Koło południa zaczęło się rozpogadzać. Kozy wyszły na wybieg, przepędziły mnie raz dookoła włości, zajrzały na Górę, pojadły trochę w rowach po obu stronach drogi gałęzi czeremchowych, brzozowych i sosnowych (mają pełne pozwolenie od właścicieli tego lasku), skubnęły ciągle lichutkiej trawy, skupiły się trochę na kępach wrzosu, który bardzo polubiły (jesienią dawały nawet przez kilka dni wrzosowe mleko) i wróciły do sadu, gdzie grzecznie pasły się przez kilka godzin. W tym czasie, mając je stamtąd na oku, zabrałam się za warzywniak przed domem. Konkretnie teraz inspekt. Zgrabiłam liściowo-patykowe śmiecie na bok, potem zebrałam humus z powierzchni (dość ubogi) i Ania wyznaczyła rozmiary inspektu. Wbiła kołki w czterech rogach, znalazła jakieś stare deski na jeden bok, wybrała we wnętrzu "na sztych" szpadla ziemi (a raczej piachu). Wrzuciłam w to miejsce zagrabione wcześniej liście i patyki, po czym zajęłyśmy się przerzucaniem gnoju z kupy zgromadzonej pod płotem do wnętrza inspektu.
I tyle na dzisiaj pracy.
Psy odwołały nas pod bramę. Zajęte robotą nie zauważyłyśmy, że znudzone kozy całym stadem ruszyły na "plac miejski", tj. cieniutką trawę kiełkującą na trójkącie przed chatami naszą i pani Wiery. To taki rodzaj dzikiego ronda.
Jak już się pokazałyśmy to zaraz zjawili się chętni do pogaduszek pod płotem. Mikołaj z laską, w niedzielnym ubraniu i pani Hela z rowerem w odwiedziny. Mikołaj jutro siać owies się wybiera. Zmęczony świętowaniem.
- Jak to? - pytam ze śmiechem - Coś pan ściemnia, panie Mikołaju. Jutro przecież świętego Gawryły, świąt nie koniec! Sama w internecie widziałam czarno na białym napisane!
- Ale co tam, pracować już można - stwierdził, też się śmiejąc.
Jak zauważyłam życiem religijnym we wsi zajmują się głównie kobiety. One do cerkwi chodzą, świąt pilnują, mężczyźni zajadają i czekają, kiedy to wreszcie baba z liturgii wróci.
Mikołaj dawno przekroczył osiemdziesiątkę, ale jeszcze pole sam uprawia. Lubi to. Jeździ na traktorze, orze, sieje, także jeszcze sam piłą spalinową gałęzie i drzewa tnie i ścina, gdy trzeba.
Stare Podlasiaki nie do zdarcia są.
Ania niedawno dziadka S. widziała z naszej poprzedniej wioski. Ten też już w podobnym wieku, a wciąż co dzień do lasu jeździ, dniówki wyrabia, drzewo sam ładuje na swoją furę, sam zwala, i nierzadko późnym wieczorem wraca po drwalskiej imprezie leśnej na leżąco, wieziony grzecznie przez swoją ukochaną starą kobyłkę. Malutki, suchy, chudziutki, z papierosem w zębach, trochę podobny do Jakuba Wędrowycza z opowiadań Pilipiuka, prawdziwy leśny człowiek. Dzisiaj już takich nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz