teraz nowym bogatszym w trawę pastwisku, które do południa pokrywa chłodny cień lasku brzozowego i czeremchowego, a gęsi z szumem skrzydeł wybiegają z radosnym gęganiem z nowego kurnika, skupiają się na chwilę przy wiadrze ze świeżą wodą, moczą zespołowo gardła i z zapałem biegną na trawę. Przy drodze, na kaczym dołku albo w sadzie.
W południe zaś, gdy słońce wznosi się najwyżej i wszędzie panuje jego skwar, a w powietrzu stały dźwięk brzęczących much, muszek i innych bzyków zalega nad naszym światem wielka cisza... Podobnie jak ludzie, inni mieszkańcy wioski także zwierzęta zaszywają się w niewiadomych miejscach, nieruchomieją. Dolewam im jedynie wody w wiadomych im miejscach i wierzę mocno, że wrócą szczęśliwie, gdy świecąca kula przesunie się ku zachodowi i pieczenie zelżeje.

I tak co dzień.