20 lipca 2015

Stan klęski żywiołowej

Zacząć muszę ten wpis górnolotnie i dalekosiężnie. A także filozoficznie, było nie było. Sami się za chwilę przekonacie, dlaczego.
Od jakiegoś czasu sięgnęłam z powrotem do tłumaczenia czekających na mnie cierpliwie pism Nostradamusa. Powrót po przerwie odświeżył stare lęki. Trudno się nie bać, czytając niektóre opisy i wiedząc, że dotyczą tego, co zapewne zobaczymy sami na własne oczy jeszcze w tym życiu, albo nasze dzieci czy wnuki. Nie różnią się one zbytnio od zwykłych prognoz robionych ostatnio przez specjalistów od ekonomii, socjologii, technologii, tudzież wojskowych czy politycznych strategów. Wiele z tych opisów już jest ożywionych i rozwijanych w praktyce i w Internecie przez miłośników teorii spiskowych, pisarzy i filmowców, ekologów czy preppersów itp. Wiadome to jest każdemu myślącemu trzeźwo i logicznie człowiekowi. Że obecny stan rzeczy nie może utrzymać się długo, z takich, czy innych względów. A w zamian nic dobrego nas nie czeka. Jeśli zabrać naszemu obecnemu społeczeństwu kilka podstawowych rzeczy, na których osiadło, tuczy się i rozkwita od stu lat, np. prąd, gaz, ropę naftową, środki czystości, wodę i jedzenie z pewnością oszalałoby bardzo prędko. I właśnie takie szaleństwa, ogarniające ten nasz zbytkowny świat opisuje Nostradamus. Nie okiem współczesnego prognostyka, a podglądacza tych wydarzeń żyjącego pół tysiąca lat wcześniej! To świat wstrząsany od rewolucji, zamieszek i konfliktów wewnętrznych, przeniknięty przez „nowego rodzaju wroga”, tj. Arabów i innowierczych uchodźców z trzeciego świata, okrutnych zamachów dokonywanych przez ludzkie roboty, świat oszalały od dżumy, gorączek krwotocznych, które rozłażą się mimo kwarantann i zamkniętych obszarów i sięgają coraz dalej i wyżej w głąb Europy, zdziesiątkowany zarazą kładącą pokotem zwierzęta czteronożne, bydło małe, duże i konie, a potem ludzi, pełen bandytów, złodziei i snujących się po świecie żołdaków z rozpuszczonych luzem wojsk, uderzany bezlitośnie pociskami wojennymi i w ich wyniku rozpętanymi katastrofami klimatycznymi, śmiercionośnymi upałami, całkowitym wyjałowieniem ziemi (na obszarach, gdzie uprawia się teraz rośliny GMO) żywiącej już tylko panoszące się robactwo, rozległymi pożarami, huraganami, trzęsieniami ziemi, wybuchami wulkanów, niesamowitymi burzami i wyładowaniami, wylewami rzek i ogromnymi falami morskimi wdzierającymi się w głąb wybrzeży. Oraz skażeniem radioaktywnym. Wszystko to ma się wydarzyć w obecnym stuleciu i zaprawdę, powiadam wam, cieszmy się ostatnimi chwilami szczęścia i spokoju... Bo nigdy już nie wrócą. Przynajmniej w formie, którą znamy.
O ile człowiek urodzony w 1895 roku, gdyby dane mu było spotkać się ze swoim przodkiem z 1815, nie byłby specjalnie niczym zdziwiony, bo niewiele w sposobie życia codziennego wtedy zdążyło się zmienić, a nawet człowiek z 1995 roku dogadałby się jeszcze z tym z 1915 całkiem do rzeczy, to człowiek z 2095 będzie już zupełnie kimś innym, niż my teraz. Jakby stojącym po drugiej stronie bezdennej przepaści.
No, dobrze, powiecie, po co to opowiadam, po co straszę?
Ten blog jest od spraw gospodarskich, obyczajowych, budowlanych, a nie od straszenia. Tymczasem nie mogę się z tym zgodzić. Powstał on z chęci zapisywania doświadczeń osoby, która zdecydowała się sama zmienić swoje wygodne miejskie bytowanie na wiejski prymityw, żyć w prosty i w miarę bezpieczny sposób, by właśnie owe lęki i przeczucia zbiorowe, które nie tylko ja miewam od dziecka, jakoś zrównoważyć i przerobić w aktywnym działaniu. Nieważne, czy sensownie, czy może nie. Los tym rządzi.
A teraz najnowsze wypadki poniekąd wpisały się w koloryt tych moich uruchomionych świeżo lęków i wyobrażeń. I muszę zdać z nich relację opierając się na owych przyszłych wydarzeniach, które mają się do tych wczorajszych i przedwczorajszych może nijak, choć jednak cokolwiek jakoś tak, chyba…

"Uwaga Podlasie, nadciąga czarny szkwał!" Takie ostrzeżenie, wysłane na fejsie przez znajomego meteorologa amatora dotarło do nas już po ptokach. Czyli po południu wczorajszego dnia. A dziwny burzowy żywioł rozszalał się przedwczoraj mniej więcej koło 18 godziny. Szczęściem zdążyłam zamknąć właśnie wszelkie ptactwo. I kozy już zeszły z pastwiska. Towarzyszyła temu niezmierna i nienaturalna duchota, w której nagle ożywiły się zwykłe muchy. Nagle pojawiły się całymi chmarami, rojąc się z lasu. Poprzednia generacja została przez nas bardzo skutecznie zmniejszona w oborze i kurniku dzięki chemicznemu środkowi, smarowanemu na framugach okien i drzwi. Teraz obsiadły mnie jak nigdy dotąd namolnie w wielkich ilościach, pchając mi się do twarzy i uszu niczym zwariowane. Chwilę potem silny wiatr przywiał wielkie chmury. Zrobiło się prawie ciemno. No, i oczywiście momentalnie zabrakło wody w kranie i zgasło światło.  
Drzewa tańczyły wokół, las kłaniał się i powstawał, a wiatr nosił liście i gałązki w dół i w górę, wśród błysków i w sumie niegroźnych grzmotów i pomruków niebieskich. Trwało to kilka godzin. Spędzonych przy ostatniej znalezionej w domu świeczce. Po kilku godzinach wodę włączono. Światła nie.
Kozy trzeba było wydoić już po burzy, o zmierzchu, bo nauczona doświadczeniem odłożyłam tę czynność w czasie. Mleko dojone w czas wzbierającej duchoty i błyskawic, warzy się i nie nadaje się nawet na twaróg. Zmienia smak w niemiły sposób. Podobnie działa także bliskie uderzenie pioruna na świeże mleko nawet zamknięte w zbiorniku. Ale tym razem piorunów nie było.
Rano wciąż trwał brak prądu. Trudno. Nasza chata jest całkowicie dostosowana do takiego wariantu funkcjonowania. Gorzej byłoby z wodą. W razie dłuższego jej braku trzeba by było pójść po prośbie do sąsiadów, zasobnych w studnie. Wodę na kawę ugotowałam w czajniku na gazie. Gdyby nie było gazu, wystarczyłoby skoczyć do lasu, nazbierać koszyk szyszek i napalić pod płytą. Niemniej pojawił się pewien niepokój o stan zamrożonego mięsiwa w zamrażarce. Wolałam nie otwierać i nie sprawdzać jego stanu, aby nie wypuścić na zewnątrz ducha mrozu. O dziesiątej rano miało minąć gwarantowane w instrukcji 16 godzin, gdy lód się ma trzymać. 
Jak niepokój, to najlepiej spytać się wyroczni. Rzuciłam monetami, pytając o to, co z prądem. 
- Wieczorem dopiero będzie? - zdumiałam się.
Trudno. Tak miało być. Przestałam się martwić. Zapasy w zamrażarce nie są zbyt pokaźne, jak to latem. Indora się najwyżej rozmrozi i upiecze jutro czy pojutrze. Resztę też jakoś przetworzy i znowu zamrozi. Nie problem. (Gdyby nie było prądu i piekarnika można przecież napalić w piecu chlebowym). 
Telefon 911 w elektrowni powiadomił nas kobiecym głosem, że nasza wioska jest na liście awarii nie sprawdzałam jak długiej, bo do końca wysłuchiwania szeregu miejscowości w siemiatyckiem, bielskiem i hajnowskiem nie dotrwałam i włączenia prądu należy się spodziewać za cztery godziny. To mi jednak uświadomiło rozmiar klęski żywiołowej, która padła wczoraj na łącza elektryczne w całym regionie.
Rano, mimo poburzowego cienia i lekkiego ochłodzenia wciąż było parno i muchy nie odpuszczały nawet przed siódmą. Było ich całe mnóstwo, wyroiły się i zasiedliły oborę na całość. Teraz nie dziwi mnie opis plag egipskich. Owe legendarne rojące się muchy i żaby musiały towarzyszyć jakimś zjawiskom elektryczno-magnetycznym w atmosferze, które oddziałują na ich psyche (o ile takową mają), czy też instynkt przetrwania.
Prąd włączyli rzeczywiście o 14. Ledwie jednak zasiadłam do komputera i przeczytałam owo spóźnione ostrzeżenie meteorologiczne znów zniknął. Po kilku próbach zamigotania pojawił się o 19. Ale też jeszcze nie na dobre. Tak miało być. I-Cing nie myli się nigdy.

Anna pojechała na całe popołudnie do Hajnówki. Na Jarmarku Żubra wystawiła się ze swoimi rękodziełami. Prażąc się w dusznym słońcu, które dość późno tego dnia, ale skutecznie wyjrzało zza chmur. Wróciła około 18. Gdy poszła przygonić kozy z zarośli zauważyła dziwne zachowanie naszych pszczół. 
- Roją się, albo co. Kurdę, trzeba chyba coś zrobić.
Kozy wróciły do obory, a ona wzięła pszczelarski sprzęt i poszła je obejrzeć. Pszczoły wielką gromadą kłębiły się u progu swojego ula. Odymiła je, ale nie znalazła wśród nich królowej. Na wszelki wypadek dołożyła im nową ramkę do ula, gdyby się okazało, że nie mają miejsca. Jedna pszczoła użądliła ją w nogę. Ale dym uspokoił wszystkie. Zaczęły kolejno wchodzić do ula i kłąb zniknął.  
Zaś niedługo potem znów rozpętało się osobliwe zjawisko burzowe. To żaden przypadek, że o podobnej godzinie, bo właśnie pora dnia uruchamiała w horoskopie opozycję Plutona  do Marsa i Merkurego. Ledwie włączony prąd wyłączono, chyba tym razem jednak profilaktycznie. Burza była spektakularna, choć odrobinę inaczej, niż poprzedniego wieczora. Błyskom i grzmotom nie było końca. Spadło sporo deszczu. Poszła cała butelka wina bzowego ze świeżego nastawu. Oraz żarówka w żyrandolu przy próbie włączenia światła, którego nie było już dłuższy czas. 
Po burzy, już po 22 godzinie, czyli po ponad dobie od awarii, prąd wrócił. Zajrzałam do zamrażarki. Włączyło się już czerwone światełko alarmowe (o 14 jeszcze go nie było, choć gwarantowane 16 godzin minęło z zapasem, pewnie to zasługa tego, że trzymamy w niej także stale wkłady do lodówki przewoźnej). Mięsiwa pozostały skamieniałe. Podobnie siara zamarznięta w butelkach, odłożona do mydeł, ani drgnęła. Czyli dobra jest. 
Jednak, gdy Anna pojechała dzisiaj rano do Czeremchy (po drodze mijając trochę połamanych wichurą drzew przy drodze), aby między innymi wysłać list polecony powitała ją stanowcza odmowa pani zza lady.
- Nie mamy prądu od wczoraj. Nie działa sprzęt i komputer. Nie przyjmę przesyłki, bo nie wiadomo ile to potrwa. Nie mam jak wpisać, zważyć ani zarejestrować.
Nie dała się ubłagać. Mój nieboszczyk dziadek,  jeszcze przedwojenny naczelnik poczty, w grobie się przewraca. Stan klęski trwa nadal. No, i nadchodzi codzienna niebezpieczna godzina...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz