27 października 2010

Koźli los

Na babskim wieczorku przy litewskim piwie i babce ziemniaczanej prosto z pieca, w cieple rozpalonego kominka, szybko i miło upłynął nam wczoraj czas u znajomej, zahaczając nawet sporo o dzisiejszy dzień.
Nawet nie poruszałyśmy tematu naszych projektowanych projektów, jeszcze w fazie sporego rozrzutu koncepcyjnego. Tyle się znalazło do prostego obgadania i przegadania.
Ot, odpoczynek...

Poza tym spokojna jesień wchodzi w fazę późnego rozkwitu. Kozy pasą się długo i systematycznie w swoich miejscach ulubionych, za Górą na państwowym, w sadzie, w akacjowym gaju za chatą, na buszowisku i oczywiście kończą wypas w swojej koziej zagrodzie, gdzie je zamykam i odchodzę z pasterskiego stanowiska obiad gotować i palić w piecu.
Żywią się resztkami jabłkowych spadów, żołędziami, opadającymi i świeżo spadłymi liśćmi, końcami gałązek leśnych i ugorowych krzewów czeremchy, pigwy i samosiejek brzozy i sosny. Oraz zieleniejącym się najdłużej wśród zrudziałych traw runem, wrzosem i mchem, wgryzając się porostom do korzeni.
Są ociężałe i flegmatyczne, ciąża przekroczyła już półmetek. Lubię do nich przemawiać i głaskać je przy każdej okazji. Zwłaszcza przy karmieniu i dojeniu. Mam wrażenie, że się od tego lepiej chowają i czują bezpieczniej.
Kozły nabierają szybko masy ciała przed zimą i są to coraz cięższe i mocniejsze młode byczki. Ostatnio Ania karmiąc kozy chlebem, oblężona przez stado, została niespodziewanie pchnięta przez stającego na tylnych nogach Klapaucjusza, który chciał dostać chleb pierwszy. Zachwiała się i przewróciła.
Trzeba uważać już na ich siłę, z której na razie nie zdają sobie sprawy, ale mamy doświadczenie z Super-Wiktorem, alpejczykiem w tym względzie, takie, aby nie ryzykować pewnych spoufaleń z kozimi samcami. Wiktor, osiągnąwszy wiek ponad roku i wagę ok. 70 kg sterroryzował całe obejście na Dąbrowie, włącznie z nami. Nie pozwalał kozom wchodzić do obory na noc, tylko prowadzał je niczym udzielny władca po okolicy, spały pod drzewami w sadziku, albo pod chatą. Żeby je wydoić musiałyśmy używać skomplikowanych podstępów. Sam zajmował miejsce prestiżowe na schodkach do chaty i doszło do tego, że zaczęłam bać się wychodzić z domu. Z początku Kola go przeganiała, wypadając z sieni z głośnym szczekaniem, ale w końcu Wiktor przycisnął ją potężnymi zakręconymi rogami do ściany tak mocno, że jęknęła z bólu i już więcej nie odważyła się nawet wargi podnieść na niego. Nadszedł dzień, gdy to samo chciał zrobić z Anią, w porę się usunęła. Kiedy ostatecznie rozłożył się o świcie na progu bez zamiaru wstawania i Ania musiała wyjść przez okno, żeby dotrzeć opłotkami do garażu i samochód odpalić, nadeszła jego kryska.
Nikt nie zgłosił się na dawane wcześniej ogłoszenia w prasie regionalnej, że mamy rasowego kozła-reproduktora do sprzedania.
Skończył tak jak każdy inny nierasowy kozioł, niestety.

Wzięło mnie na wspominki, bo dzisiaj przeglądając zamrażalnik, w ramach wyjadania zapasów przed odmrażaniem, odkryłam ostatnie kawałki mięsa z zeszłorocznego kozła, który był wiktorynkiem, czyli synem Wiktora.
I oto szykuje się niesamowity obiad, o zapomnianym już nieco pysznym smaku. Pieczona koźlęcina z warzywami, ziemniaczki i ćwikła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz