Wychodzi słońce, ale na zmianę z przelotnymi ulewami. W praktyce kozy krążą między polem a oborą wielokrotnie. Same wracają, uciekając przed deszczem i same wchodzą do boksów w odpowiednich grupach. Rozmieszczam je teraz inaczej, dziewczynki osobno, koziołki odpowiednio do dwóch dominujących samic w dwóch boksach i jest wreszcie spokój przy karmieniu.Kiedy koło południa wracałam z nimi z pastwiska znalazłam na polu rozszarpaną kokoszkę zieloną nóżkę... Pełno piór, zjedzona wątroba i część wnętrzności. Zabrałam resztkę z uczty jastrzębia, Ania oprawiła mięso i Kola będzie miała jedzenia na tydzień. Smutne pocieszenie.
Przyszło mi potem do głowy napalić zamiast pod płytą, to w ścianówce i wreszcie wypróbować pełną moc pieczki. Wyschła już dokładnie. Złapała cug momentalnie i przez godzinę paliłam w niej starymi, na pół spróchniałymi kawałkami drewna, nawet nic porządnego. Po dwóch godzinach piec był już w pełni rozgrzany, a temperatura podskoczyła w domu prawie o 5 stopni. Kafle są tak gorące, że na wysokości paleniska można się oparzyć.
Obrałyśmy zatem nową porcję jabłek i suszymy na brytfance postawionej na pieczce. To najlepszy sposób (oprócz kaloryfera).
Ania skoczyła do lasu na grzyby, nie było jej z godzinę. Znalazła trochę kurek i dwa koźlarze. Będzie jutro na zalewajkę z grzybami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz