Tynia dała nam jednak popalić
Zaczęło się przed południem. Porykiwała boleśnie przy każdym skurczu. Długo
szło. Zostawiona w zamkniętej oborze i boksie, dla spokoju. Anna chodziła tylko
co jakiś czas posłuchać, czy jeszcze jęczy, czy już cisza.
- Powróż, co będzie.
- Ty rzuć monetami. Jesteś bardziej przejęta.
- I co wyszło?
- 43 na 1.
- To znaczy?
- Hm... Ryk będzie trwał dotąd, aż trzeba będzie użyć siły do pomocy. Ale sprawy idą już do rozwiązania i dobrze się zakończą.
Rozłożyłam też karty. Piątka pik i Królowa kier.
- Ból, krzyk i szczęśliwa mama na koniec.
W końcu nastała cisza.
I z nią urodzona samodzielnie brązowa córcia.
- Zapasłam kozuchę
- robiłam sobie wyrzuty - za dużo owsa dostawała. I stąd problem.
- Niekoniecznie - uznała Anna
- Dziecko jest duże, a Tynia miała jakiś czas temu kłopot z
kośćmi miednicy, pamiętasz?
Nie był to jednak
koniec kłopotu, co była zapowiedziała Księga I-Cing, a raczej tylko jego lekki zwiastun. Po kilkunastu minutach zaczęło się
znowu parcie. Na świat chciało wyjść kolejne koźlątko. Znów zaczęły się
ekspresyjne jęki. Tym razem dość szybko pokazała się na zewnątrz nóżka i
pyszczek. Co robić?
Ano, Bozia telefon po coś stworzyła.
Najpierw kontakt ze znajomą hodowczynią, która też taki przypadek już kiedyś rozwiązywała.
Wniosek: ciągnąć! Nie ociągać się.
Poszłam do pomocy. Kozę
trzeba było unieruchomić i mocno trzymać za rogi. Bardzo prędko jednak Anna straciła pewność
siebie. I w tej niepewności swojej zadzwoniła do weterynarza. Akcja była już
zaawansowana, zanim by dojechał ze swojej gminy upłynęłoby dużo
cennego czasu. Dał więc kilka ważnych instrukcji przez
telefon. Ciągnąć, ale nie za głowę i nogę, ale za dwie nóżki. Głowę trzeba
wepchnąć z powrotem i znaleźć drugą nóżkę.
Na umyte i odkażone jak do operacji ręce, Anna wylała sobie
nieco oleju jadalnego i zabrała się do zabiegu, nie zwlekając. Trzymałam kozę
za rogi z całej siły, aby nie odbiegła. Ryczała wniebogłosy.
Po dłuższej chwili udało się przeprowadzić całą rzecz, znalazła się
druga nóżka. Nie mając pewności, czy właściwa, przednia, bo może
tylna, Anna rozpoczęła ciągnięcie płodu.
Koza zwijała się z
bólu. Parła w skurczach, Anna ciągnęła, choć w ferworze pierwszego razu
trudno było poznać kiedy przebiega skurcz, a kiedy
rozkurcz. W końcu biedna koza upadła na kolana, i położyła się na boku.
Rycząc oczywiście. Paradoksalnie ułatwiło to nagle sytuację. Anna zaparła się
mocniej i przy użyciu całej swej siły wyciągnęła koźlątko
na świat.
Ryk umilkł.
Obrane z błonki porodowej
dziecko okazało się żywe, więcej, nawet nieuszkodzone! Wkrótce zaczęło wstawać
na nóżki i zostało podstawione do zassania. Bo Tynia
natychmiast po porodzie podniosła się na nogi i zajęła ogarnianiem swoich matczynych
spraw.
Dostała gar posłodzonej wody
na wzmocnienie, którą wypiła ze smakiem. Nadstawiła wymię
nowonarodzonym córeczkom, bo druga też się okazała córcią,
i można było wreszcie odetchnąć od nadmiaru emocji.
Gdzie tam!
- Patrz! Kropa zaraz
urodzi...
Na szczęście nie było z
nią problemów. W ciągu pół godziny w sąsiednim boksie pojawili się na
świecie dwaj brązowi żwawi malcy.