Wczoraj święto Ochrony Najświętszej Bogurodzicy (Pokrowa Preswiatoj Bogorodicy) ukryło znowu mieszkańców wioski w domach. Kobiety poszły w wigilię na wieczorne czuwanie do cerkwi.
Pamiętne to dla nas święto. Bo w zeszłym roku odbył się właśnie na Pokrowę chrzest naszej chaty.
Majstrowie rozkryli dach starej chałupy, wymienili belki stropowe, założyli z powrotem deski sufitowe nad starą częścią, a nad resztą zawiesili namiot z brezentu, oparty o sterczący w górę nowy komin. Wzdłuż chaty, po obu stronach umieścili belki krokwiowe i na to rzekli:
- Jutro Pokrowa. Nie przyjdziemy do pracy, bo to u nas wielkie święto. Nie wypada.
Szkopuł był w tym, że była to zdaje się środa i i dużo wcześniej zapowiadano na ten dzień nagłe oziębienie i opady. Żaden jednak argument do panów majstrów nie trafiał. Nawet ten, że mogli, znając prognozy pogody i kalendarz cerkiewny zgrać sobie wcześniej roboty tak, żeby nie zostawiać rozkrytego domu na pastwę żywiołów niebieskich.
- Siła wyższa - orzekli flegmatycznie.
Spędziłyśmy tę noc bardzo niespokojnie. Już wieczorem zaczął padać śnieg.
Nocowałyśmy w tym czasie, razem z psami i kotami w starym nieogrzewanym spichrzu, na materacach położonych na drewnianej podłodze, z głowami i nogami pod sprzętem sitodrukowym.
Opady wyrwały nas w nocy na dwór. Udało się jeszcze uruchomić samochód, podjechać pod chatę i wynieść z niej najcenniejsze rzeczy, czyli komputery, telewizor, różne dokumenty i trochę ubrań. Wiatr bowiem zrujnował namiot z brezentu, który pod ciężarem śniegu opadł na sufit bezwładnie.
Już rano nie dało się ruszyć samochodu, bo ugrzązł w śniegowej brei. Zaczynało się wielkie święto.
Wiatr przywiał ciepło i już w porannym słońcu śnieg zaczął topnieć. Ania spędziła kilka godzin na dachu (a raczej suficie, hehe) zgarniając na ziemię co się dało, łopatą, grabiami, miotłą i rękami. A ja podstawiałam w mieszkaniu miski pod kapiącą z sufitu na podłogę wodę. Poszły wszystkie miednice i wiadra, w końcu przyszło mi ustawiać talerze i kubki. Siedziałam w domu i co chwila wylewałam z nich wodę do głębszych naczyń, a z tych głębszych wynosiłam co jakiś czas na dwór.
Dźwięk kapiącej wody w całym domu był dominujący, jak z horroru.
I tak zeszedł nam ten dzień świąteczny. Zrobiłam zdjęcie, które postaram się odnaleźć w naszym archiwum i dać je na blogu. Nasza chata, z 12 krokwiami stojącymi wzdłuż ścian po obu stronach i kominem jak masztem wyglądała jak statek Argo, który wpłynął w lodową zatokę i tam zamarzł.
Następnego dnia zjawili się majstrowie. Zadowoleni, wypoczęci, najedzeni. I na nasze opowieści odrzekli tak:
- A czy to nasza wina? Myśmy temu nie winowaci. Bóg tak chciał i stało się.
Od tej pory deski sufitowe dostały zacieków i niestety, nie da się ich zwyczajnie pomalować. Trzeba wymyślać jakiś inny sufit. Ale tu też winnych nie ma.
No, więc uznałam, że Pokrowa to dzień chrztu naszego domu. I wczoraj umyłam z tej okazji wszyściutkie okna. Stanie się to dorocznym zwyczajem. A Ania rozmierzyła kafle terakotowe na podłodze w kuchni i wieczorem przykleiła trzy z nich na dobry początek.
Czytam te Twoje opowieści z zapartym tchem. Nigdy w życiu nie byłam w Polsce wschodniej. Pierwszy raz słyszę (czytam) o Pokrowie! Ten blog stanowi dla mnie jakby okienko do innego świata :-) Serdecznie pozdrawiam z kresów zachodnich :-)
OdpowiedzUsuńdołączam się do Riannon ( w kupie cieplej :))
OdpowiedzUsuńE, w tym roku ciepło jest. W zeszłym była Anomalia.
OdpowiedzUsuńCo do prawosławia... hm, cieszę się, że wyrwałam się z katolickiego świata, który wydawał się być uniwersalny w Polsce tam, gdzie mieszkałam. A to nieprawda jest.
Ewa
dla mnie to też jak historie z innego świata, czytam z pasją:)
OdpowiedzUsuńA czemu z innego?
OdpowiedzUsuńCzym ten sświat różni się od twojego?
Zaciekawiona, Ewa