28 grudnia 2012

Anomalia czyli krok w niewidzialność

Dzisiejszy wpis BoskoWolnego, pt. "Postęp czy anomalia?" zastanowił mnie chyba tez tylko dlatego, że z okazji świąt (właśnie przechodzimy swoje doroczne odrodziny) wysiaduję więcej przy komputerze, niż zwykle. Autor podał kilka wniosków historyka na temat praw rządzących rozwojem tzw. poczucia własności i przywiązania do ziemi, jako środka produkcji i nie doszedł na ich podstawie do wniosków, skąd wzięły się współczesne przekonania i brak dążeń do zagarniania "gruntu" za wszelką cenę. I zadał pytanie: co w takim razie zastąpiło ów wielowiekowy atawizm w człowieku?
Myślę, że trochę brakuje we wzmiankowanym opisie wymienienia kilku zjawisk, dlatego pewnie i wniosek nie mógł się pojawić. W ubiegłym stuleciu zaszły ogromne zmiany klasowe, czy raczej hm... świadomości klasowej? (było nie było, nie lubimy Marksa, ale coś takiego istnieje w ludziach, więc czemu nie brać pod uwagę koncepcji najpierw przecenianego, a teraz chyba niedocenianego filozofa). Obserwuję tę rzecz na ludziach z wioski, odchodzącym pokoleniu chłopów. Przywiązanych do ziemi i dobytku, ciężko pracujących całe życie "na hroszy", bo nie na chleb, tego im rzadko brakowało. I tylko wtedy, gdy się lenili, albo był dopust boży akurat. Wychowywali swoje dzieci, za komunizmu, według wizji awansu społecznego, jaki im ustrój (nielubiany w niektórym szczególe) zaoferował. Czyli dzieci posyłali do szkoły, nie ganiali do roboty, tak jak sami byli ganiania od małego, albo rzadko, byle się uczyły i "dalej szły". Po co? Ano, żeby w mieście zamieszkały, palić w piecu nie musiały, orać ziemi i żąć zboża w pocie czoła, tylko panami i paniami były, dobrą posadę objęły i na stare lata rodziców wsparły, a może i wzięły do siebie. Gospodarstwo do podziału, spieniężone, rodzinę wzbogaci i tyle (he, żadnego zwierzęcego przywiązania w tym temacie zatem nie widać).
Skok się dokonał. Owszem. Tylko w dużej mierze następująco: co zdolniejsze dzieci chłopskie przeważnie kujonami były i tym się odznaczały, że są dobrymi wyrobnikami systemu uciskowego, państwem nazywanego, osiadłe na posadkach urzędniczych, nauczycielskich itp., niczym chłopi na włościach. Psychologiczne przeniesienie nastąpiło. Swoje dzieci, owo pokolenie dorobionych mieszczuchów pcha już ambitnie wyżej, bo czuje chłopską intuicją, że jednak czymś się ciągle różni pośród inteligentów z dziada pradziada. I samo tej różnicy nie nadrobi, ale genetycznie i owszem. No, więc wnukowie naszych żyjących jeszcze wioskowych babć i dziadków, którzy w większości jeszcze łazienek nie mają, albo jeśli mają, to i tak do wychodka wolą chodzić (mówię o warunkach podlaskich), są już kompletnie odleciani. He, często obdarzeni alergiami na potęgę (czyżby rasowe mieszczuchy odporniejsze były?), są zdolni, kończą fakultety i na wieś przyjeżdżają z rzadka, "pospacerować" w wypastowanych pantoflach po żwirowej drodze i zjeść dobry obiad, ugotowany przez babcię.  Przy czym nie omieszkają powybrzydzać na niebieski środek swojskiej kiełbasy, albo żylastość kotleta schabowego z pracowicie przez dziadków-emerytów tuczonej świnki.
Wiemy, że ongiś chłopskiej nacji była przewaga w społeczeństwie. Jeśli zobaczyć ten proces w czasie, to widać wielkie pokolenie świeżo upieczonych mieszczan, skorych robić karierę i posłusznie zarabiać w korporacjach na nowe mieszkanie na przedmieściu, samochód itp. Nie w głowie im fakt niszczenia planety, zatrute żarcie, ukryte procesy psujące biologię życia społecznego, lichwa bankowa, czy inne niezadowolenia. Być może dopiero ich dzieci to sobie uzmysłowią, ale może być im bardzo trudno wykonać skok w dół...
Wracając, nawyki przez wieki utrwalone istnieją, jak najbardziej, ale bardziej subtelnie się objawiają i nie tak prosto, jak dawniej. Mam ziemię to jestem gość. Teraz jest: mam stałą posadę, jestem gość. I ten gość na posadzie śmieje się w twarz panu na włościach, zapierdzielającemu od rana do nocy w pocie czoła, aby zarobić na bochenek chleba. On też zapierdziela, ale stać go na samochód, egzotyczne wakacje i co tam jeszcze media mu w głowę zapodały.
Czy ten efekt społeczny jest postępem czy anomalią można sobie odpowiedzieć, o ile weźmie się pod uwagę coś, co dawniejszy historyk posługujący się głównie wartościami ekonomii i socjalnych prawideł, pomija zupełnie, a co - stało się niepostrzeżenie - ważną siłą wpływu na zmiany w społeczeństwie. Bowiem jeszcze trzeba wziąć pod uwagę pojawienie się nowej, a jak gdyby niematerialnej i niewidzialnej siły, która wyewoluowała już w okrutnego i wstrętnego potwora. Są to media posługujące się podprogowym sposobem kodowania masowych celów i życzeń. Oraz inne sposoby prania zbiorowego mózgu, poprzez edukację i propagandę, nie tylko polityczną. I uzależniania usypianych obrazkami tłumów.
Chłopi, którzy ciężko pracują w polu mają mniej czasu oddawać się mu we władzę, albo i wcale tego nie robią, dlatego nie zdają sobie sprawy, jaki jest groźny. Ale wystarczy, aby im stado alergicznych, pretensjonalnych i powyginanych mieszczuchów zjechało pod chałupę i zaczęło wyrzekać, aby poczuł, że coś nie tak się dzieje. I że nic go nie łączy z tym pokoleniem miejskich dupiąt. Niektóry może nawet i zrozumie, że dzieje się nieświadomie podział społeczny, na tych ze wsi (z prowincji też, o ile nie gonią ośleple za mamoną wzorów z wielkiego miasta), jeszcze związanych z materią ziemską i jawą/rzeczywistością/biologią/fizyką, a tych z wielkiego miasta, którzy, jeśli już myślą o tym, co by do garnka włożyć, to pierwsze co robią, to idą do śmietnika, a potem może napadną bogatszego przechodnia... nigdy na wieś ich nie ciągnie, aby buraczki czy kartofle sobie posiać, posadzić i wyhodować.
Ci, co na ziemię wracają, to też już nie idą za chłopskim instynktem posiadania ziemi. Albo rzadko. Niech każdy sam zrobi własną psychoanalizę, a będzie wiedział, jakie bywają motywacje. Mnie ściągnęła pamięć, wzory w dzieciństwie zapodane przez dziadków, zamiłowanie do prostego życia, i strach przed głodem, człowieka, który do stałej posady (a zatem bezpiecznej pensji) ma alergiczny wstręt. Następnie, chęć zatrzymania destrukcji przyrody i planety, choćby poprzez zbudowanie, na przeciąg historycznej sekundy, swej pojedynczej enklawy. Aby pozostać świadomie w osobistej iluzji, że żyć można jak dotąd, w zgodzie z odwiecznymi prawami.
Znam dość wielu osiedleńców z miasta. Są to, niestety inteligenci, nie mający pojęcia ani siły do tego, aby pracować, tak jak niegdyś chłop to robił, na ziemi. Multum siły inwestują w budowę i urządzenie chaty, bo to im zostało z miasta. Pole jest słabo użytkowane i wydajne. Ich rolnictwo albo nie istnieje i wciąż się żywią w sklepie, albo prosperuje na osobistą skalę. Nie ma mowy o produkcyjności, zarabianiu na siebie, zyskowności.
Jest więc chatka pośród zielonych włości, najczęściej ugoru słabo uprawianego, doraźnie i dla siebie, i praca poza rolnictwem, aby zdobyć kasę, lub też jakieś działania agroturystyczne, czyli zarabianie na ludziach (mieszczuchach ściśle mówiąc), a nie na ziemi. Jeśli pojawiają się zwierzęta to też nie-produkcyjne. Konie achałtekińskie, kozy, których się nie tnie i nie zjada, pięknie paradujące pawie, hodowle psów, kotów rasowych, albo fundacje utrzymujące nieprodukcyjne zwierzęta przy życiu do ich naturalnego końca. To na dłuższą metę, w skali społecznej oczywiście nie zatrzyma lawiny w dół i degradacji biologicznej i kulturowej społeczeństwa. To jest utopia rozmarzonego mieszczucha, oderwanego dwa-trzy pokolenia wstecz od ciężkiej pracy fizycznej, któremu w procesie edukacji wpojono, że jest to awans i szansa rozwojowa, na postęp ku czemu nie wiadomo...
Wniosek każe szukać innych prawideł, niż atawizmy i ekonomia, rządzących rozwojem ludzkości. Takie prawa i nowe paradygmaty już ustalono. Nie chcę tu o nich pisać, bo są mądrzejsi ode mnie. A ja jestem pojedynczy ludź i niewiele mi daje takie rozumienie procesów, jakim podlega ludzkość.
Zatem pozostaję na własny użytek przy uproszczonym, pesymistycznym wniosku. To, co jest i jeszcze się rozwija w sensie zbiorowej świadomości, przesiąknięte jest niewidzialnymi mackami czegoś, czego kompletnie nie zna i z czego nie zdaje sobie sprawy. A gdy już sobie zda, pewnie będzie za późno, aby się uratować. W takiej formie, biologicznej i genetycznej, nie tylko ekonomicznej i kulturowo-duchowej, jak obecna.

24 grudnia 2012

Wigilijny oportunizm

No, tak, przyczyną innej, niż odczuwalna, tudzież uśredniona temperatury zewnętrznej okazał się ostateczny oportunizm naszego termometru, oprawionego w ucieszną sylwetkę bałwanka w kominiarskim kapeluszu. Padł. Dotąd udawało mu się przez lat może trzy wróżyć poziom ciepła i zimna z dokładnością do 2-3 stopni tylko, więc uznałam, że się nadaje do użytku (inne psuły się po jednej zimie albo lecie).
Ale nadeszło ocieplenie, w nocy wiało z południa z takim impetem, że dawno tak mi uszy nie zmarzły jak tej nocy. Bo zazwyczaj, jak idzie na odwilż, a już zwłaszcza, gdy jest przy tym wiatr, żadne uszczelnienie chaty nie daje temu rady. Ciepło ucieka, do chaty wdziera się chłód i wilgotność, powodująca, że piece "jak gdyby nie grzeją". I fakt, było zupełnie cieplutko przy minus 25, teraz nie mogłam się rozgrzać nawet pod kołdrą z owczej wełny.
Dajemy więc sobie spokój z mierzeniem tej wartości. Ostatecznie obrażone na chiński szajs termometrowy, dostępny w sklepach. Szkoda tych paru złotych, lepiej na przykład piwo sobie kupić.

Dalej zaś w ciągu dnia stanęła choinka, przytargana z wyrębu jeszcze przy zwózce świerczyny. Jednak lampki przestały świecić (winien chiński szajs) i nie ma się czym pochwalić na zdjęciu. Nie dorównuje dowcipem prostych ozdób, jakimi przyozdobił swoje drzewko Agronauta.  Zresztą tkwi zamknięta szczelnie w trzecim pokoju, aby ochronić bombki i całe drzewko przed szalonymi podskokami pirata Kluseczki. Jako jedyne w domu dziecko cieszy się wszystkim niebywale i wszędzie go pełno w ten świąteczny czas.

I wreszcie: Jezus Maria, dawno tego nie było, może nigdy? Po raz pierwszy zasiadłam głodna do wigilii! Czyżby się coś w duszy narodu zmieniało? I zaczął oszczędzać na jedzeniu?
I z tego głodu zjadłam pełen talerz czerwonego barszczu do pierogów z kapustą i grzybami, a na drugie śledzia w oleju. Na trzecie były pierniczki domowe, ale sobie odpuściłam, słodycze to nie jest moja specjalność. I popitka z soku jabłkowego. Ot. Chwacit.
Żeby godnie dzionek zakończyć zajęłam się tłumaczeniem Cudownych Wróżb i omawianiem łacińskich cytatów z pewnym bardzo sympatycznym łacinnikiem, który zaoferował mi się z pomocą przy ich rozkminianiu.
Gadać ze zwierzętami nie będę, bo zapewne nie dotrwam do północy. Kurczak, jako jedyny skory do pogaduszek właśnie dziś rano, po odejściu mroźnego frontu, został - oportunistycznie - zaniesiony do kurnika, w bardzo dobrym stanie, mniej humorze, bo się stęsknił sam w ciasnym pudle za dziobatymi braćmi i siostrami. Niech sobie pogdacze i poćwierka do woli wśród swoich.

22 grudnia 2012

Zimowy grzaniec

Ten wczesny atak śnieżnej zimy, na Podlasiu od początku grudnia, a teraz mrozu należy chyba uznać za anomalię pogody. Choć sama pamiętam, ze swego dzieciństwa zimę, która zaczęła się na Wszystkich Świętych i skończyła dopiero w kwietniu. Zeszła zima również była a-normalna, tyle, że na abarot, zaczęła się bowiem w połowie stycznia dopiero. Bujamy się zatem, raz tak, raz tak.
Nieważne. Grzejemy się właśnie szczęśliwie. Anna co rano zajeżdża "bryką" na taras, pełną drewna z drewutni. Przeważnie starcza jedna taczka do rozgrzania dwóch pieców, c.o. przez dzień i ścianowego na wieczór i noc, i ranek. Ja rozpalam i dokładam. Ona ma inne zadania.
Na przykład pieczenie chleba co drugi dzień, albo codziennie, jak wypadnie. Dzisiaj, w przerwie, upiekła kilka zasobników piernikowych ciasteczek. A nieco wcześniej zadziabała ostatniego kaczorka, którego pomogłam jej potem osmalić nad denaturatowym płomykiem.
Wieczór lubi ciepło, spokój. Wykazałam się, a co! i ja.
Przelałam jeden gąsiorek wina, jabłkowo-czarnobzowego do butli, wreszcie mu się należało przejść w następną fazę rozwoju, a resztę do garnka i na piec. I dodawszy odrobinę słodkiego syropu mniszkowego z przyprawami korzennymi uwarzyłam 60-stopniowego grzańca, i do kubków. I mniam!
Wtedy, jak sobie podgrzałyśmy, Anna ogłasza sprzed ekranu internetowego.
- Właśnie mamy 30 stopni mrozu odczuwalnego!
- A co to znaczy odczuwalny? - pytam ja się.
- To wtedy jak Kluska wypada na dwór, a sika zaraz po powrocie w kuwecie. I chucha na wszystkie cztery łapki.
- A jaka jest faktyczna temperatura?
- Jakieś minus 20.
- Odczuwalna zatem znaczy propagandowa.
- O, tak... rano w radiu grobowym tonem straszono ludzi, że w Warszawie była najzimniejsza noc tej zimy, i mieli całe minus 8 stopni!
- Brrr.... straszne! A komu to może służyć?
- Chyba tym, co siedzą na Kara-i-bach czy Seszelach i przesyłają codziennie mejle do kraju tym, co mają nastrajać tłumy.
- Pal w piecu! Podobno zimno.
- Palę. Ale uważam.
- Na co?
- Aby piec przypadkiem nie wybuchł.
Chyba wyjdę, na bosaka, a co! zobaczyć temperaturę na bałwankowym termometrze zewnętrznym. Poczekajcie. Idę!
Wracam i pytam:
- Ile na komputerze teraz mamy?
- Odczuwalna minus 25, uśredniona (cokolwiek to znaczy) minus 20.
- Słuchaj, wyszłam bez przeszkód, nic mnie nie ścięło z nóg na wstępie, ani ręka się nie przykleiła, ani oddech nie zamarzł. A na bałwanku minus 12 stoi jak byk.
Śmiejemy się.
- To wina grzańca. Buzuje poza dom.

19 grudnia 2012

Bilans zerowy

Jestem zwykłym człowiekiem. Choć moje życie od początku standardowe nie było, ani nie jest do tej pory. Bo być nie mogło. Z racji genów i wrodzonej nadwrażliwości. Z nad-wrażliwością przeważnie łączy się nieporadność życiowa. Gdyż człowiek jest osaczony i niekiedy zapędzony w kozi róg siłą tego, co odbiera ze świata, płynące od innych konkretnych osób, ale i od zbiorowości, w której jest zanurzony. I większość energii, (którą inni, nie posiadający owej wrażliwości w nadmiarze, zużywają na parcie do przodu i budowanie sobie związków, statusu, kariery i całej tej otoczki, która sprawia, że na stare lata starotryczeją z gracją dobrze zakonserwowanej maszyny, albo dziecinnieją otoczeni rodziną, czekającą na spadek) idzie na przetrwanie tego notorycznego, szalonego, bolesnego bombardowania niewidzialnymi bodźcami skądinąd. Żyje się wtedy najmniejszym kosztem i na najniższym poziomie materialnej równowagi, byle nie upaść w rynsztok i nie wypaść na śmietnik. No, są tacy nad-wrażliwcy, którzy i tam wpadają, ale ja do nich nie należę. Jakoś udawało mi się przetrwać w trudnych czasach, poruszając się po najmniejszej linii oporu. A to pewnie ze względu na skorpioniastość mojego horoskopu i cech charakteru tym samym.
Tu przy okazji bąknę, że pan Jacek z Boskiej Woli urodził się w dniu, gdy słońce przebywa w znaku Skorpiona prawie dokładnie na tym samym stopniu, co mój punkt Ascendentu, czyli pora wschodu słonecznego w dniu moich narodzin. Co to znaczy?
Ano to, że czasem jednocześnie coś podobnego nam przychodzi do głowy, że używamy podobnego języka (zdania wielokrotnie złożone, łacińska składnia, historyczne naleciałości) i u obojga nas ważna jest, a nawet dominująca - cecha przetrwania kłopotów i trudności. Skorpion nie buduje nowego, tylko buszuje w światach już istniejących, skostniałych i często butwiejących, skazanych na śmierć, aby ukręcić z nich coś dla siebie. Dlatego, jeśli już czasem jest przy większej kasie, to ma ją z kredytu, ubezpieczenia, dotacji, darowizn, opieki państwowej, gry w ruletkę, zbójnictwa, łapówek albo spadku. Skorpion słoneczny co prawda z taką kasą rzadko zaczyna błyszczeć, chyba, że zainwestuje w mętne i nielegalne interesy, za to ma instynkt unikania spłaty i balansowania na linie nad czeluścią bankructwa całymi latami. Aż do następnego zastrzyku złota ze skorpionowego źródła.
Ja jestem słonecznym Koziorożcem, zatem te cechy są jedynie elementem innej całości, jednak muszę sobie przyznać pewien podświadomy talent w utrzymywaniu równowagi na różnym poziomie egzystencji, raczej niskiego lotu. Paręnaście lat zarabiałam w jakichś urzędach, dostając na rękę najniższą z możliwych pensji. Jednak stanowiska okazywały się na tyle atrakcyjne w czasach kryzysu komuny, że zawsze miałam niezwykłe i zawsze podziemne możliwości dorobienia. Nigdy nie brakło mi dobrego jedzenia, mięsa, masła, cukru, wódki, w czasach kartkowych, albo i innych trudnych do zdobycia towarów, bo się wtedy wymieniało między sobą "przysługami:", jak teraz "usługami".  Albo mogłam jeździć po całej Polsce za darmo. I jeździłam, a co. Zwiedzając, odwiedzając i zwiększając wiedzę. Potem byłam trochę bezrobotna (w najlepszych czasach kuroniówki), na najniższej stawce, (zawsze najniższa, to moja norma) potem byłam rencistką najniżej płatnej grupy ze względu na bardzo słaby wzrok, do chwili, gdy się odgórne dyrektywy zmieniły i nagle lekarze stwierdzili, że mogę jak najbardziej pracować (skoro napisałam książkę!) i nic mi nie jest, choć wzrok się pogorszył, a nie poprawił. A potem dostałam bardzo niewielki, najniższy spadek z możliwych w moich okolicznościach. I wykonałam woltę życiową. Która też nie odbyła się szybko, tylko trwała kilka ładnych lat idąc po najniższych kosztach oczywiście.
Po co to wszystko wspominam?
Nastroił mnie do tego wstępny tegoroczny bilans. I robi się z tego jakieś podsumowanie grubszej kategorii.
Bo muszę z innej mańki powiedzieć, że ostatnie kilka lat, bardzo ciężkich, z racji przeprowadzek kilku, i osiedlania się, budowy, remontów, pracy codziennej od rana do nocy, aby sprostać wymaganiom chwili, bardzo mnie zmęczyło. Zaczęłam już szczerze wątpić, że cokolwiek się zmienia na lepsze. Wpadłam w jakąś dziurę kręcenia się ciągle w kółko codziennego kieratu, z klapkami na oczach, z niemożnością wychylenia głowy w świat, z którego w końcu przyszłam (tj. słodkiego lenistwa, to co, że biednego, gdy zawsze był czas na czytanie, kontakty z ludźmi, inspiracje, naukę, przemyślenia, medytacje, pisanie, tworzenie) i którego jakoś wciąż mi teraz brakuje.
Nie jestem Skorpionem. I samo przetrwanie jako takie mnie nie rajcuje. Energie znaku Koziorożca budują, konstruują, wyznaczają szersze od pojedynczego ja cele, planują i wykonują projekty. Systematycznie, krok po kroczku, w czasie tak długim, że tylko Skorpionowi udałoby się go pewnie przetrwać.
I teraz wrócę do wniosków z początku tego wpisu.
Bilansując na zero tegoroczne wysiłki uzmysłowiłam sobie, że osiedlenie się na wsi, praca rolnika, gospodarzenie, rozgospodarowywanie się, ma przed sobą jakąś perspektywę w moim życiu. Inną na szczęście, niż się bałam, że ma. Że jest postęp i rozwój, tylko inny od tego, jaki nawet ja sobie założyłam, tworząc wstępny, intuicyjny plan przyszłości.
Bo, okazuje się, że wpadłam w powoli nabierający rozpędu wir naturalnych energii, gdzie pieniądz - zawsze sytuujący mnie na najniższym szczeblu - jest jedynie elementem, a nie celem, a właściwie może zacząć nawet zanikać, gdyby pojawiła się taka konieczność. Chodzi o żywą na co dzień harmonię rzeczy i istot, o wtopienie się w rytm życia-śmierci na Ziemi, zgranie się z pulsem planety. Tej naszej ostoi, która wydaje się umierać pod naporem ogłupionych i zgłupiałych mrowisk ludzkich, zaprogramowanych na zdobywanie pieniądza, pieniądza, pieniądza, aby przeżyć, przeżyć, przeżyć, do pierwszego, i następnego pierwszego, i kolejnego następnego...
Pracuję, okazuje się, nie dla pieniędzy, ale żeby przetrwać i umożliwić trwanie, a nawet rozwój innym, nie tylko ludziom, których dokarmiam produktami gospodarstwa i owocami mojej codziennej pracy, ale i zwierzętom, żyjącym w obejściu. Karmię je, a przy okazji ziemię, na której mieszkam, one mnie, i trwanie trwa, i jak na razie nie zanika. Póki tylko istnieje płodność stad i gleby, i lasu... Czego daj nam Panie Boże zawsze.

18 grudnia 2012

Bajkowe sumy

Przestało śnieżyć, i przestało przeraźliwie piździć, w ciągu dnia. Wilgotne dłonie przymarzają do metalowej klamki na zewnątrz. Drób, mimo, że dostaje dodatkowe porcje karmy i ciepłej wody, trzymany w zamknięciu większość dnia, jest sfrustrowany i skory do agresji między sobą. Kilka dni temu dostało się jednej sztuce spośród kurcząt jesiennych, padła od dzioba, jak przypuszczam indyka. Dzisiaj uratowałyśmy słabowite drugie kurczę, było przemarznięte i jak się okazało, dlatego, że ma wyrwane pióra na szyi i ramieniu skrzydła. Wylądowało w pudle, gdzie - ogrzane w domu - dość prędko wróciło do przytomności i zjadło z apetytem dwie porcje karmy z miseczki pirata Kluseczki. Śpi teraz w pokoju, w wyściełanym ściółką pudełku nakrytym tekturą. Nie może w tym stanie wrócić do kurnika, bo dostanie ostatecznego łupnia, jest gołe i ranione indyczym dziobem w powiekę. Zasada jest taka: jeśli zwierzę wykazuje apetyt to dobrze rokuje, przynajmniej na przeżycie, choć niekoniecznie na powrót do zwykłego funkcjonowania w stadzie. Potrzymamy kilka dni w cieple, dokarmiając obficie i zobaczymy czy jest poprawa. Wtedy zdecydujemy co dalej robić.

Podliczyłam wstępnie roczne wydatki i przychody rolnicze. I mogę tyle powiedzieć, np. zapaleńcom pragnącym żyć i zarabiać na wsi, że po trzech latach zagospodarowywania tego miejsca po raz pierwszy nasze zwierzęta zarobiły i na siebie (uprawa pola i zakup karmy, nowych sztuk wraz z opieką weterynaryjną) i na KRUS oraz podatki w rozmiarze rocznym. Osiągnęłyśmy zatem bilans zerowy. Przy czym dotacje unijne, które przyjdą w roku następnym okażą się zyskiem, który można będzie obrócić w konieczne inwestycje (ogrodzenia, usprawnienia, naprawy). W praktyce jednak posłużą do bieżących opłat za uprawę pola. W sumie rzecz biorąc, co roku jest ździebko lepiej. Ale, jeśli ktokolwiek myślałby, że na podlaskich lekkich kilku hektarach da się zarobić zadowalająco, startując od zera (czyli bez własnych maszyn, budynków gospodarczych ani mieszkania, które trzeba dopiero zbudować lub wyremontować), to jest w grubym błędzie. Tym niemniej dobry plan, rozłożenie go w czasie i uparta pracowitość pozwala zapuścić korzenie jak drzewo. Może bajkowe...
Nastawiłyśmy się z punktu na cel bardzo skromny. Nie zależy nam na produkcji i powiększaniu zyskowności dla nich samych. Celem jest spokojne życie i zabezpieczenie podstawowych potrzeb, a nie bogacenie się i puszenie piórek. Mam już swój wiek, potrzeby bardzo się skurczyły, do tych najważniejszych.
Aby wszystko zaczęło funkcjonować zgodnie z planem trzeba ten plan wdrożyć, i nie jest to jeden, dwa, ani nawet trzy czy cztery lata. Rozruch trwa kilka ładnych lat ciężkiej, codziennej i pokornej pracy. Żadnych wyjazdów, wycieczek, rozrywek, wakacji, nawet wolnych łikendów czy niedziel. Wyobrażasz to sobie w ogóle, Mieszczuchu?
To, co jest możliwe (abstrahując od zysków, czyli nadmiaru) to - osiągnięcie równowagi. Polega ona na tym, że gospodarstwo zarabia samo na siebie, a przy okazji zabezpiecza gospodarza z rodziną, dając mu opał na zimę i wyżywienie, za darmo. Darmo to niewłaściwe słowo, bo płaci się za to codzienną ciężką pracą własną, chodzi o to, że nie trzeba do tego gotówki, zadrukowanych papierków w garści, aby najadać się do syta przez cały rok i mieć rozpalony piec, i ogrzany dom.
Pocieszył mnie ten obrachowany postęp spraw. Choć z punktu widzenia Mieszczucha nasze osiągi są śmieszne i wydają się jakąś smętną bajką. To jednak mamy dach nad głową, ciepłe mieszkanie, pyszne swojskie jedzenie. I życie na co dzień w otoczeniu, jak z bajkowego obrazka. Bez pieniędzy. Z obrotu rzeczy i procesów naturalnych się biorące.

17 grudnia 2012

Przekop

Podobno wszędzie odwilż. A na Podlasiu zamiecie i zawieje (zawsze zastanawia mnie to powiedzenie meteorologiczne) śnieżne, śnieg padał całą noc i cały poranek. Przekopujemy się przez rosnące zaspy, palimy, zimujemy. Chleb z pieca, ciasteczka własnej roboty, gotuję zimowe, czyli rozgrzewające zupy, a to grochówka na wędzonej kości, a to krupnik, a to żur z kiełbasą, a to kapuśniak czy cebulowa. Lub dla odmiany babka ziemniaczana  ze skwarkami boczku. Przydaje się też domowe winko, które już interesującej mocy nabrało...
Internet jest ciekawą rozrywką w taki czas, oglądanie filmów, wieści fejsbókowe od znajomych, też zakopanych gdzieś na północnym Podlasiu i przerażonych rozmiarem zasp i puściejącą w oczach śpiżarnią. Pierwsza zima dla mieszczucha bywa szokiem.
Nas też kiedyś Podlasie przywitało, w chatce na Dąbrowie, 35-stopniowym mrozem przez prawie 2 tygodnie i 3-dobową awarią prądu.
Odezwał się też sąsiad zza lasu, który jak się okazuje do rodziny wyjechał na święta, więc trochę mi ulżyło.
Awaria prądu w taki czas zdarzyć zawsze się może. Dlatego i na taką ewentualność trzeba być zawczasu przygotowanym. Na wieczory przy świecy spędzane, bez internetu, filmów, radia. Zimą nie problem jest wystawić zapasy lodówkowe na zewnątrz, napalić w piecu i przy świecy robić na drutach lub cerować skarpetki, albo dla rozrywki czytać na głos jakąś powieść z biblioteki na wszelki wypadek wcześniej wypożyczoną.

16 grudnia 2012

Trwanie i wytrwanie

Całodniowa zawieja śnieżna wymusiła na nas już dwukrotnie odśnieżanie. Choćby drogi od garażu do bramy (dalej stara się gminny spychacz), i dojścia do piwniczki. Która w taki czas właśnie okazuje swoją moc i przydatność. Wyciągam z niej rozmaite zapasy, weki, soki, kapustę, ziemniaki, warzywa, a także, gdy mocniej przymrozi - piasek do kocich kuwet, zgromadzony wcześniej w kilku zbiornikach.
W lżejszy czas od mrozu, taki jak dzisiaj, udaje mi się jeszcze ukopać szpadlem piasku, po odgarnięciu warstwy śniegu i jesiennych liści. Staram się oszczędzać zapasy. W końcu "zima się jeszcze nie zaczęła", jak nam przypomniał Miro onegdaj.
No, więc na zewnątrz wieje i pada, nasza chata, jak i oboro-kurnik przypominają eskimoskie igloo, z zewnątrz góra śniegu, wewnątrz ciepło i zacisznie. Oto nasze kocury, dwaj bracia jedynacy, Jasiek syn z pierwszego małżeństwa Łatka i pirat Kluseczka z drugiego. Grzeją się zgodnie na parapecie, pod którym kaloryfer ogrzewa im stópki i ogonki.


Taki codzienny widok ostatnio generuje w nas tym większy smutek i zastanowienie. Nad tym, jak się to życie dziwnie plecie. A to z powodu tragicznego wydarzenia, którego doświadczył nasz sąsiad zza lasu ponad tydzień temu. Mianowicie spłonęła mu jego chata, a w niej - pod jego nieobecność - zamknięte trzy psy. Z którymi u nas nierzadko bywał.
Nie wnikam w przyczyny. Mieszkając na Podlasiu, w krainie drewnianego budownictwa zdążyłam się oswoić i uczulić na wypadki pożarów, zwłaszcza starych domów, zimą. Zwłaszcza takich ze starymi nieprzeczyszczonymi kominami i nieremontowanymi piecami, albo parciejącymi przewodami elektrycznymi, pamiętającymi czasy Gomułki i Gierka co najwyżej. Dlatego nie sugeruję się negatywnie przekonaniem naszego sąsiada o tym, że został podpalony przez nieznanych sprawców. Aby taki sąd wydawać od razu trzeba mieć niezbity dowód, albo... być z wielkiego miasta.
Dowiedziałam się o wypadku kilka dni później, jak wszyscy, z... fejsbóka. Z krótkiej wiadomości, jaką sąsiad zza lasa puścił w Polskę. Choć był już wieczór i istne lodowisko na zaśnieżonej drodze między-gminnej i leśnej, wyruszyłyśmy natychmiast samochodem sprawdzić, jak się sprawy mają naprawdę. Tak to brzmiało nieprawdopodobnie. Jak złośliwy żart. Po drodze zatrzymali nas pogranicznicy. Śnieg zawiał tablicę i nasze lokalne numery, a oni trzepią teraz wożących towar przedświąteczny, wiadomo jaki. Zapytani o pożar w sąsiedniej wsi, nic nie wiedzieli, nie słyszeli. Inna gmina i już przepływ informacji nie działa, jak widać. Trafiłyśmy pod znaną nam chatę, w miałkim świetle oddalonej latarni prezentowała się nijako, dach zawalony co najmniej w połowie, czerń zgliszcz i opalonych ścian. Wokół ciemno. Także w oknach domów sąsiednich. Postałyśmy i zawróciłyśmy, wstrząśnięte.
Wypadek sąsiada zza lasu, za pośrednictwem internetu, wstrząsnął wielką ilością jego znajomych i nieznajomych mu ludzi. Którzy zorganizowali się i ślą mu aktywnie pomoc. Ja jednak widzę to lokalnie. I tak jakoś lokalnie mi głupio. I ...nijako. Zwłaszcza, że wciąż nie można się do sąsiada zza lasu zwyczajnie dodzwonić.
A wiatr duje i śnieg zawiewa...

14 grudnia 2012

Zimowe widoczki

To już kiedyś było, powiecie... a ja powiem na to, i jest! Znowu, cały czas, trwa. Oto nowe zdjęcie tego samego widoku.
Czyli stary dąb na uroczysku naprzeciw naszego obejścia. Dębica. Zwę ją Kwoką. A dlaczego? To trzeba się drzewu lepiej przyjrzeć, i to w czasie, gdy wysiaduje...


Poniżej nasza sarnia gromadka. No, bo jeśli miejscowi nazywają sarny kozami, to czemu tego nie odwrócić?


Zimowe rozrywki właśnie tak się mają...


Towarzyszy im oczywiście Kola. Z nosem w śniegu.


12 grudnia 2012

Kiełbasienie domowe

Zajęć ostatnio mnóstwo i trzeba było im codziennie sprostać. 
To jedno z nich. Jesienne robienie kiełbasy.


Te niedociągnięcia w wędzeniu (oj, wędzenie w zimie trwa długo i bywa skomplikowane z różnych przyczyn naturalnych) zostały potem wyrównane w piecu ścianowym podczas zapiekania (zamiast sparzania w gorącej wodzie).
Wyszło 6 kilogramów. Jakieś dwa z nich suszą się teraz na hakach na ściankach pieca ścianowego (w Polsce: kaflowego, na Polesiu: ogrzewnikiem zwanego). Na tradycyjnej czarno-białej gazecie wiszą, aby tłuszcz kafli nie zalał, mniam!

10 grudnia 2012

Na rozgrzewkę

I przyszła pracowita sobota. Anna pojechała z chłopakami do lasu wcześnie rano. Gdzie dojechał właśnie umówiony traktorzysta. Chłopcy ładowali i rozładowywali, ładowali i rozładowywali, ładowali i rozładowywali, ładowali i rozładowywali.


Tak cztery razy obrócili, prawie pod zmierzch im zeszło, czyli w okolice godziny piętnastej czasu zimowego środkowoeuropejskiego. Oto jedna fura i druga koło niej...


Efekt wygląda tak. Na papierze, czyli asygnacie z leśnictwa to 4 metry przestrzenne drewna. Koszt sto złotych. Gdy doliczyć inne koszta gotówkowe (wynajem pomocników i traktora) wychodzi 4 fury drewna w koszcie jednej. A jeśli policzyć inaczej, czyli żerdzie świerkowe po cenie sprzedaży od sztuki, wychodzi o wiele więcej oszczędności. Część z tych żerdzi da się przetrzeć na pół i będą z nich dwie. Na ogrodzenia chroniące przed zwierzętami płowymi i naszymi kozami.


Znam ludzi, którzy twierdzą, że spalają przez zimę w swoim domu 17 metrów drewna, czyli 4 razy więcej!. Trudno mi w to uwierzyć, patrząc na tę kupę. Chyba inne metry mieli na myśli... Nam tak wystarczy spokojnie na całe zimowanie. 


I na rozgrzanie portret perlika-afrykańczyka, czyli przykład męskiej urody (mnie w tym wszystkim zawsze interesuje Projektant). Perliczy gatunek afrykańskich kuraków tym się charakteryzuje, że trudno jest odróżnić samca od samicy. Różnice są niewielkie i wykształcają się dość późno. Oto je zaczęło być widać. Chodzi o te czerwone wisiorki na podgardlu., których samiczki nie mają. Bo hełmy są takie same. Aż mnie kusi, aby je dotknąć i sprawdzić czy są twarde, czy miękkie.

7 grudnia 2012

Końskie życie

Niektórzy dopiero śnieżynki spadające z nieba oglądają albo podziwiają na ziemi od niedawna, a my już z zimą dawno obeznane i przystosowane, wraz ze zwierzyną, jesteśmy. Wciąż do-pada nowa warstwa śniegu, a rano wita trzeszcząca i śliska od nocnego mrozu dróżka do obory. Kury i kaczki wypuszczam około południa, śniadanie dostają wewnątrz kurnika. Aby około 15 z powrotem tam wrócić i grzać swoje lokum własnymi ciałami.
Doszło zrzucanie siana z górki nad oborą co 2-3 dni. I owies i żyto znikają szybciutko. Zatem wyznaczyłam już ze stada drobiu wszystkie zdatne sztuki na ubicie, aby zwiększyć tym samym zapas karmy dla młodszej i potrzebnej w przyszłym roku reszty. Dziś trafił na pieniek jeden z młodych, tegorocznych kogutków. Na początku było ich wszystkich 5 plus szef, a zostało 3 (z szefem), jastrząb zabrał resztę. Udało się jednego na tyle szybko znaleźć, że dostał się psu w prezencie, co nieco zmniejsza stratę. Zatem nie ma co zwlekać, zamrażarka przecież i tak wciąż chodzi.
Czyli dzisiaj znów na piecu rosół się kitrasił, tym razem z dodatkiem imbiru, na sposób chiński ugotowany. Jutro chłopaki będą zwozić drewno, przyda się im rozgrzewający posiłek po pracy.

Wczoraj zaś, gdyśmy tak na podwórzu z drobiem i kozami się zabawiały w południe, całkiem słoneczne i w miarę ciepłe, rozległ się w powietrzu nagle niepokojący dźwięk.
- Koń zarżał?
Poszłam za chatę, w stronę głosu popatrzeć. Myśląc, że może kuc Iwana (obecnie jedyna koniowata istota na naszej wiosce) znowu się zgubił i trzeba go namierzyć, jak to mu się już kilka razy zdarzyło. Po chwili ukazała się w oddali na drodze sylwetka człowieka prowadzącego konia.
- A po cóż on tu do naszej wioseczki skręcił? - zdumiałam się.
Po kilku minutach człowiek ów doszedł do naszej zagrody i patrzę, oczy przecieram, zwraca się ku naszej bramie. Konia przy niej zostawił, a sam wszedł na podwórze. Starszy, siwy mężczyzna.


O, tak to wyglądało.
Na widok nieznanego potwora u wrót indyki zaczęły w te pędy uciekać.


A kury ukryły się stadnie w kurniku.
Hm, człowiek ów okazał się znanym powszechnie w naszej gminie hodowcą dużych zwierząt. Zwie się go Farmerem, albo - nie wiedzieć czemu, może kiedyś był podobny? - Hansem Klosem (i nie chodzi o znanego bloggera w sieci, o nie, choć ten może się i zainspirował był, kto wie?). Jako hodowca stanowi prawdziwą zagwozdkę dla sąsiadów oraz systemu władzy. Bowiem wszystkie swoje zwierzaki trzyma luzem, bez obory jak, i bez paszy. Czyli stosuje chów wolny, bezoborowy i ekologiczny, a nawet paleolityczny (jakby niektórzy powiedzieli, i libertariański). I krowy, i konie, i świnie, i podobno kozę też ma, jak mi się pochwalił. Wszystkie zimową porą porosłe gęstą szczecią, mnożą mu się zdrowo i nic im nie dolega, chyba, że któreś akurat padnie. Ale to się każdemu hodowcy przecież zdarza.
Problem dla systemu stwarza on taki, iż jego ranczo nie mieści się w konwencjach unijnych w żadnym wypadku, a stada nie trzymają się jego ziemi, tylko buszują najczęściej po działkach, ogródkach i sadach przyległych właścicieli ziemskich. Pustosząc je oczywiście i niszcząc. Gmina na skargi zareagowała jakimiś kontrolami i z innych urzędów też byli, nadziwowali się, Farmer żadnych kar nie uiszcza, bo z czego, poszkodowani podali sprawę do sądu i urząd tę sprawę przegrał. Został wyrokiem zobligowany do znalezienia lokalu dla zwierząt Klosa na zimę. Od miesięcy wisi zatem w urzędzie ogłoszenie poszukujące chętnego rolnika z pustymi budynkami gospodarczymi, który by się zgodził przechować ów inwentarz u siebie, za opłatą oczywiście. I nikt się nie zgłasza, choć pustostanów na podlaskich wioskach większość stoi. Nie chcą ludziska, bo kto by chciał ze zwierzyną, która nigdy w budynku nie stała, użerać się?
- Konie mi uciekły - oznajmił Farmer słodkim głosem, witając się - Jak je prowadziłem przy torach. Pobiegły asfaltem, nie było ich tutaj?
- Nie. A ile uciekło?
- 9 sztuk. Tylko ta jedna klaczka została, bo ją prowadziłem...
Na jego prośbę wykonałyśmy telefon do sołtysa z drugiej wsi z zapytaniem, czy ich nie było. I do innej też. Nie było.
Niezbyt zmartwiony Podlechita poprzyglądał się naszej koziarni, kapelusz na głowę leniwie wcisnął i odszedł w końcu z wolna, tak jak przyszedł. Zapewne w kierunku domu swego, co mu gmina za swoje pieniądze odremontowała, bo konie jego do wolności nawykłe, w lesie z głodu nie zginą i pewnie gdzieś ktoś je znajdzie i da znać.

3 grudnia 2012

Biało wszędzie

Wedle prognozy z internetu wziętej miało obficie śnieżyć w sobotę, tymczasem zaczęło wczoraj, tj. w niedzielę przed zmrokiem. Jak to na Podlachii, wsio z opóźnieniem się odbywa. Można się przygotować zatem.
Ponieważ ową prognozę wypatrzyłam na początku ubiegłego tygodnia, Anna zagęściła ruchy i stoczyła walkę w lesie. Nawet w środę i mnie wzięła, takiego słabeusza, akurat narzekającego na bóle "kamionkowe", bo nikogo nie było do pomocy. (Sławko odebrał "wypłatę", czyli zapomogę z gminy i tyle go było widać, od dawna). Nie powiem, las piękny, pachnący świeżo ściętą świerczyną, usłany zielonymi gałęziami bardzo wydał mi się cudowny. Ale już po godzinie dźwigania co krótszych żerdzi na kupę przy drodze, piękno jakby znikło sprzed moich oczu. Po czterech godzinach byłam dętka. I na drugi dzień także.
Na szczęście Anna przyskrzyniła wtedy odpowiednio wcześnie rano Sławka i zabrała go do lasu, i wtedy dokończyli dzieło. Wszystkie pnie i żerdzie z działki, wcześniej pozbawione siekierką gałęzi znalazły się na kupach, czekają na oszacowanie przez leśniczego i zwózkę do domu.
Oprócz świerkowych żerdzi, z przeznaczeniem na ogrodzenia, znajdzie się i trochę olchy, sosny i brzozy, do palenia.

W piątek zaś zajęłam się rozruchem wędzarki. Na pierwszą próbę poszły trzy ostatnie sery, które uzbierałam. Drzwiczki okazały się szczelne, wędzarka zdatna i długo nagrzewająca się, zatem dobra do wędzenia zimnym dymem. Wieczorem już wyjęłam owe sery, pachnące jabłoniowym kadzidłem, ale nieco za wcześnie to zrobiłam, jak na moje oko. Wniosek: długość wędzenia zależy od wielkości sera, te moje najmniejsze nie były i jeszcze dwie godziny lepiej by im zrobiło. Tym niemniej kończymy już zjadać jeden z nich. Drugi dostanie najlepszy "stały klient" w nagrodę za wierne zamawianie przez cały sezon. Mam nadzieję, że zbytnio krytyczny nie będzie...

No, to z wolna zaczynamy zimowanie.
Nawet Łacio nocuje w domu, rozciągając się na moim łóżku, wraz z Kicią i Kluską tak, że dla mnie zostaje zaledwie skrawek miejsca i walczę z nimi o kołdrę.
Anna co drugi dzień wypieka chleb w ścianowym piecu i od czasu do czasu drożdżowe ciasto. Wczoraj zakończyłam wyrób serów podpuszczkowych, ostatnią goudą. Kozy, przeszedłszy na karmę zimową, owies, siano i gałęzie sosnowe, zmniejszyły już na tyle mleczność, że starcza na mleko do kawy, psu i kotom, czasem jakiś budyń. Resztki zlewam do kamionki, a gdy mleko skiśnie, robię twarożek. Można go także wędzić, zatem spróbuję następnym razem i takiego wynalazku smakowego.

25 listopada 2012

Legendy miejskie na tematy wiejskie

Od kiedy postanowiłyśmy dać sobie na luz z Projektem i przestać się spieszyć od jednego nierealnego terminu do drugiego, a zatem skorzystać z możliwości przedłużenia umowy o 3 miesiące, zrobiło się jakby mniej napięcia. Choć wcale nie mniej pracy.
Ania przechodzi zaprawę w lesie i obłupuje cienkie świerkowe żerdzie z gałązek, siekierką. Układa się to na stos, potem wyciąga z działki na skraj przy drodze, a następnie załadowuje na przyczepkę i na koniec zawozi do domu. Raczej trzeba się spieszyć, niż zwlekać, ze względu na jeszcze znośną temperaturę i wilgotność. Gdyby spadł śnieg lub zaczęło lać, sprawa nie będzie już taka prosta. Dlatego codziennie zostawia gospodarstwo na mojej głowie i rano jedzie do lasu, aby wrócić około piętnastej, tj. godzinę przed zmrokiem, na obiad.
Ponieważ wycinka trwa także w lesie przylegającym do nas bezpośrednio, a kozy pasjami uwielbiają okorowywać świeżo ścięte gałęzie sosnowe (robią to zdumiewająco błyskawicznie i dokładnie), skończyło się puszczanie ich samopas, trzeba pilnować, aby leśnym ludziom nie szkodziły. Dzisiaj stałam z nimi dwie i pół godziny na ugorze, w swetrze i szaliku, tupiąc zmarzniętymi nogami i chuchając w skostniałe palce u rąk. A one jak jakieś żarłoczne bestie, istne karaluchy wśród roślinożerców, tygrysy na młode drzewka, chrupały i przegryzały, zagryzały i przełykały korę i gałązki krzewów czeremchy, brzóz i bliżej nie znanych, czyszcząc najbliższą przestrzeń może nawet szybciej i lepiej, niż kombajn leśny.
W permakulturze (którą wyznają głównie Mieszczuchy) żywa jest legenda o wynajmowaniu stada kóz do czyszczenia nieużytków z chaszczy. To bajka, proszę nie brać tego dosłownie. Aby 10 kóz zjadło doszczętnie zakrzaczenia na przestrzeni hektara trzeba by je tam wypasać najmniej kilka sezonów! uwzględniając odrastanie owych krzewów od korzeni. Dzieje się tak dlatego, że kozy nie są systematyczne, a w okresie wiosenno-letnim najadają się dość szybko liśćmi owych zakrzaczeń, samych gałęzi raczej nie naruszając jakoś bardzo szkodliwie. Tylko jesienią, czyli raptem przez październik i listopad, gdy liście leżą na ziemi, najlepiej już zgniłe (bo takie suche, do pierwszych jesiennych opadów także chętnie zjadają w dużych ilościach), kozy biorą się za gałęzie i korę. Taki żer powtarza się jeszcze w marcu-kwietniu, gdy liście jeszcze nie ruszyły. Kiedy tylko pojawia się zielone, kozy tracą apetyt na drewno i korę, przynajmniej w zakresie widocznym dla liczącego na ich pomoc w usuwaniu chaszczy, gospodarza.
Jednym słowem nasz kawał nieużytku, wielkości teraz około pół hektara, od początku jest przez nie odwiedzany i stado bywa tam na długich wypasach i wciąż nie ma żadnego widocznego rezultatu! Żadnych wyraźnych zniszczeń. Czeremchy i brzozy, nawet te znacznie połamane, odrastają bez trudu i każdego roku wracają do pierwszego rozmiaru.
Tym niemniej, muszę przyznać, że mniejsze przestrzennie chaszcze zanikają skutecznie, kiedy codziennie kozy przez nie przejdą. Tak się stało w akacjowym zagajniku za chatą, gdzie początkowo wejść się nie dało, taki był busz z młodych samosiejek robiniowych i klonowych. W tej chwili, ale mówię to na czwarty sezon od początku ich żerowania  w tym miejscu, jest tam piękny, wypielęgnowany park, stare drzewa rosną nienaruszone, młodych brak. Uschły, połamały się, poszły na chrust. Podobnie nasze kozuchy popracowały w zagajniku olchowym koło Góry (własności nie wiadomo czyjej, podobno gminnej) i stary Mikołaj jest z tego teraz bardzo zadowolony:
- Wreszcie widzę co się dzieje na drodze, wcześniej się nie dało nic zobaczyć, taka była zasłona.
No, i wjazd do naszej wioski naprawdę kulturalnie wygląda.
Wypas tychże zwierzów strasznych bywa zabawny. Można poćwiczyć tai-chi wśród krzewów, potresować psa, pobawić się z asystującymi kocurami i gęsią-"kozą", pomedytować.
Wystarczy jednak ruszyć się cichaczem, kozy natychmiast porzucają swoje pasjonujące obżarstwo i truchtem biegną za pasterzem, wracając za nim do nudnej zagrody albo obory. Gusia dreptu-dreptu posuwa się za nimi, witana gromkimi kwakami kaczora czekającego na podwórzu i uszczęśliwionego jej widokiem.

Rozpalam w piecu, rozgrzewając się powoli. Odgrzewam obiad. Wraca Anna, równie zmarznięta. Ale jeszcze na tyle w formie siekierkowej, że pyta:
- A może by tak kurę jakąś zadziabać dzisiaj?
- O, tak. Możesz tę brązową, najstarszą, albo któregoś koguta. Jest jeszcze kilka starych zielononóżek.
I niewiele myśląc, ledwie mrugnąwszy, i ja i ofiara, już kura ubita, chwil kilka potem oskubana i wypatroszona leży w kuchni na blacie.
Będzie rosół i kilka zup z wkładką mięsną. I przypomina mi się rozmowa z jednym Mieszczuchem, która mnie tak zdumiała, że musiałam się długo zastanawiać. I doszłam wreszcie do wniosku o co mu szło, i dlaczego miał ten problem. To znaczy problem ma drugie dno, takie mianowicie, że współcześni mieszkańcy miast tak zatracili korzenie i kontakt ze wsią, że wszystko jest dla nich zdumiewające i niebywałe. Nawet oczywista oczywistość.
Otóż Mieszczuch ów, młody mężczyzna, ojciec rodziny stwierdził, że kupił kiedyś kurę od rolnika, ale okazało się, że jest... gumowa. I spytał czy wiem dlaczego. Czy to wina karmienia? czy rasy takiej "gumowej"?
Tak mnie zaskoczyło to porównanie, że nie wpadłam na prostą myśl. Że, jako Mieszczuch karmiony od zawsze sklepowymi kurczętami, wypasanymi sterydami i hormonami, nigdy nie jadł mięsa ze starej kury! Ot, i cała tajemnica! Wiek zwierzęcia.
To i starą krowinę zjadano niegdyś ruszając sto razy szczękami przy każdym kęsie (jak mnie objaśnił był Tadzio na Dąbrowie, nasz tamtejszy rębajło).
Zatem dodaję praktyczną radę rolnika i każdego Wieśniaka dla nieświadomych i skłonnych do podejrzenia, iż zostali oszukani przez nieekologicznego i sprytnego chłopa - Mieszczuchów.
Ubicie starej kury jest jak najbardziej ekologiczne i jedynie słuszne w hodowli. Stara, to znaczy mająca 2-3 lata, rzadziej więcej, tyle bowiem trwa u niej okres największej nieśności i kwokanie. Nie jada się jej tak, jak kurczaka ze sklepu, w szybko przyrządzanej pieczeni, bowiem ekologiczna kura rosołowa, jak sama nazwa wskazuje nadaje się głównie na rosół. Gotowany nie pół godziny, ani nawet godzinę, a dwie godziny 20 minut (według Francuzów) co najmniej! Taki rosół jest i wzmacniający i rozgrzewający, i smaczny (zwłaszcza z domowym makaronem), w przeciwieństwie do rosołów ze sterydowych kurcząt, które w kilkanaście tygodni osiągają wygląd super-kury i jest z nimi tak, jakby się zjadało 3-5 letniego dzieciaka wyglądającego na 18! Łykając przy okazji jego nadmiarowe hormony wzrostu, zapas antybiotyków i ogryzając zrzeszotowiałe i łamliwe kości. Jakie ich zdrowie, takie i twoje zyski, zjadaczu!
Jeśli ktoś ma cierpliwość gotować rosół dłużej, to można osiągnąć odparowany poziom bulionu i zrobić po prostu galaretkę z owej kury rosołowej. Mięso, odchodzące od kości i rozdrobnione, wtedy na pewno nie jest już gumowe i trudne do ugryzienia i przeżucia.
Ale, panie dzieju, do czego to doszło? swoją drogą, gdy ludzie nie wiedzą, że mięso ze starej sztuki trzeba inaczej przyrządzać, niż z młodej?
Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie wydziwiam, ani się z nikogo nie śmieję. To jest naprawdę poważna sprawa i ważna - jak się okazuje - informacja dla wielu miejskich konsumentów, chcących uczciwie przejść na ekologiczne jedzenie prosto od rolnika. Ale nie posiadających oczywistych doświadczeń praktycznych i wiedzy. Gdzie mają ją zdobyć? jeśli rolnikowi nawet do głowy nie przyjdzie objaśnić rzecz (bo każdy w jego mniemaniu to wie), a Mieszczuchowi spytać (bo żadnemu nie przyjdzie do głowy, że kura może być gumiasta, i w ogóle... stara!).
Podobnie jest z gęsią i innym drobiazgiem, z krową, z koniem, owcą i kozą też, zapowiadam.
W przypadku gęsi rzeczywiście w sklepie można trafić starą (1-2 letnią), a nie jest to nigdzie napisane na etykiecie. Gęsi, o ile wiem, nie szpikuje się jakoś specjalnie hormonami wzrostu, bo idzie też na pierze i jaja, więc rośnie w zgodzie ze swym wiekiem biologicznym (jak mniemam, ale może się mylę). A tylko młodziutka gąska nadaje się na dobrą pieczeń, czyli taka jednosezonówka, urodzona wczesną wiosną, ubita jesienią, po letnim wypasie na łące. Czyli można mieć pewność co do jej wieku i przydatności pieczystej kupując bezpośrednio u hodowcy, a nie w sklepie, już w formie zamrożonej. Co do młodości można mieć pewność przy kaczkach sklepowych, bo te żyją przeważnie tylko 3 miesiące, z tej racji, że szybko rosną.
Rada: stara gęś świetna jest na pasztet, półgęsek, rosół i smalec, którego ma dużo w sobie (w przeciwieństwie do młodej gąski, przeważnie chudziny). A smalec ma zdrowotny i wyborny, no, i rosół z niej tak silnie pobudza ślinianki, że w moich rodzinnych stronach podawano rosół z gęsiny jako pierwsze danie na weselnych przyjęciach wiejskich, aby pobudzić apetyt gości na inne przysmaki. To prawda, nie ma nic lepszego!

I tyle mego wioskowego wymądrzania się na dzisiaj. Zbliża się 18. Wszystkie zwierzęta już nakarmione śpią cicho, chyba obejrzę jakiś film z YT i położę się spać. Dobranoc.

23 listopada 2012

Poprawka

20-go Felicja zaliczyła poprawkę, czyli wylądowała na kilka godzin u Kuby.

19 listopada 2012

Uaktualnienia, czyli zdjęcia wybrane

Zainfekowany komputer udało się odblokować. I od razu pokazuję zaległości. 
Ktoś pamięta tegoroczny śnieg i atak zimy? Nasze ptaki już zapomniały, ale przecież przeżyły wtedy wielki szok. Spójrzcie na indyki, amerykanów w końcu, jak dostrzegłszy przez szybę kawałek zielonego lata zaatakowały okno kuchenne od strony wschodniej. Tkwiły tam blisko godzinę.


Dalej widać już wyraźne ocieplenie. Stosunków pomiędzy Klusiem i Kolą. Oboje teraz są z defektami fizycznymi, Kola kuleje, a Kluska został trwale piratem. Patrząc w gwiazdy na daty i układy zauważam, że coś się jakby odbiło, powtórzyło i wyrównało między nimi. W górę serca!


A oto Gusia, bardzo dawno nie zaglądająca na bloga. Jak na razie ma wciąż towarzysza, ostatniego niedobitka (bo stawiam na to, że to kaczor) z kaczej ferajny tegorocznej. Coś mi się wydaje, że planuje odlecieć do nieba około świąt grudniowych. Gusia niechaj wtedy pomyśli poważnie o znoszeniu jaj, bo jej na razie nie w głowie, z powodu bycia w stadzie. A kury przestały się nieść zupełnie i jest potrzeba, aby się postarała szczerze, jak co roku.


Bruku, który nadal powstaje, ani Czaru Podlasia jeszcze wam nie pokażemy, czekamy na jakiś efekt wizualny, bo na razie go jeszcze nie ma. Ale za to w porze o zmierzchu prezentuje się ognisko rozpalone w grillu, dla ogrzania zmarzniętej brukarki. Obok grilla wędzarka, obdarowana właśnie przez stolarza drzwiczkami z dębowych desek. Z boku wedzarki wystaje półka marmurowa, podarowana nam niegdyś przez pewnego miłego gościa, która dość długo czekała na swoje zastosowanie. I ot, jest i posłuży.


No, i to by było na tyle na razie.

17 listopada 2012

Szlifowanie bruków

Zimno się zrobiło. Listopadowe mgły zalegały dzisiaj cały dzień. O poranku rozbijam cienką warstwę lodu w garnku z wodą dla kur stojącym jeszcze na zewnątrz.
Pierwszy pokaz Projektowy już dwa razy był planowany i odwoływany. A to święta, a to inne święte dnie, a w końcu zdecydowałyśmy, że trzeba wszystko skończyć, dopiąć i dopiero wyjść z czymkolwiek do ludzi. Przymrozki nocne sprawiły, że farba nie schnie, mimo palenia pod płytą w chatce i wszystko rozwleka się w czasie. Trudno, życie nauczyło mnie cierpliwości. Zwłaszcza tutaj, na Podlasiu. Gdzie nikomu nigdzie się nie spieszy.
Zdołałam pomalować kredens, "czar Podlasia", oraz dwa razy podłogę w chatce, na olejno. Pomagałam Ani kończyć bruk dębowy, tj. robiłam mieszankę żwiru z cementem i upychałam ją pomiędzy drewnianymi klockami. A Anna od dwóch dni, porzuciwszy jakże pasjonujące zajęcie drwala w lesie, zajęła się brukiem kamiennym, okalającym grillo-wędzarnię. W tym celu pozbierałyśmy już wcześniej wszelkie kamienie z obejścia i naszego pola, oraz co udatniejsze z kupy żwiru, który pozostał po budowie. Znalazłam też trochę fajnych okazów przy drodze i blisko Góry naprzeciw. Dziennie udaje się ułożyć około metra kwadratowego, tak samo na mieszance żwiru z cementem. Moim zdaniem prezentuje się bardzo fajnie i naturalnie.
Zdjęcia niestety, choć są cykane na bieżąco, pokażemy później. Komputer, w którym jest ściągarka zdjęciowa dostał wirusa i na razie nie daje się odblokować. Testujemy różne antywiry.
Kola po okresie półtora tygodnia znów wylądowała u siemiatyckiej lekarki. Z nogą bez zmian kulejącą. Zrobiono zdjęcie rentgenowskie. Pokazało, że stawy ma w doskonałym stanie, żadnych zmian ani zwyrodnień. I pewnikiem wiązadło poszło w kolanie. Pani weterynarz nie podjęła się ręcznego badania czy też próby ewentualnego nastawienia kości, gdyż, jak stwierdziła, do tego trzeba zdecydowanej męskiej ręki. I dała adres białostockiego ortopedy zwierzęcego. Czyli, Kola dalej bierze "wzmacniające" sterydy i dalej kuleje, i dalej nie wiadomo co jej jest. Poszła tylko kasa i czas. Ale ja się cieszę choćby wiadomością, że ma zdrowe stawy. Poza tą niezrozumiałą kontuzją. Od tej pory, na pocieszenie, Ania zabiera Kolę za każdym razem do sklepu i gdziekolwiek jedzie samochodem. Pies jest szczęśliwy i uczy się w drugiej połowie życia szlifować miejskie bruki i trawniki.

11 listopada 2012

Kaczka dziwaczka cała w buraczkach

Dzień świąteczny. Nie spodziewałam się po nim ogólnie rzecz biorąc czegoś pozytywnego, bo od kilku dni co najmniej odczuwałam narastające "w powietrzu" agresywne nastroje, była w tym złośliwość i patologiczna brutalność męskich psychopatów, przekrzykujących się gdzieś między sobą. Nie dziwcie się mojemu opisowi, takich intuicji nie sposób opisać innymi słowami. Na przekór tym zwidom wewnętrznym najpierw przez kilka godzin w nocy recytowałam modlitwę, usiadłszy w łóżku, a dzisiaj od późnego rana zabrałam się za przygotowywanie niedzielno-niepodległościowego obiadu.
Co na niego poszło?
Ziemniaki, żółtawej rasy, najsmaczniejsze, z pola naszej pani sąsiadki. Czerwone buraczki, z naszego ogródka, ugotowane, starte, doprawione cebulą, czosnkiem, majerankiem, jabłkowym octem własnej roboty oraz olejem lnianym zakupionym u znajomych znajomych z domowego tłoczenia. Prawie wsio swojskie, tutejsze.
A jako clou całości kaczka. Pierwsza, która została ubita, pod koniec sierpnia. Rozmrożona wczoraj, dzisiaj natarta majerankiem i solą oraz napełniona dojrzałymi antonówkami z naszego sadu. Upieczona w elektrycznym piekarniku we własnym tłuszczu. Piekła się tyle, ile ważyła. 2,5 godziny.
Gusia, choć "Polacy nie gęsi", przeżyła tym sposobem kolejny rok. I ma się dobrze.
Kaczce zaś można by ze dwa głębokie symbole narodowe przypisać, o ile nie trzy. Począwszy od kaczki dziwaczki.
No, i co?
Zjadłyśmy najlepsze części kaczusi już w okolicy zmierzchu, czyli przed 16 według zimowego czasu. Ja jedną pierś, Ania udko i skrzydełko. Każdy to, co lubi najbardziej. Potem zaś popitka, mocna, 60-stopniowa nalewka na syropie z mniszka. Z kieliszeczka.
I na ukoronowanie patrzymy w internetowe przekazy tego, co dzieje się w stolicy. I co? Jacyś jedni, którzy kaczki pieczonej z jabłkami i podawanej w buraczkach nie jedli dawno, może nigdy, walczą na wodę i huki i pałki jedni ze swoimi. A ja patrzę. I nie wiem co rzec. Chyba beknę.

6 listopada 2012

Działy, działki i przydziały

Deszczu ciąg dalszy. Choć dzisiaj lało z przerwami. Mimo wszystko fakt, miejscowi mieli rację. W chwili zejścia śniegu i powiania ogona Sandy Ania przyniosła z lasu koszyk pełen opieniek. Drugi nazbierała w naszym ogródeczku. W tym roku nie było pieczarek, tylko latem jakieś takie podobne do psylocybów (nie próbowałam, nie wiem) wyrosły, a teraz opieńki. Obrałam je pracowicie, garść ususzyłam (żeby miały jakiś nadzwyczajny smak to nie powiem, no, ale może właściwościami nadganiają), a resztę ugotowałam i część posiekałam na drobno. Poszła do kotletów mielonych "po podlasku", jak je nazywam, bo mnie tego nauczyła Podlasianka, pani Hela. A druga część wylądowała w zamrażarce, na później.
Anna, namówiona przez Sławka, pojechała wczoraj raniutko, o świcie do leśniczego i "wzięła działkę". W pewnej odległości od naszej chaty, ale niedużej. Znaczy to, że będzie czyściła las i zbierała w nim gałęzie, wycięte i pozostawione przez drwali. Świerkowe. Konkretnie chodzi o żerdzie na płot i ogrodzenie, które planujemy w przyszłym roku postawić na nowym polu (żeby uprawy przed dzikami i zwierzyną płową ochronić). No, i trochę gałęziówki do pieca zwieźć. "Drewna nigdy dość" - jak mówią miejscowi. Płaci się na koniec leśnictwu jakieś kilka złotych za metr przestrzenny. Na razie nowa siekiera kupiona. Czy jadowita czas pokaże.
Poza tym Kola wylądowała u zwierzęcego lekarza, aż w Siemiatyczach (bliżej nie ma żadnego od domowych czworonogów). Skręciła sobie tylną nogę podczas ruszania biegiem na kozy i od tej chwili kuleje. Nie udało się zrobić rentgena, bo lekarka nie mogła rozciągnąć odpowiednio łapy. Pies dostał zastrzyk przeciwzapalny i tabletki do codziennego łykania (hm, pożarcia) i za tydzień ma się zgłosić na prześwietlenie. Być może to tylko naderwany mięsień lub skręcone ścięgno. Oby. W każdym razie, jako wilczur, specjalnie narażony na choroby stawów, i w ogóle duży pies, ma się oszczędzać i nie forsować nóg nadmiernym bieganiem. Z wolna staje się leciwa, niestety.
Hm, przybliża to do nas sprawę wzięcia na wychowanie kolejnego psa. Musi jednak być to jakiś sprawny zagrodowiec, zdatny do zaganiania zwierzyny i pilnowania porządku na podwórku, żaden kłapouch, kanapowiec czy myśliwiec gończy, ani tym bardziej pies-morderca. Nie mam zbytniego pomysłu na rasę. Wilczury z charakteru i prezencji podobają mi się najbardziej, dobrze wychowane są bardzo pomocne i karne w obejściu, czego Kola jest dowodem. Albo nieduże wiejskie kundle, niezbyt agresywne, sympatyczne, zmyślne i inteligentne. Sprawa zostaje odłożona do przemyślenia i przyszłego roku. Idzie zima, a nowego psa chcemy do budy (tak, panowie i panie krzyk-ekologowie) przysposobić, a nie do zalegania w domowych pieleszach. Od kanapowania są koty.

5 listopada 2012

Koniec tu i teraz

Ponieważ dzisiejsza poranna ulewa znów przywołała moje wakacje, mogłam trochę swobodniej pomyśleć na abstrakcyjne tematy. W każdej wolnej chwili pcham tłumaczenie cudownych wróżb Nostradamusa do przodu i z nich dowiaduję się o tym, jak to będzie pod koniec. To już niedługo, jak czuję. Może nawet zalążek owego końca zobaczę na własne oczy, zanim przyjdzie mi odfrunąć z tego świata. Bezpowrotnie. Bo po co wracać?
Sycę się teraz wszystkimi kolorami ziemi i nieba, zapachami i smrodami życia, dźwiękami istot i atmosfery, drganiami planety w rytmie czasu wybijanym obrotami wokół słońca, i okrążeniami księżyca. To też ma zostać uderzone i nieomal zniszczone ostatecznie. Ale teraz o to mniejsza.
Wczoraj odwiedziłyśmy po drodze do sąsiedniej gminy naszego sąsiada zza lasa. Zabłądziłyśmy w chińskim labiryncie wiejskich "uliczek" i już miałyśmy jechać dalej, gdy Ania samowiednie skręciła błędnie we właściwą stronę i rozpoznała chałupę, jego "chatę z kraja". To tu!
Wysiadłyśmy, sąsiad uprzejmie przywitał nas przy bramie i wprowadził do wnętrza. Ma w swojej kuchni taki sam piec jak nasz, tylko nieco już zużyty. To się mu naprzyglądałam, bo także ma zapiecek i podpiecek, tyle, że z "jamką" (sąsiad loszkiem ją nazywa), czyli piwniczką (w miejscu naszego schowka na drewno), używano jej niegdyś do przechowywania kartofli zimową porą. Zastanawia mnie jednak jakim sposobem były wydobywane, bo sięgać przez niewielką dziurę chyba trudno było. Ale może jakieś dzieciaki właziły przez otwór i czyściły na koniec magazynek, aby przygotować go na następną zimę?
Na stole włączony laptop świecił znajomym blaskiem. Podobnie jak u nas świecą dwa komputery wieczorami. Na ścianie obraz ręką matki malowany, z głowy, przedstawiający chatę podobną do tej, w której właśnie zamieszkał był. Stare drewniane (zabytkowe, Mieszczuchu!) łózko, dwa krzesła, kredensik "socjalistyczny" w wersji z wysuwaną deską do krojenia, i tyle. Podlaski, wioskowy standard jednym słowem.
Przypomniało nam się silnie nasze pierwsze mieszkanie na Dąbrowie i przyjazd do starej chatynki w lesie, która wymagała generalnego remontu. Trzeba nam było (no, trzeba, to był imperatyw!) zerwać wszystkie tapety w pokoju, alkierzu i kuchni, przylepić nowe, również pomalować ściany, sufity, poprzyklejać kafelki, wyszorować meble i piece. Ale i tak subtelny zapaszek starej chaty pozostał i Ania wracała do końca z wizyt w Warszawie nieco sfrustrowana. Bo przebywając w "zwykłych blokowych, miastowych" wnętrzach czuła ten zapach, którym nasiąknęła na Wsi do szpiku ubrania i skóry, nie pomagało mycie i pranie. Tu muszę dodać, że jako osoba urodzona w godzinie Barana ma nadmiernie wyczulony węch i często czuje coś, czego nikt zwykły nie odczuwa zupełnie.
Ogarnięta niespodziewanie wspomnieniami powróciłam do domu w zamyśleniu. Tyle pracy trzeba włożyć w odnowienie starego domu! Miastowym to w ogóle nie mieści się w głowie. W niczym cała sprawa nie przypomina remontu blokowego mieszkanka. Tak samo jak ruina chłopskiej drewnianej chaty nie przypomina najbardziej zaniedbanej kawalerki w wilgotnej przedwojennej kamienicy.
Codzienna dłubanina przy szczegółach. Demontaż, czyszczenie, mycie, malowanie, montaż z powrotem. Wymiana popsutych i nieszczelnych desek, belek, kafli w piecu, czyszczenie komina i przewodów piecowych, usuwanie kurzu, zacieków, sadzy. Nieustający codziennie trud. I po co?
Niegdyś chaty starzały się wraz z głównymi mieszkańcami. Dzieci rosły, wychodziły na swoje, syn budował się (z drewna pozyskanego z lasu posadzonego przez dziadka) na wydzielonej działce i do pachnącej świeżością nowej chaty wprowadzał żonę, aby zacząć proces od początku. Staruszek pozostawał w swoim zmierzchającym bałaganie, wykorzystując do końca dawno zbudowane i sprowadzone sprzęty. Nie remontując tego nerwowo, bo i po co? Dla niego starczy przecież tego co jest. A potem chata dla któregoś nieudanego dziecka się jeszcze nada i na opał pójdzie dla dziedzica dobytku. Naturalna kolej rzeczy.
Teraz krzyczy się, że zabytek, że trzeba odnawiać, że żal, gdy obsuwa się i zawala przez tych jakże niewdzięcznych i nieświadomych właścicieli. Którzy wolą postawić pozbawioną romantyzmu murowankę i dzieciom ją zostawić w dobrym stanie.
To znaczy Mieszczuchy tak krzyczą, bo wioskowi przekąśni są w tym temacie i swoje wiedzą.
No, dobra, ale o czym to ja?
Ano ogarnęło mnie zamyślenie nad zbędnością wszelkich prac, planów i starań, odbudowywań i budów od początku, krzątaniny od rana do nocy, kosztem odlotu, jaki oferuje świecący kusząco ekran komputera, na przykład. Ot, włączasz go sobie i znikasz. Nie widzisz, nie czujesz otoczenia, nurkujesz w świecie wirtualnym, wpadasz po uszy w informatyczne morze i możesz tam być wszystkim, bogiem nawet. I tak przecież, jako prawi Nostradamus, czeka nas smętne zakończenie czasów nieprzystojnego materialnego zbytku i przyjemności życia w luksusie i wygodzie. W zamian mozolna praca codzienna, która cechowała przez wieki tresury lud chłopski i robotniczy nie będzie miała także sensu, bo nic się już odbudować takie, jakie było nie da. Żadnym sposobem. Ot, chaty poznikają, domy zawalą się, miasta i wioski popadną w ruinę. I ludzie wyginą wraz z nimi, niektórzy nagle i szybko, niektórzy z czasem, z wolna.
Jak żyć teraz, tu i teraz ze świadomością końca? Nie tylko własnej śmierci, ale nadchodzącej śmierci kultury i cywilizacji, wielotysiącletniej? Która zagląda już przez okno, stoi za progiem?

Wyjdź na dwór, posłuchaj ciszy, weź głęboki oddech. Jeszcze jest czas. Czujesz?

3 listopada 2012

Podlasia (socjalistyczny) czar

No, i nagle się ociepliło. Jakieś zawirowanie super-huraganu Sandy pchnęło ku nam deszcz i ten w nocy roztopił cały śnieg i przywitał nas wiosenny nieomal poranek, wczoraj. Sąsiada zza lasu wygnało w knieje grzyby zbierać. I o muchomorach poleskich (bo odkrył, że jego wieś przed wojną do Polesia należała, a nasza już nie) smęcić. A my do roboty, koniec wakacji. Kozy do lasu, i na nieskoszoną grykę u sąsiada, kury w sad.
Materiał na dokończenie altany zaległ na tarasie i znów tam nie można nosa wściubić. Pod dachem schnie na wietrze, bo ze świeżego cięty. Sztachety na dokończenie ogrodzenia od drogi ułożone w przekładanym stosie pod folią. Dzisiaj zjawił się Sławko i od rana dokonywane były czynności, które trudno kobietom samym wykonać (o ile Ania należy do silnych bab, to ja jestem beznadziejne chuchro w kwestiach podnoszenia ciężarów). Z Anią przetoczył trzy głazy, jeden stał się progiem do chatki, a dwa zostały podstawkami pod ławeczkę przy chatce. Przenieśli zalegające jeszcze od początku budowy, niewykorzystane dyle ze starej stodoły, na kupę przy domu, gałęzie ze ściętej osiki przerzucili do koziej zagrody. Ja w tym czasie (oprócz klasyki, czyli gotowania, zmywania, palenia w piecu i karmienia zwierząt) wyszorowałam stary kredens, który wyciągnęli oboje z lamusa na podwórko. Trzeba było z wnętrza wygarnąć kupy nagromadzonego w nim przez myszy owsa, częściowo zgryzionego, odkurzyć z sieci pajęczych i dokładnie umyć wnętrze i zewnętrze.
Jest to stary, drewniany sprzęcik z lat 60-tych, przez Mieszczuchów od razu z zachwytem klasyfikowany jako cuuudowny zabytek, a przez miejscowych traktowany najzwyczajniej w świecie i z przekąsem. Ten rodzaj kredensu na Podlasiu znajduje się praktycznie u każdego, dom w dom, jeśli nie w kuchni, to wystawiony do letniej kuchni. Miałyśmy dokładnie taki sam w chatce na Dąbrowie.
Taki sam znajdował się w pierwszym domu moich rodziców, więc wiąże się on z moim dzieciństwem bardzo ściśle. Potem takoż wylądował w letniej kuchni. I tam chyba do tej pory służy, jako magazyn na mechaniczne akcesoria kogoś z rodziny.
Zatem solidny, drewniany mebel, wykonywany niegdyś z powodzeniem w socjalistycznej fabryce mebli. Trwały. Można go co jakiś czas odmalować farbą olejną w ulubionym kolorze i jest jak nowy. W tutejszym tylko kilka dziurek po kornikach zauważyłam.
Posiada trzy szuflady, część dolną z dwóch części z półkami złożoną, część górna zawiera miejsce na podręczne talerzyki, filiżanki, szklanki, wspiera się ona na dwóch szafeczkach bocznych. W moim domu trzymało się w jednej z nich cukier i sól, kawę i herbatę oraz podstawowe przyprawy do potraw, a w drugiej była podręczna apteczka domowa. Zaś pomiędzy nimi znajduje się wnęka na chlebak.
O ile zauważyłam, istnieje kilka wersji tego socjalistycznego kredensu. Jest wersja z dwiema, wersja z trzema szufladami, albo z dwiema, a po środku z wysuwaną deską do krojenia (ten rodzaj kredensu posiadała moja babka u siebie w domu).
W naszym nawet zameczki są sprawne. Tylko pomalować, choć po dzisiejszym szorowaniu, może świecić jak nowy jeszcze dłuższy czas.
Sławko z Anią wnieśli go potem do chatki i ustawili naprzeciw wejścia. Wespół z piecem prezentuje się... zająbiście.

31 października 2012

Roztopienie

Zaczęło dzisiaj kapać i śnieg z wolna topnieje. Nasze ptaki wyraźnie poczuły się lepiej.
Bolą nadgarstki od rąbania drewna.
Choć tyle co do c.o. i ścianowego na jeden raz, ot, brak treningu.
To, co mnie cieszy: rozwija się niespodziewana przyjaźń między Kolą a Kluską (mają podobne imiona, jakiś czas temu to zauważyłam, gdy Kola zaczęła "się zastanawiać" przy nawoływaniach, w uszach psa: Kolusia a Klusio brzmi jednakowo). Kociak nadgryza koline nogi, atakuje z doskoku wielki wilczy pysk pazurkami, a Kola ostrożnie porusza się koło niego i delikatnie bierze jego głowę w zęby, mały kładzie się na plecach i pokazuje brzuszek, co akurat ma jednakowe znaczenie w psim i kocim języku (w przeciwieństwie do mowy merdającego ogona). W ten sposób stopniowo uczą się siebie i nawiązują bliski kontakt. Suce zapewne - po śmierci Miłej - brakuje przyjaciela. Może trochę szczeniaczka?

29 października 2012

Przedzimowanie

Tata Marty z trzeciej wsi wszedł wczoraj Ani na ambicję, pytając:
- A kapustę zakisiłyście?
- Jeszcze nie!
- A my już zakisiliśmy...
Fakt, ostatnia to chwila. Zwyczajowo bowiem na Podlasiu kisi się przed końcem października, przed Wszystkimi Świętymi (których zresztą nie wszyscy obchodzą, tak pół na pół). Przeważnie zbiega się to z ostatnimi ciepłymi dniami jesieni, bo wkrótce nadchodzą przymrozki nocne i listopadowe chłody.
No, w tym roku trochę inaczej się dzieje z pogodą. W nocy było u nas koło dziesięciu stopni na minusie, rano śnieg trzeszczał pod nogami, a wymarznięta zwierzyna wyglądała żałośnie. Kilka kur jest w trakcie wypierzania się, te najbardziej zmarzły. A i kozy też tak jakoś nie przygotowane psychicznie, siana ciągle im mało i smakołyków, a młode kiepsko znoszą całodniowe zamknięcie.
No, więc dzisiaj Anna, także z tej okazji, że zmiana czasu pozwoliła jej "wcześniej" wstać, pojechała z samego rana na targ kleszczelski i tam kupiła 20 kilogramów kapusty. Wieczór (przy rozgrzanych kaloryferach i ścianówce) spędziłyśmy na szatkowaniu główek kapuścianych, tarciu marchwi i jabłek, mieszaniu tego z solą (kamienną, bez jodu) i ubijaniu w beczułce.
Kiedyś robiłyśmy więcej, ale zawsze na wiosnę zostawało i kozy musiały kończyć zapasy. W tym roku więc wprowadziłam dość znaczne ograniczenie. Jedna głowa została zakiszona w całości, aby liście mogły posłużyć do gołąbków.

Możemy się już pochwalić. Zdążyłyśmy w terminie przedświątecznym. Kapusta zakiszona. Kartofle także już zakupione u rolnika i zmagazynowane w piwnicy, wraz z burakami i cebulą. Sery dojrzewają spokojnie, weki i soki wykonane, stoją szeregiem na półkach. Drewno pocięte i porąbane pod daszkami. Można zimować.

28 października 2012

Pozory sensu

Niedziela nie niedziela jak co tydzień. Anna, cierpiąca od zawsze na warszawską przypadłość, pracoholizm, właśnie w niedzielę dostaje najmocniejszego ataku swojej nerwicy. Musi pracować, przymus jest dużo większy, niż w zwykłe dni tygodnia.
Przebrałyśmy zatem trzy worki jabłek zebranych wcześniej i zmagazynowanych w stodółce. Część nadgniłych została pokrojona na części i zjadły ją z apetytem kozy stojące w boksach, jak to się odbywa zawsze pełną zimą, a te niepokrojone poszły dla drobiu, który chętnie wszystko zdziobał i pożarł, w braku innych leśno-polnych rarytasów dotychczasowych.
Trochę czasu nam upłynęło na szukaniu i zaganianiu do obejścia gubiących się ciągle kur, ogłupionych bielą śniegu, którym ich wrodzony GPS zaczął nadawać fałszywe parametry przestrzenne.
No, i po obiedzie zawiozłyśmy Kazię samochodem do trzeciej wsi, na rande-vous z Kubą. Okazało się bowiem rano, że nasza szefowa się beka, czyli nie została zapłodniona podczas pobytu kozła u nas. Spotkanie odbyło się w sionce koziarni. Zostawiłyśmy naszą parę na jakiś czas samą, aby posiedzieć przy herbacie-kawie i rozmowie z gospodarzami.
Tyle mojej niedzieli.
Po powrocie zaraz czynności rutynowe, obrządek, wymiana piasku w kuwetach kocich, palenie w ścianowym, mycie podłogi zalanej sokiem z przebieranych jabłek, karmienie psa i kotów.
Na tym (znanym mi) świecie odpoczynek jest rzadki. Naprawdę nie wiem dlaczego tylu ludzi można zawsze spotkać w necie, o każdej nieomal porze dnia i tygodnia. Są czujni w czasie godzin tzw. "pracy zarobkowej" zapewne, nie tylko w domu po pracy. Nie mam pojęcia kiedy pracują (tak naprawdę), jedzą, gotują, sprzątają, bawią dzieci, kochają się, spacerują, robią zakupy. Są zawsze! To może jakieś automaty? Wykonujące z oczami wlepionymi stale w ekran monitora wszystkie codzienne potrzebne czynności i obowiązki?
Tymczasem ja mogę zajrzeć na pocztę mejlową i przetłumaczyć kilka zdań Nostradamusa w ciągu pół godziny picia porannej kawy, no, i wieczorem, po obrządku i nakarmieniu wszystkich podległych mi istot. Ale wtedy najczęściej brak mi siły i zapału, aby pracować jeszcze umysłowo. Rzadko wytrzymuję do 22, najczęściej przeglądam zaprzyjaźnione blogi, sprawdzam jakiś temat, który mnie czymś zajął, odpisuję na mejle i upadam do łóżeczka. Wtedy wskakuje na nie jednooki Kluska i cichutko kładzie się blisko, i tak zasypiam, wraz z nim. We śnie, w półśnie, w transie, przechodzę na drugą stronę i tam toczę drugie życie, często bardzo interesujące, o wiele bardziej, niż to na jawie.
Dzisiejszej nocy np. uczestniczyłam w spotkaniu grupy szeptunów białoruskich... odczułam przedziwne, mocne energie mocy, która jeszcze jest tam hołubiona. Na tyle blisko nas, że może można jej jeszcze zaczerpnąć i odnowić przekaz?
A rano budzi mnie znajomy głos.
- Wstawaj, już ósma! Nie leń się!
No, i wstaję. I pracuję. Na "swoim". He.
Niewolnicy systemu-mieszczuchy mają lepiej, powiedziałabym. Ale wiem, no, wiem, że stoję po dobrej stronie mocy. I że praca, którą muszę codziennie wykonywać, nawet kosztem swego tzw. szumnie "rozwoju" , ma większy sens. I dla mnie, i dla świata. Od całodobowego klepania klawiszy, lania wody na wszystkie tematy świata i przeszukiwania najgłębszych zasobów internetu, nawet w najsłuszniejszej sprawie. I tym bardziej od wysiadywania w knajpach przy (drogim) piwie albo winie, w nadziei spotkania swego szczęścia, czy urozmaicenia nudnej codzienności.

27 października 2012

Nadchodzą wakacje

Od razu powiem wszystko, lubię zimę. Od czas moich przedłużonych narodzin, rozpoczętych w Boże Narodzenie i uskutecznionych 3 dnia potem, w dnie wyjątkowo mroźne. W każdym razie ojciec często wspominał fakt, jak biegł galopem sprintera (był całkiem niezłym średniodystansowcem w skali województwa w swoim czasie) ze swoją pierworodną córcią zakutaną w koce i kożuch, z Izby Porodowej (kiedyś takie istniały w ośrodkach gminnych, jeśli ktoś nie wie) do domu, raptem odległego jakieś 300-400 metrów. Mówił, że mróz był wtedy trzaskający, ponad-30-stopniowy. Spod Koziorożca zatem jestem i taka zostanę.
Rano, otworzywszy jak co dzień z wielkim trudem oczy i po długiej chwili otrzeźwienia wyjrzawszy za okno na pole, doznałam rozczarowania. Nie było zapowiadanego z takim szumem medialnym śniegu, ciągle trwała jesień! I nawet mgła nie unosiła się nad polem, jak dotąd.
Ale już po 10 minutach Anna ogłosiła z podnieceniem Warszawianki (która nigdy nie miała do czynienia ze zmianami pór roku, a najbardziej z zimą, bo w stolicy zawsze było 30 stopni, czy to latem czy zimą), że coś leci z nieba! Białe!
Fajnie.
W tych swoich warszawskich nerwach nie dała mi spokojnie wypić kawy porannej, tylko przegoniła po obejściu, aby posprzątać to, co powinno być zabezpieczone przed śniegiem. Jakieś pojemniki plastikowe po glinie, miedniczki na odpadki dla kóz, miski na karmę dla drobiu. No, w zapale warszawskim rozkazała, aby zwieść drewno na taras, ułożone dotąd jak Pan Bóg przykazał na ścianie obory! Tu już się wnerwiłam i doszło do wymiany zdań tak dobitnej i głośnej, że sąsiedzi na pewno nam kibicowali, a mieszkańcy Bronksu na drugim końcu wioski, mimo wyciszających opadów śnieżnych, zastrzygli uszami.
Po tym przegonieniu i starciu poglądów, wylądowałam jednak z kawą w ręku nad tłumaczeniem kolejnego utworu Nostradamusa, po czym na spokojnie rozpaliłam w piecu c.o. Nie dlatego, że jakoś specjalnie zimno się zrobiło, ale dlatego, że ciepłe kaloryfery wspaniale pasują do śnieżnej aury na dworze.
Ugotowałam na nim gęsty krupnik na kościach koźlęcych, gar karmy dla drobiu na jutro i nastawiłam do suszenia kolejną porcję jabłek oraz wyrwanych przed chwilą z grządki, jako ostatnie, liści selerów naciowych.
Jedynie drób doznał dzisiaj szoku niebywałego. Stare kury poradziły sobie szybko, po prostu wycofały się strategicznie do kurnika, ale młode i kurczęta tegoroczne, które jeszcze nigdy zimy nie widziały popadły w istne przerażenie. Kilka zabłąkało się w sadzie bezpowrotnie, bo opadająca z nieba biel zmieniła ich percepcję świata tak, że nie były w stanie wrócić do kurnika, kilka zaszyło się pod starą wialnią i trzeba je było kijami płoszyć i wyłapać, a dwie znalazłam za oborą siedzące w przerażeniu jedna na drugiej! Dały się obie wziąć do ręki bez protestu i zanieść tak do kurnika.
Nic to, z czasem przyzwyczają się do wszechobecnej bieli. Choć, tutejsi twierdzą, że jeszcze będą tej jesieni grzyby zbierać!
Kozy stały cały dzień na sianie i owsie, w oborze, co za ulga dla zapracowanych pasterek! Co prawda natychmiast na pewno zmniejszy im się mleczność, ale dlatego przechodzimy od razu i świadomie na wyrób sera zwykłego co jakiś czas, ewentualnie. Tak ma być. Idą wakacje!

24 października 2012

Dążymy

Mocno pracowity ten tydzień, trwa. Zaczęło się przywozem stołu i dwóch ław do altany. Jak się okazało tak solidnych i ciężkich, że ledwie sobie same poradziłyśmy przepakowując je z tira na pakę samochodu. A potem wypakowując na miejscu. Nie obyło się bez lewarka i przytrzaśniętego palca. Ale udało się.
Potem zjawił się Iwan ze swoim sztillem i pociął na kawałki do bruku kolejne dębowe pnie, bo się okazało, że nie starcza tych już pociętych. Trzeba było naruszyć zestaw zgromadzony na słupy ogrodzeniowe. Odciął także dwa następne złamane konary koszteli w sadzie, co sprawiło, że drzewo jest o połowę mniejsze. I zastanawiam się czy tę operację przeżyje albo czy będzie jeszcze w ogóle owocowało.
Kolejnego dnia uszczelniłam chatkę. Dyle w niektórych miejscach spróchniały, albo spomiędzy nich wypadł mech, który zastosowano dawnym sposobem przy budowie spichlerza i ukazały się szpary. Kilka dziur wygryzły myszy. Zatem w szpary wetknęłam wełnę owczą (pozostałą w worku po byłych właścicielach), wciskając ją śrubokrętem, a na wierzch dałam glinę (spory zapas został po budowie pieca). Mozolna robota, bolą ręce i palce. Choć nie było jej znowuż tak wiele. Dlatego doszłam do wniosku, że zastanowiłabym się głęboko przed budową domu z gliny. Bo oprócz pracochłonności całe przedsięwzięcie zależne jest również od pogody, ani nie za mokrej, ani nie za gorącej. O którą w ostatnich czasach coraz trudniej. I niemożliwa jest do przewidzenia, a zatem dobrego zorganizowania sobie czasu na pracę oraz niezbędnych pracowników.
Anna z kolei zaczęła malować sufit białą farbą.
Dzisiaj zaś pojawił się pan hydraulik i wymienił pęknięty zeszłej zimy od mrozu, kaloryfer w sieni na nowy. Zmienił też kapiący kran w kuchni, wymienił prysznic w łazience na nowy, zamontował baterię prysznicową w brodziku w łazience na górze oraz zainstalował sedes i rezerwuar. Działają. Napaliłam w c.o., aby sprawdzić jak ma się nowy kaloryfer i sprawdziłam potem wodę na górze. Leci ciepła z bojlera nawet bez wielkiego czekania. Może być. Nie zdecydowałyśmy się, na razie, na podgrzewacz elektryczny, bo doświadczenia z nim związane w chatce na Dąbrowie nie są zachęcające do tego rozwiązania (pożeracz prądu, woda nierówno podgrzewana, raz za gorąca raz za chłodna, wysadzacz korków, gdy włącza się akurat coś tak samo ciągnącego prąd). Już lepszy i prostszy wydaje się podgrzewacz słoneczny w wystawionym na dach od południowej strony kaloryferze... oczywiście służący jedynie w ciepłym sezonie, ale zimą dzięki paleniu w c.o. ciepła woda jest stale.
Zjawili się także panowie majstrowie i skończyli dzisiaj drugi szczyt. Mimo, że jest od strony domu, także posiada słoneczko, to już z ich własnej inwencji. Nawet poszedł im jakoś szybciej jego montaż! Ćwiczenie czyni mistrza.

22 października 2012

Dźwięki i szepty

Zdążyłyśmy wczoraj na koncert Wojtka Waglewskiego i zespołu Voo Voo punktualnie. Udał się. Sala była pełna ludzi siedzących i stojących, oraz tańczących. Wysłuchali w skupieniu nowe kawałki, po czym zespół w bardzo znamienitym składzie, zaczął grać znane utwory z poprzednich płyt. Widownia śpiewała i pokrzykiwała wraz z muzykami. Ania była bardzo zadowolona. Wreszcie poczuła się "jak w Warszawie", he, dziewczynie tęskno jednak za środowiskiem rodzimym. Ja raczej poczułam się całkiem "jak w Piotrkowie". Gdzie chodziło się do kina "Hawana" na koncerty takich Wilków czy Kazika, a wcześniej np. na występ takiej Mieczysławy Ćwiklińskiej (wypisz wymaluj o wyglądzie mojej babki Kazimiery), która umierała tam stojąc, jak drzewo. Ot, subiektywność wrażeń.
Coś mi się jednak w pewnym momencie, na koniec, podczas głośnych oklasków i fali nisko brzmiących okrzyków męskich zza pleców, zaburzyło... hm, to już chyba starość, albo nie wiem co. Trzecie ucho się otworzyło? Nie było to przyjemne uczucie, tak jakby nagle jakiś wielki buczący owad zaczął intensywnie bzyczeć w lewym uchu, a raczej, tuż nad nim.
He, mam od dziecka słuch, który można by nazwać przed-słuchem. Działa on tak, że słyszę dzwonek telefonu jeszcze zanim telefon zadzwoni, nawet kilka godzin wcześniej. I wiem, od kogo będzie w sensie płci. Gdy słyszę go w lewym uchu, kobieta, gdy w prawym, mężczyzna. Zdarzało mi się słyszeć na jawie całe rozmowy np. ludzi na dworze, podczas gdy nikogo tam nie było, a pojawiali się nawet miesiąc później.
W każdym razie wróciłam z wypadu z bólem głowy, dziwnie osłabiona i zaraz rąbnęłam się spać, choć była dopiero 20. Poleżałam chwilę i usiadłam.
- Daj mi nalewki! - zażądałam - Chcę lekarstwa.
No, i kieliszeczek świeżo zlanej nalewki na czarnym bzie ukoił we mnie wszelkie przypadłości i odloty. Diabli wiedzą, skąd się biorące.
Wniosek: dziczeję, kultura i ludzkie środowisko coraz bardziej druzgocząco działają na mój organizm. Cisza, otoczenie zwierząt, naturalne dźwięki, wiatru, deszczu, są kojące i nie zaburzają harmonii. Sztuka, nawet wielka, kreowane sytuacje i zjawiska wydają się hm, wynaturzeniem na łonie Matki Ziemi?
Konsekwencje tych myśli prowadzą mnie w zawiły sposób w kierunku szeptuństwa podlaskiego, i tajemnic tego przekazu, który zamiera. Choć komercyjnie istnieje i miewa się dobrze. Zmarłe już babki krążą w swoich wdowich paltach i chustkach, po lesie i wioskach, czekają na coś... duchy tej ziemi, z mocą w zanadrzu do przelania ku żywym.

20 października 2012

Na rżysku

Jesień w pełnej krasie, pogoda też jak przystało na jesień, rano mglista i wilgotna, w południe ciepła i słoneczna, wieczorem spokojnie schodząca za czerwonawy horyzont wraz z kulą słońca. Umożliwia nam prace malarskie i dekoracyjne, które wzięłyśmy na siebie w Projekcie i teraz korzystamy z kilkudniowej nieobecności majstrów, aby je wykonać. Po ścianach chatki i słupach altany pociągniętych drewnochronem, przyszedł czas na pomalowanie drzwi i okien olejnymi farbami. Ania szykuje ozdobne deseczki na obróbkę okien chatki. I także je malujemy. Dzisiaj umyłam ściany wewnętrzne, będą pobielone, razem z sufitem.
Poza tym wspomnę ku zanotowaniu, że ostatnio spotykają mnie miłe sytuacje ze strony różnych ludzi, całkiem niezależne od siebie. A to ktoś pochwali mój ser, a to ktoś czytając tego bloga wpadnie zobaczyć miejsce i nas w realu, a to ktoś zainteresuje się produktami gospodarstwa (co, przyznaję, najbardziej jest nam obu miłe, gdyż praca sobie a muzom tylko bogatym z urodzenia przynosi najwyższą satysfakcję). Dostałam także zapytanie od pewnego pisarza, czy nie myślę o wydaniu tego bloga w formie książkowej, bo z pewnością byłby to sukces komercyjny.
Pytanie łaskocze miłość własną, ale i leczy lęki, że zabraknie mi kiedyś forsy na czarną godzinę (bo o chleb codzienny na gospodarstwie akurat najłatwiej, jeśli tylko chcieć go wypracować i sobie samej upiec). Ot, jak państwo nasze przyciśnie obywatela katastrem i innym obowiązkiem płatniczym, to wydam bestseller, i załatwione, spłacę i może jeszcze na jakiś zakup ekstra zostanie! Aż mi się buzia uśmiechnęła (jak mawiali moi przodkowie).
Na rozlewisku już było. Swoją niekończącą się opowieść nazwę "Na rżysku", a co!
Z pewnością lud miejski, chłonny wieśniaczych klimatów, aby ukoić swoje lęki i niepokoje wizją jakiegokolwiek malowanego wyjścia z opresji alergii, wrzodów żołądka, smogów, bólów głowy, nerwicy natręctw i innych nienaturalnych nałogów i ich efektów, przyjmie ten tytuł jako wieloznaczny symbol. No, bo rżę sobie z Mieszczuchów, jak oni rżą z wieśniaczych przywar, much i smrodów pola i obory, gumiaków, słomy w butach, wieśniaków na salonach, traktorów i traktorzystów, kombajnistów i pijanych drwali, albo zdunów. A może zmienię tytuł na: "Na rżysko!" i stanie się owa książka biblią Mieszczuchów rwących na Wieś, aby odnajdywać korzenie i komunikować się z duchami Przodków naszych? Piękna wizja, aż rosnę od niej.
Może od tego Szaman(ist)ką zostanę, warsztaty zacznę urządzać i kasować chętnych uczniów, potężniejąc w roli guru niczym dmuchany balon?

Tymczasem jednak dzień jak co dzień pędzi, jeden za drugim, nie dogonisz. Aż mi się od tego pamięć pogorszyła. Nie wiem co robiłam wczoraj, a co przedwczoraj. A może nie zrobiłam? Bo źle pamiętam? Blog się praktycznie przydaje, aby sprawdzić co i kiedy było, w wyszukiwarce. Kiedy ruja była, kiedy kura nasadzona, kiedy umowa podpisana, kiedy Kluska oko stracił.
Łoj, dużo tego świeżego powietrza trzeba "przerobić", naprawdę!

17 października 2012

Nauczanie praktyczne

O co chodzi z tym napaleniem pieca chlebowego? Wiedziałyśmy już wcześniej, sklepienie ma być białe, ale co to znaczy białe? Ile, jakie drewno szykować, i jak je ułożyć w piecu, to też wtajemniczenie praktyczne. Moje kilkakrotne próby nauczyły mnie suszyć jabłka, piec ziemniaki i jabłka albo dynię, lecz bułeczki nie były zrumienione. Znaczy trzeba fachowca. Uradziłyśmy starszyznę zaprosić i poddać się pokornej nauce.
Ponieważ majstrowie mają na razie przerwę, bo czekamy na dostawę desek, a przy okazji malujemy co się da, pani sąsiadka przyszła przedwczoraj koło południa i dalejże nas z wielką chęcią nauczać.
Nie, nie takie drewno, to dobre do ścianówki, to za słabe, to za mokre. Takie musi być. Za mało, więcej. Bo trzeba będzie dołożyć.
No, to pierwsza nauka przyjęta, niewłaściwy opał na to szedł. Trzeba inaczej rąbać do chlebówki oraz dłuższe kawałki ciąć, bo piec jest głęboki i należy go całego wypełnić ogniem.
Sąsiadka ułożyła piękny stosik, z na przemian układanych kawałków suchego drewna (no, tak, jeszcze trzeba mieć takie dobrze wysuszone, najlepiej w piecu lub na zapiecku), podpaliła kawałek łuczyny (jest to naturalna podpałka ze smolnej sosny) i po chwili ogień już huczał i skwierczał w komorze chlebowej.
Usiadłyśmy przy stole i rozmawiałyśmy na temat palenia i pieczenia, różne przypadki zostały z życia opowiedziane. Np. że dwa razy w piecu za jednym rozpaleniem chleba ani ciasta nie upieczesz, za drugim razem nic nie wyjdzie, choć jeszcze jest gorący. "Bo piec już swoje upiokł" - stwierdzają tutejsi. Co najwyżej można grzyby wstawić do suszenia.
Po pewnym czasie sąsiadka dorzuciła jeszcze drewna, bo sklepienie zaczynało być białe (znaczy sadza spala się i pozostaje czysta cegła), a trzeba było, aby całe wnętrze takie się zrobiło. Kiedy drewno się wypalało, my zajęłyśmy się degustacją (kulturalną, po kusztyczku, no, po 2 kusztyczki) świeżo zlanej nalewki porzeczkowej. Dobra wyszła, a będzie jeszcze lepsza w zimie.
Tu wniosek zanotuję, już przez innych znajomych degustatorów uczyniony, że każda, nawet najsłodsza na początku nalewka po odstaniu co najmniej pół roku robi się wytrawna. I wtedy jest najsmaczniejsza. Cóż, kiedy przeważnie mało kto ma tyle samozaparcia, aby nalewkę odstawić na półkę w piwnicy i tyle czasu czekać. Po ukraińsku nalewka to nastojka, od stania, odstania właśnie swego właściwego czasu.
Kiedy już ogień się dopalił i popiół został wygarnięty kociubą (jest to drewniany przyrząd w kształcie motyczki), Anna wstawiła zaczynione wcześniej bułeczki pszenne na brytfance.
Sąsiadka już po pięciu minutach zaglądała, czy aby się nie spiekły, ale nie. Jakoś wolno nabierały koloru, a gdy nabrały to tylko lekkiego rumieńca. Zamyśliła się mocno i doszła do przyczyny.
- Zapomniałyśmy wodą posmarować bułek przed włożeniem do pieca - stwierdziła.
- Ja smaruję tak chleb, ale pod koniec wypieku, nigdy przedtem - odrzekła Ania.
- Do pieca chlebowego robi się tak na początku, żeby rumiany był, bułki też. Można i pod koniec posmarować, wtedy skórka ładnie się błyszczy...
No, i nie słuchaj tu starszych. Wszystko wiedzą, pamiętają, kojarzą... w internecie tego nie znajdziesz!
Bułeczki upiekły się w pół godziny, miały chrupiące dno. Potem wstawiłam kolejną siatkę nakrojonych do suszenia antonówek.
Na koniec starszyzna jeszcze raz nam pomogła, bo uradziła między sobą, w radzie sąsiedzkiej, jak najlepiej palić w naszym piecu i drewno układać. Bardziej w głębi, bo wylot komina jest tuż za drzwiczkami i ogień wali prosto do dziury, zamiast ogrzać najpierw sklepienie w dalszej części komory.
No, i jak widać, w ten sposób zostało nam zaoszczędzone jeszcze wiele prób i błędów, a wnioski przyszły prędko i skutecznie.
Jutro następna lekcja. Pieczemy babkę ziemniaczaną w piecu, ze skwarkami z podgardla świńskiego. Jest to potrawa, której Piotrkowiacy nie znają, a Warszawiacy tylko ci, którzy na Mazury i Podlasie jeżdżą i tam kosztują w czasie wakacji. Co ciekawe świetnie znają ją Niemcy i przyznają się do jej wymyślenia. Podlasie niegdyś za pierwszym zaborem było objęte jurysdykcją austriacką, wtedy to Podlechici pierwszy raz ziemniaków posmakowali i nauki, jak je przyrządzać, od germańskich "kartoflarzy" przejęli tę sztukę i za własną uznali. Stąd my, rodem "z kongresówki" (jak mnie kiedyś jeden wkurzony Poznaniak oświecił na dworcu w Piotrkowie Trybunalskim) potrzebujemy specjalnego tradycyjnego pouczenia w tej sprawie.
A na koniec na prośbę Gai daję zdjęcie podlaskiego słońca szczytowego w wariancie współczesnym. Tak to na razie wygląda...


14 października 2012

Projektowa realizacja

Temperatura wyraźnie spadła i waha się blisko zera w nocy, choć go jeszcze nie przekroczyła. Wieczory i poranki w mgielnym mleku. W nocy nawołują się w lesie sowy i inne nocne skrzeczące ptaki, bywające tu tylko jesienną porą. Odlatują gęsi i żurawie, także słychać je było nocą. Palę już codziennie w ścianowym i pod płytą, trzeba też było zamknąć wyjście na poddasze, aby ciepło nie uciekało na górę.
Należałoby wspomnieć o Projekcie, który pchamy pracowicie do przodu, na przekór marniejącej jesiennej pogodzie. Zdjęcia będą, ale na koniec. Nie ma sensu teraz dawać, bo rzeczy się szybko zmieniają i dezaktualizują. Choć nie tak szybko, jak by się chciało. Jesteśmy zależne od różnych dostaw i terminów, wyznaczanych przez innych.
Zatem oprócz grillo-wedzarni i komina jest już nowy dach, nad altaną i chatką, pokryty ciemnobrązową blachodachówką. Oraz jeden szczyt od strony frontowej, czyli drogi. Ania wycięła wyrzynarką ozdobną deskę, którą majstrowie przymocowali poniżej szczytowego słońca. Owo słońce trzeba było na panach majstrach nieomal wymusić. Bo choć Podlasiacy z dziada pradziada, to "nowocześni", takie ozdóbki dla nich to nie na nasze czasy. Jednym słowem nie umieli się za to wziąć. Prychali, podkpiwali sobie. Anna znalazła przykładowe wzory w książce o dawnym zdobnictwie domów na Podlasiu i w internecie, pokazała. Także przydał się zachowany do tej pory szczyt ze starej chaty. Ustąpili, nie mieli innego wyjścia. Cały dzień im zszedł na konstruowaniu owej głównej ozdoby i przymierzaniu oraz przycinaniu odpowiednio deseczek.
Efekt jest, hm... niespotykany. To współczesna wariacja ciesielska na temat tradycyjnego podlaskiego słońca szczytowego.
Ponadto Anna zorganizowała pieńki dębowe, które następnie pocięli na drobne wioskowi chłopcy piłą. I teraz została brukarzem. Układa bruk dębowy w altanie. Idzie wolno, bo pieńki są różnej grubości, trzeba je starannie dobierać.
Ja zaś maluję drewnochronem altanowe słupy i więźby oraz ściany chatki.

12 października 2012

Zbiory

Ponieważ ktoś gdzieś zapowiadał (dochodzi do nas jakimiś ustnymi kanałami, że ktoś gdzieś komuś powiedział, aż dziw), że ma być w nocy przymrozek, to wczoraj zebrałyśmy z ogrodu resztę plonów. Tj. dyń (nie urosły duże, takie piłki futbolowe), ale sporo ich, i wciąż jeszcze wiele jest kwiatów dyniowych (którymi perwersyjni wegetarianie się zajadają, ale doprawdy nie wiem - po spróbowaniu - co w tym nadzwyczajnego "widzą"), resztki cukinii i patisonów, oraz korzeniowe. Zatem buraki ćwikłowe, selery, pory, pasternak, marchew. Nawet jedna zapomniana mega-rzodkiew się trafiła. Niewiele tego, najwięcej buraków, zatem dzisiaj na obiad zupę burakową ugotowałam. Miała kolor prawdziwego ukraińskiego barszczu i zwyczajnie rewelacyjny smak. Obie zjadłyśmy z dokładką. Pasternak, z wyglądu przypominający pietruszkę, w smaku podobny do rzepy, słodkawy, przypadł mi do gustu. Będziemy uprawiać. Selery udały się i żałujemy, że tak mało posadziłyśmy. Niezbyt okazałe, ale twarde, naładowane skoncentrowanym, zdrowym smakiem. W niczym nie podobne do sklepowych, które prawie zaraz po zakupie i napoczęciu zaczynają się rozkładać i przypominają miękkie i pleśniejące w oczach rzeszoto. Pory to samo, pachną apetycznie.
Jakieś dwa tygodnie temu Ania zebrała skrzyneczkę ostatnich pomidorów w folii. Nie obrodziły na tyle, aby porobić koncentraty pomidorowe, ale najadłyśmy się nimi do syta, i jeszcze jemy. Często w postaci sałatki: pomidory pokrojone w ćwiartki, czosnek (ten mi się nie udał niestety i trzeba było kupić na targu), liście świeżej bazylii (rośnie jeszcze w folii), przyprawione solą i pieprzem oraz olejem lnianym (najzdrowszym w postaci niepodgrzewanej). Oraz pokrojony w drobną kostkę świeży kozi ser podpuszczkowy.
Codziennie ostatnio rozpalam w piecu chlebowym, tym nowym, częściowo po to, aby coś w nim zrobić, a częściowo, aby go rozpoznać i poczuć. Bo, jak mówi nasza sąsiadka, każda chlebówka jest inna i trzeba się jej nauczyć. No, więc już zebrałam pierwsze wnioski, jakie i ile drewna, aby osiągnąć taki, a nie inny efekt. No, a przy okazji suszę jabłka na metalowej siatce (którą odziedziczyłyśmy po poprzednich właścicielach zagrody, Przodkach). Antonówki. Są najlepsze suszone, słodkie, różowawe, chrupiące. Kompot zimowy z nich jest pełen aromatu. I najlepsze to pod słońcem chrupiące czipsy do przegryzania, na przykład gapiąc się w ekran. Ania raz upiekła w chlebowym bułeczki, z przepisu na chybcika znalezionego w internecie. Upiekły się, ale nie przyrumieniły, co wynikło z niedostatecznego rozpalenia. Zjadłyśmy je mimo to na następnego dnia co do jednej.
Jednak na samym początku pizza po podlasku nie udała się i trzeba było ją dopiec w piekarniku elektrycznym. Lecz nasz sąsiad zza lasa okazał się tolerancyjny i przełknął obie wersje z uśmiechem.