5 kwietnia 2010

Anty-dyngus

Od jakiegoś czasu ruszyły kleszcze. Przeważnie to małe młode sztuki. Sprawdzam codziennie zwierzęta, psy, koty i kozy i bywa, że trzeba już interweniować i wyciągać pajęczaka-krwiopijcę za odwłok. Robię to specjalnym przyrządem, w rodzaju pincety, kupionym w Niemczech w aptece. Mają tam tego co najmniej kilka różnych rodzajów. W Polsce czegoś podobnego niestety się nie dostanie. A przyrząd to najprostszy w świecie!


Dzięki "kleszczo-wykrętowi" czuję się całkiem bezpieczna na tym przyleśnym terenie. I zwierzętom też, jak dotąd nic strasznego się nie przytrafiło (odpukać!). Choć w zeszłym roku zdarzyło się, że z Łacia wyciągnęłam 15 kleszczy za jednym razem!
Kleszcz, nawet gdy się już wkręci w ciało - delikatnie wykręcony ową pincetą nie pozostawia jadu. Żyje, rusza się, ginie dopiero rozgnieciony między kamieniami albo spalony w ogniu.
Znam kilka przypadków boreliozy u ludzi. Ciekawym trafem wszyscy są Warszawiakami! Spośród miejscowych nikt na to nie zapada, a przecież to ludzie lasu, drwale, grzybiarze, zbieracze ziół i jagód, spędzający w puszczy wiele dni w ciągu roku. O kilku stwierdzonych przypadkach powiedziano mi z pewnym przekąsem. "Leśnicy w średnim wieku na nią zapadają, gdy już chcą przejść na wcześniejszą emeryturę. To choroba zawodowa i raczej trudna do sprawdzenia. Czemu drwale na to nie chorują?..." Kiedy pytałam owych prostych drwali co myślą o kleszczach śmiali się. "Łoj, wyciągnąć toto zaraz i posmarować miejsce denaturką najlepiej, pięknie wypali i żaden zarazek się nie uchowa".
Mam taką teorię, że wpływ na atak kleszcza ma zapach ciała. Warszawiacy, wiadomo, myją się co najmniej dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Pachną mydłem, płynami, szamponami, dezodorantami i wszelką sztuczną chemią. Kleszcz wiszący sobie gdzieś na gałęzi w lesie spada na nich po prostu zemdlony tym dziwnym odorem. I gdy już się wgryzie w takie pachnące ciałko od razu mu się niedobrze robi i rzyga chorobotwórczym jadem.
Znajoma Olsztynianka opowiadała mi niegdyś jak to z gośćmi z Warszawy do lasu na spacer się wybrała. Jedna kobieta z owych gości bardzo była przejęta komarami i na wszelki wypadek wypsikała na siebie mnóstwo jakiegoś spreja przeciw-owadziego, w tym ma się rozumieć przeciw kleszczom. Po spacerze okazało się, że znalazła na sobie 11 kleszczy! (O panice i histerii, w jakie przy tej okazji wpadła nie wspomnę). Wszyscy inni (w liczbie 6 czy 7 osób) byli od nich wolni cał-ko-wi-cie.
Dodatkowym powodem wypluwania jadu jest właśnie histeria. Rodowitemu wieśniakowi żaden robal nie dziwny. Strzepnie, wyjmie, wyiska, wyciśnie, rozgniecie, przegoni. Mieszczanin telewizją karmiony na kleszcza reaguje jak na wkurwione stado szerszeni co najmniej. Wszak ogląda reklamy owych potworów wielkości słoni na ekranie i dokładnie wie, że zaraz będzie miał zapalenie mózgu albo inne boleści.
Przed paniką nie ustrzegła się nawet moja znajoma Warszawianka, entomolożka z wykształcenia, która zainkasowała długotrwałe leczenie antybiotykami po ukąszeniu jedynego kleszcza, jaki się w nią w życiu wpił po spacerze w lesie. Kiedy ją spytałam jak tego kleszcza wzięła i z siebie wyciągnęła sama przyznała:
- Robiłam wszystko, tylko nie to i nie tak jak trzeba!

Podstawową tajemnicą zdrowia miejscowych jest zatem rzadkie mycie się. Wiadomo i to się tutaj potwierdza: "częste mycie skraca życie". Dobrze, jeśli ochlapią się w misce z ciepłą wodą "przy sobocie po robocie", to już kultura.

Tak trochę dzisiaj dyngusowy temat tknę od zadniej strony...

6 komentarzy:

  1. To przysłowie ma drugą część, która obrazowo tłumaczy o co chodzi:
    "Częste mycie skraca życie,
    Skóra się ściera i człowiek umiera"
    :)

    Lęk niektórych przed robakami jest niesamowity. Raz jedna osoba na forum się pytała jakiego herbicydu użyć by pozbyć się koniczyny z trawnika. Bała się by jego i jego rodziny pszczoła nie użądliła, bo lubią chodzić boso po trawniku. Herbicydów na trawniku jednak się nie bał...

    Może też dieta wpływa na to jakie owady przyciągamy. Banany np. przyciągają komary, a czosnek i cebula odpędzają je.

    Zdarzyło Ci się Ewo/Aniu, że jakiś zwierz zachorował na chorobę "odkleszczową"?

    OdpowiedzUsuń
  2. Raz jeden, mój mały kundel przywiózł ze wsi kleszcza. Był źle wyjęty, blisko serca. Zachorował na babeszjozę. Po 2 zastrzykach przeszło bez śladu, choć pan weterynarz upierał się, żeby jeszcze 2 dać (jeden kosztował ok. pół stówki, już nie pomnę dokładnie). Od kiedy mieszka na wsi (już 5 lat ani razu nie było żadnych niepokojących obiawów, choć kleszczy sporo z niego już wyjęłam.
    Ten lęk przed owadami, a także przed bakteriami=brudem (najczęściej niewidzialnym, bo jak można się naprawdę pobrudzić pracując w biurze i myjąc się rano i wieczorem?) jest jeszcze jedną formą zbiorowej manipulacji mediów, czyli kontrolą umysłów, podobnie jak diety.
    Pozdrawiam, Ewa S.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest jakieś szaleństwo z tymi kleszczami.Wychowywałam się na wsi w górach, zawsze lubiłam łazić po lesie i w życiu nie miałam kleszczy. Mam wrażenie że w tej miejskiej obsesji mieści się cały strach przez nieznaną krainą lasu, a teraz jest przynajmniej pretekst dla nich by unikać spacerów po lesie.
    Może to i dobrze- dla lasu.
    Pozdrawiam poświątecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Lemurko, wydaje mi się, że ten strach jest sztucznie nakręcony, a nie mitologiczno-podświadomy. Jeszcze 20 lat temu żaden mieszczuch tak idiotycznie się nie bał! Można twierdzić, że kleszczy wtedy nie było w takiej ilości jak teraz, nie wiem. Ja pierwszego zobaczyłam na swoje oczy (na kocie) w latach 90-tych. Całe poprzednie życie spędziwszy praktycznie na wsi, jak wiesz. Także nazwa kleszcz nic mi nie mówiła. Myślałam, że to robal syberyjski może i u nas nie występuje.

    Jednak gdy się popatrzy na reklamy tv reklamujące przeważnie szczepionkę na choroby odkleszczowe, gdzie kleszcze są wielkości potworów z gwiezdnych wojen, które czyhają na niewinne dzieci bawiące się na trawie, to można pojąć skąd się ów strach wziął i co go napędza. Firmy farmaceutyczne, bo co innego?
    Mieszczanie nie mają na co dzień kontaktu z owadami, no, w takiej Wawie to głównie z karaluchami, czasem mrówkami faraona może się zdarzyć, ale komarów i much wcale się nie widzi, a co dopiero KLESZCZAAAAAAA!
    I mści się brak kontaktu bliskiego i zwykłego z przyrodą i osadzenia w realiach ziemskich, biologicznych, a nie cywilizacyjno-kinowo-wirtualnych (oprócz jeszcze oczywiście nienaturalnego zapachu ciała, który upodabnia ich do cyborgów, a nie do ludzi).
    Pozdrawiam Morze nasze Morze!
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  5. Z tym brudzeniem się w biurze to się nie zgodzę. Garnitur, a więc mundur biurowy, jest ubiorem skrajnie nieprzystosowanym do naszego klimatu. Tzn. da się wytrzymać, jak jest w biurze naprawdę dobra klimatyzacja - a to się w Polsce praktycznie nie zdarza, ponieważ nikt u nas nie czyści kanałów wentylacyjnych w biurowcach i jeśli nawet działają, to tylko rozpylają roztocza. W biurowcu, w którym kilka lat spędziłem, na 10 pięter, na każdym panował inny klimat - na jednym było za zimno, na innym za gorąco. Wszyscy non stop chorowali. A po 12 godzinach w takim miejscu w nieprzewiewnym i obciskającym zupełnie nie tam gdzie trzeba ubraniu śmierdziałem, mimo dezodorantu o wiele gorzej niż teraz po 12 godzinach pracy na świeżym powietrzu... Inna sprawa, że jednak uważam, iż myć się trzeba. Nasi przodkowie aż do całkiem niedawnych czasów byli bardzo czyści. Pewnie i w Pań stronach mają przecież banie..?

    OdpowiedzUsuń
  6. He, Jacku, masz prawo się nie zgadzać. Pachnieć potem to co innego, niż być brudnym jednak.
    Na wsi, jeśli właśnie człowiek na świeżym powietrzu ciągle przebywa i pracuje to i myje się o wiele rzadziej. Zwłaszcza, jeśli jest kawalerem albo starym żonkosiem. Nie wiem, nie dopytywałam, ale na mój gust są tacy, co to robią raz na wiele tygodni, a może i miesięcy. W końcu wiatr zawsze wywietrzy i czuć dopiero jak taki delikwent w stłoczonym aucie jedzie albo trochę w domu z zamkniętymi oknami pobędzie. Na to też jest sposób, bo można smrodki innymi powypędzać i przydusić. Np. zapachem tytoniu albo wódki. No, ale jak już i to nie działa to otoczenie musi samo się ratować, np. nie stawać pod wiatr takiego "czyścioszka", żeby nie zemdliło.
    Oczywiście żartuję w dużej mierze, i przerysowuję. Ale problem był i jest. W całej Polsce znany, nie tylko na wsiach.
    W moich stronach bani nie ma, niestety. Ludzie ich nie widzieli i pytani majstrowie nie umieliby jej zbudować bez obejrzenia w praktyce. Jest to zwyczaj, który się zachował bardziej na północ (Suwalskie). Stawiają sobie co bogatsi suche łaźnie, albo fińskie łaźnie. Dwie banie, o których słyszałam, są w skansenach, jedna pod Bielskiem Podlaskim, a druga pod Białowieżą (tam jako atrakcja turystyczna).
    A tak poza tym wsie podlaskie reprezentują poziom życia z lat 60-70 ub. stulecia w całej Polsce. Zatem łazienek w starych chatach nie ma wcale. Dobrze, jeśli w ogóle jest woda w kranie (są studnie, jeszcze czasem z żurawiem). Starzy ludzie o wannach źle się wypowiadają (można się pośliznąć i krzywdę sobie zrobić). Myją się jak z dawna bywało, w miednicy. A potrzeby załatwiają w sławojce, ekologicznie. Do tej ostatniej to tak już przywykłam, że załatwianie się w domu niehigieniczne mi się zdaje. ;-))))
    Pozdrawiam, Ewa S.

    OdpowiedzUsuń