25 grudnia 2013

Życie poza siecią

W sam dzień Wigilii przejęłam od Ani pałeczkę i dostałam cieknącego kataru wraz z bólem zatok. Dobry znak, że ona zdrowieje. O poranku jednak poczułam się sama z siebie dużo lepiej i uznałam, że zwalczam inwazję bakterii jak trzeba. Do chwili, gdy wybiegłam na taras z telefonem, aby odebrać życzenia świąteczne, imieninowe i odrodzinowe od Rodziny, w koszulce z krótkim rękawkiem, w jakiej chodzę po mieszkaniu. Od tej chwili inwazja przybrała na sile. Nieco. No, nie panikuję. Jakoś się trzymam, dzięki kroplom do nosa i chusteczkom.
Z tym telefonem to mamy tak, że odbiera jedynie w jednym miejscu w domu, gdzie leży sobie na parapecie. Żeby porozmawiać jednak, już trzeba wyjść albo na poddasze (teraz zamknięte), albo na dwór, bo przerywa i gubi sieć. W rezultacie wieczorem, gdy ta druga część domu jest przymknięta, aby zachować oszczędnościowe zimowe ciepło w części zamieszkanej, a my zasiadamy przeważnie przed komputerami, albo jakiś film oglądamy - nikt nie jest w stanie się do nas dodzwonić. Bo nie słychać telefonu w pokoju.
Fajnie. Nie jestem telefoniczna, a z dawnego beztelefonowego pokolenia, z czasów, gdy w rodzimej wiosce było tylko kilka urzędowych telefonów i, aby gdzieś zatelefonować chodziło się na pocztę i w takiej drewnianej, trzeszczącej rozmównicy czekało na zamówioną rozmowę, łączoną przez panią telefonistkę, dyżurującą w systemie trzyzmianowym przy centralce. Przeważnie niewiele było słychać w ebonitowej słuchawce, a telefonistka czuwała i czasem pośredniczyła w rozmowach, aby pomóc się dogadać obu stronom, trzeba było krzyczeć do słuchawki, co było bardzo krępujące i w ogóle. Ludzie w tamtych czasach bali się telefonu, bo przeważnie służył do awaryjnych sytuacji, w czas choroby, śmierci w rodzinie, albo pożaru. I to mi zostało, hehe, do dzisiaj.
Wspominam o tym, bo sąsiad z Polesia własnie przechodzi odwyk od telefonu, który mu padł, i jako mieszczuch nieco to przeżywa. Jednak jak się okazuje, jego używanie na co dzień wcale nie jest takie potrzebne i można sobie radzić zupełnie bez niego. Trafił do nas pieszkom przez ciemny las o właściwej porze, zjadł, posiedział, pogadał, powspominał i tak samo o właściwej porze wyszedł w nocy na pasterkę w miasteczku, aby potem jeszcze z powrotem drałować chyba z dziesięć kilometrów owym ciemnym lasem do swojej chałupy. Telefon do tego po nic, jak widać.
Rano tylko sprawdziłyśmy na fejsie, czy żyje. No, i wszystko jest ok, odzywa się, więc żyw.
Mnie zaś katar rozkłada na dobre. W kuchni rośnie stos niezmytych naczyń i mam pociąg do łóżka, zamiast palenia w piecu.

4 komentarze:

  1. to bieganie i szukanie budki telefonicznej z czynnym aparatem w sytuacjach awaryjnych było straszne....

    OdpowiedzUsuń
  2. A na co komu telefon, kiedyś nie było i wszyscy jakoś funkcjonowali, ech diabelska technika :)

    OdpowiedzUsuń
  3. W mojej rodzinie do lat 90-tych nie było telefonu, pojawił się dopiero, jak byłam nastolatką i efekt jest taki, że ja się autentycznie telefonów boję. Musiałam to trochę przełamać, bo przecież klienci najczęściej wybierają formę telefonicznej rezerwacji. Nie mam już lęków związanych z odbieraniem telefonów i normalną konwersacją, ale jak mam sama do kogoś zadzwonić, to przeżywam katusze i dramat. Nie zawsze, niestety, udaje mi się wrobić Chłopa w załatwienie moich spraw.

    Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak Riannon, też nie lubię telefonów, a jeszcze gorsze jest dla mnie czekające w skrzynce pocztowej awizo na przesyłkę poleconą, o matko, pewnie urząd skarbowy coś chce!

    OdpowiedzUsuń