Wczorajszy przed-kupalny dzień pełen był niesamowitej upalnej duchoty, która wezbrała dwiema burzami. Jedną o pierwszej, drugą wieczorem. Ania wyjechała do stolicy w bardzo Ważnych Sprawach, a ja od piątej rano kierowałam samodzielnie życiem obejścia. Trudne to, wymaga uwagi i siły. Kozy już udaje mi się na spokojnie nakarmić i wydoić samej, ale już tak łatwo nie poszło z ich zaprowadzeniem do zagrody w sadzie. Ponieważ spędzały tam ostatnio cały swój czas, tym razem wykorzystały moją pojedynczość i na bezczela powędrowały same drogą przez wieś w znajomym sobie kierunku. Bezradnie próbowałam je zawrócić wabiąc chlebem, na który nie zwracały uwagi, aż dołączyły do pomocy dobre sąsiadki, wysiadujące na ławce przed chałupą Mikołaja, czyli Mikołajowa i pani Zina. Także i im nie udało się kóz zawrócić, zatem pani Zina zaprowadziła je do swojego obejścia i tam zamknęła na podwórku. Pilnowała ich przez godzinę, w czasie której ja uwarzyłam ser, nastawiony wcześniej z mleka z porannego udoju.
Najadły się tam do syta przez kilka godzin i zeszły stamtąd same w okolicy południa, gnając pod własną oborę, żeby się napić wody. W tym czasie chłopcy przywieźli deski na obramowania okien, narożników i drzwi i zrzucili je w garażu. Duchota doszła do maksimum i zaraz zawiało, zagrzmiało i lunęło. Kozy wylądowały w oborze i... zasnęły. Podobnie jak koty i psy na tarasie. Dołączyła do nich też kwoka z maluchami, której nie udało mi się zagonić do kurnika.
Po deszczu wcale nie czuć było ulgi. Wyjrzało słońce i zaczęło mocno prażyć. Muchy gryzły jak przed deszczem, jaskółki fruwały nisko. Przy okazji wylądowała przede mną młoda jaskółeczka w asyście rodziców, pilnujących małego niewprawnego lotnika. Odpoczęła chwilę i odfrunęła.
Zajęłam się malowaniem desek, najpierw niewidzialnym podkładem, potem drewnochronem. Zajęło mi to prawie pięć godzin. Byłam kompletnie zlana potem. Skończyłam wraz z pierwszymi kroplami kolejnego deszczu i powiewami wiatru gnającego bure chmury ze wschodu.
Zmobilizowałam się i zdołałam jeszcze wydoić kozy. Ostatnią doiłam już w strugach ulewy. Na szczęście dach obory jest na tyle wysunięty, że dość dobrze chroni przed opadami z góry na odległość ponad pół metra. I wtedy podjechał pod bramę samochód i wysiadła z niego jakaś kobieta. Najwyraźniej chciała o coś zapytać i niewiele robiła sobie z tego, że zwierzę może mi uciec. Ruszyłam ku niej i po kilku krokach byłam już całkowicie mokra. Pani zadała zaś absurdalne pytanie:
- Którędy do Hajnówki?
Machnęłam tylko ręką w odpowiednim kierunku i zawróciłam biegiem. Absurdy bywają zabawne, ale mnie akurat nie było do śmiechu.
Ania przyjechała niewiele później. Wściekle zmęczona. Jechała od Warszawy wraz z goniącą ją burzą, z deskami podłogowymi prosto z suszarni na dachu. I trafiła na deszcz właśnie blisko domu. Rozładowałyśmy je szybko, pakując prosto do sieni, mokre, ale dość szybko obeschły. Może ich nie powygina.
No, a dziś chłodno, niebo zasnute chmurami, wilgotno. Malowania desek ciąg dalszy. W cerkiewne święto Iwana, czyli świętego Jana.
Dowiaduję się że drzewo można suszyć w suszarni?
OdpowiedzUsuńSzkoda że nie wiedziałam wcześniej . Powyginało mi małe deseczki na których maluję obrazki,
Radziłam sobie jak mogłam bo przycisnęliśmy z mężem deski ciężarkami ale i tak część nie nadaje się do użytku.
Gorąco podobno jeszcze dwa tygodnie, a może i dłużej bo zapowiadacze od pogody też nie wiedzą wszystkiego.
fatalnie suszy, ogrodek woła wody.Już okopałam ogórki ziemia i krzaczek rośnie jakby w dołku- wtedy można efektywniej podlewac . ale to uciążliwa praca.
ale kózki mądre skoro znały droge do swojego domu.
z deskami pod obraz to słyszałam, że najlepiej używać starej deski, najlepiej, gdy jakiś czas płukała się w wodzie, np. strumienia. Na takich deskach malowane bywają ikony.
OdpowiedzUsuńa bydło zna zawsze drogę do domu, tak samo jak konie. We wsiach, gdzie wypas jest wspólny na łące wspólnotowej krowy same wracają na wieczorny udój całym stadem i po kolei każda wchodzi do swojego obejścia i obory. Sama widziałam.