Choć nikt w okolicy korony nie widział, to jednak i do nas zawitały ograniczenia odgórne. Wracający z zagranicy siedzą na kwarantannie w domach, a że domy jak i wioski daleko od siebie to i mniej strachu, że ktoś obcy niechcący na ciebie kichnie. Anna jak na razie jest bezrobotna na czas zawieszenia zajęć w domu kultury, zatem ryzyko złapania bakcyla jest naprawdę minimalne. Raz na tydzień wyjeżdża sprzedać jaja od naszych kur i zajrzeć do sklepu, a po powrocie starannie myje ręce i zmienia ubranie od progu. Mamy z tym nieco śmiechu i żartów, choć pewnie osobom mieszkającym w ludnych okolicach już tak wesoło nie jest.
Moja kwarantanna trwa właściwie nieustannie od czasu, gdy zamieszkałam na dalekiej wiosce, czyli będzie już piętnasty rok. Czasem zdarza mi się odebrać list czy paczkę od listonoszki czy kuriera, albo zakrzyknąć do sąsiada na drodze dzień dobry, średnio raz na miesiąc. Jedynym człowiekiem którego stale spotykam jest moja domowniczka, ona więcej ze światem obeznana, więc tędy dochodzą do mnie wszelkie wieści. Komórka leży zawsze w jedynym miejscu w domu, gdzie jest zasięg, w trzecim pokoju, więc nawet dodzwonić się do mnie nie można, bo akurat film oglądam, kozy doję, ogródka doglądam itd.
Jedynie internet, z rzadka radio są moim oknem na świat. Gdyby nie to okno i wieści stamtąd przychodzące moje życie codzienne trwałoby w nieporuszonym spokoju. I rytmie.
Jak rozumiem, wszyscy teraz siedzą i czekają na rozwój wydarzeń, walcząc z nudą i lękami o przyszłość. Nie ma co planować, jeśli nie wiadomo, z której strony walnie i się obsunie, prawda? Albo czym teraz ludzie będą się przejmować i jakie trendy rozwojowe (a może już zwijane) będą na topie. Aby wpisać się w bajkę gospodarczą i jakoś przecież prosperować.
Muszę przyznać, że małorolnictwo w tej chwili daje dużą dozę spokoju i poczucie bezpieczeństwa mimo wszystko. Nawet jeśli cud się nie wydarzy, ludzie nie będą kupować produktów, to gorzej w tej sprawie być nie może, niż tego doświadczamy od kilku lat. Zwyczajnie mamy co jeść, czym palić w piecu, i na podstawowe opłaty starcza. Tym niemniej dodatkowe zajęcia artystycznego rodzaju zapewne okażą się niepopularne, bo w kryzysie pierwsza sztuka i artyści dostają po głowie (z nielicznymi wyjątkami). Biorę to pod uwagę i w sumie cieszę się, że nigdy nie patrzyłam na nie jako na źródło dochodu, a przede wszystkim ulubione hobby. Po prostu nic się nie zmieni.
Póki co zajmuję się drobnymi pracami gospodarskimi, jak ostatnio układanie porąbanego drewna w ścianki pod kurnikiem. Anna rozsiewa w doniczkach i skrzynkach różne roślinki, obsiała też już dwie grządki, nakryte włókniną.
Odżywiamy się przeciw-chorobowo, czyli wzmacniająco i uodparniająco. Wiejskie domowe jedzenie wydaje się być teraz najlepszym lekiem na całe zło tego świata.
Na śniadanie jedno jajo ugotowane w koszulce, w wodzie z dodatkiem octu jabłkowego własnej roboty. Polane keczupem domowym. Do tego kromka bezglutenowego chleba z kaszy gryczanej niepalonej (zaprzestałam kupowania ryżowych chrupek i zajęłam się wypiekami) z masłem i szczypiorkiem. Oraz kwaszonka z kapusty i buraka, albo kiszony ogórek. Na popitkę kubeczek domowego jogurtu na kozim mleku.
Na obiad któraś z zup: rosół z wolnowara na kościach kozich i drobiowych, albo zupa cebulowa lub czosnkowa, tudzież gęsty krupnik z kaszy gryczanej lub zupa dyniowo-warzywna.
Bywają desery albo kolacje. Więc na deser dajmy na to budyń na kozim mleku (właśnie udaje nam się uszczknąć jednej kozie poranny literek) z sokiem owocowym własnego wyrobu. Albo szejk ukręcony z kefiru koziego i z dodatkiem owocowego dżemu domowego.
Gdy nie ma czasu albo ochoty na deser to bardziej suto na kolację: podpłomyk z mąki bezglutenowej z dodatkiem keczupu domowego, cebulki, kiełbasy albo jaja na twardo oraz sera żółtego.
Jak widać wszystkiego w tych daniach sobie dostarczamy, są witaminy i aminokwasy w żółtku jaja, odpowiednie bakterie wzbogacające florę jelitową w jogurcie, zsiadłym mleku i kiszonkach, węglowodany w formie warzyw, białko nabiałowe i z absolutnie naturalnych mięs, tłuszcze roślinne i zwierzęce też. I kapeczka słodyczy od czasu do czasu z owoców albo miodu.
I tym jakże tradycyjnym i smacznym sposobem utrzymujemy się w zdrowiu i formie, czego i wam wszystkim życzę.
Czasem słyszę, że jakaś dzika jestem uciekając do mojego schroniska a teraz ja znalazł. Macie rację, nie ma to jak w swoim, mądrym i inteligentnym towarzystwie.
OdpowiedzUsuńteż siedzimy w domu, bo Krzysiek choruje. Wychodzimy do sklepu ale w pobliżu i bezpiecznie. Mieszczuchom teraz wspólczuję w blokach o infekcję nie trudno
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że kiedy to się już skończy na powrót , a nawet ze zdwojoną siłą wybuchną trendy, mody itd aby nadrobić stracony czas. Po przeczytaniu o twojej codzienności moja głusza plasuje się na miano cywilizacji :D
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za tę pozytywną myśl z jaką zakończyłam czytanie posta :)
Coś o atomizacji społeczeństwa i wzajemnym niezrozumieniu. http://www.taraka.pl/o_stratach_ubocznych
OdpowiedzUsuńw porównaniu z tym co tearz się dzieje w miastach to u Was piękna sielanka..i dobrze...ktoś mądry z miasta wcześniej uciekł:):)Ja wykorzystuje w soim mieszknku siedząc czas twórczo...już zrobiłam obrus...nie mówiąc o podokańczaniu spraw zaczętych ale barzdo, bardzo tęsknię za przyrodą:): Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń