12 marca 2010

Tradycyjne smaki

Dla wszystkich zainteresowanych naturalną tradycyjną żywnością podsyłam link do artykułu i ewentualnej dyskusji: http://ww.org.pl/strona.php?p=1891&c=6626
I pytanie: czy możliwe jest stworzenie lokalnego rynku i wypracowanie bardziej świadomego modelu konsumpcji?
Czy większość np. powyżej 90% zachowań determinuje cena?
Zapraszamy do weekendowej dyskusji :-)
Pozdrawiam, Ania

9 komentarzy:

  1. Co ma być "lokalnym rynkiem"..? Rynek miejscowy, uwzględniający ewentualnie jakichś przyjezdnych turystów i dystrybucję na małą skalę po znajomych i rodzinie..? Taki rynek w zasadzie istnieje: sam już mniej wiącej wiem, u kogo w okolicy można dać zrobić "domowe" kiełbasy, itp., itd. Poieważ jest to działalność z wielu przyczyn nielegalna (ze względu na absurdalne przepisy sanitarne chociażby - de facto sprzedaż mleka, mięsa i przetworów z mleka i mięsa bezpośrednio przez producenta jest tak trudna, że aż zakazana...), nie można tu mówić o budowie jakiejkolwiek dystrybucji na szerszą skalę, bo się to może wyłącznie źle skończyć...

    Chcąc zwiększyć skalę działania, trzeba by wymogi sanitarne i podatkowe przynajmniej w jakiejś mierze spełnić - tyle, żeby pierwsza kontrol całego biznesu nie zlikwidowała. Jak to zrobić nie tracąc walorów "naturalności"..? Skąd wziąć na to środki..? Oczywiście, można się starać o status "produktu regionalnego", poza tym, nie wszystkie wyroby są aż tak wielkimi restrykacjami objęte (mleko i mięso to największy problem) - wszystko to jednak utopijnie wygląda.

    W wielu supermarketach są już stoiska z "żywnością tradycyjną". Przegrywają z tą "normalną" nie tylko ceną, ale i szarym, nieciekawym wyglądem (to cena za niestosowanie konserwantów i ulepszaczy), oraz niewielkim w sumie wyborem. A w Warszawie przez pewien czas można się było zaopatrzyć w czarny, litewski chleb z Olity - tyle, że najpierw zamknięto i zburzono Supersam na pl. Unii Lubelskiej, gdzie ten chleb sprzedawano, a potem się wyprowadziliśmy i nie wiem, co z tym dalej się stało.

    Pewnym rozwiązaniem jest sprzedaż internetowa z dostawą do klienta. Znowu: zakładając, że uda się przynajmniej część z tych bzdurnych wymogów spełnić...

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że zwykłe targowisko raz-dwa razy w tygodniu, gdzie nikt się nie czepia jak co jest wytworzone, a decyduje smak i zapach i wygląd starczyłoby. Musi być jednak większe zapotrzebowanie ze strony klientów, 1) odzwyczajonych od tego rodzaju możliwości, 2) wytresowanych lękliwie w mitycznej "higienie" i sterylności, 3) świadomych (bez)jakości tego, co jest w masowej sprzedaży.
    Inny szkopuł, takie targi w małych miejscowościach są mniej zyskowne dla miejscowych rolników, choć im tam najbliżej. W gminnych miejscowościach jest wielu mieszkańców mających rodzinę na pobliskiej wsi i mających dostęp do różnych produktów albo źródeł, np. sami chodzą na grzyby, jagody, sami robią sobie przetwory z owoców z drzewa przy domu, mają małe warzywniki itp. Zatem popyt i cena są mniejsze.
    Z kolei ludzie z wielkich miast są skazani na markety, bo prędkość życia, łatwość zakupu, taniość itp. Na targu pełno spekulujących kupców, którzy wcisną i mięso z knura, zdechłą kurę, stare jaja, robaczywe grzyby itp.
    Myślę, że tu jest nisza dla biznesowo myślących ludzi z miasta. Wieśniacy tego nie zrobią za nich. Muszą załatwić transport, przejechać się do wybranej wsi, z którą zawrą pewną umowę handlową i rozwieźć świeży towar po stałych klientach z miasta. Nie wiem jednak jak z legalnością takiego interesu, ale dla polskich przedsiębiorców nie powinno być zbyt trudne ominąć niektóre niedogodności. Tak się działało w kryzysie lat 80.tych. Gdyby tylko świadomość kryzysu żywieniowego była większa (niestety ludzie są zapchani tanimi truciznami i sądzą, że wszystko jest ok, nie chcą sobie pomóc w tym).
    I jeszcze: dużo mówi się o świadomości żywieniowej, lubują się w tym wegetarianie, ale tak naprawdę moim zdaniem chodzi głównie o modę, bardzo rzadko o świadomość. Ale jak zwał tak zwał, liczy się dobry i uczciwy interes, wymiana wartości.
    Pozdrawiam, Ewa

    OdpowiedzUsuń
  3. Analogia z latami 80-tymi pozorna. Wtedy mięsa (i wielu innych produktów) po prostu nie było - a że życie próżni nie znosi, to i potrzeba rozwiązań, powiedzmy, alternatywnych, i nagroda za podjęcie związanego z tym ryzyka - były duże. Teraz zaś, przy wcale nie mniejszym ryzyku (czapy wprawdzie za spekulacje już nie dają - ale i w latach 80 już nie dawali, ostatnie były za Gomułki...), szczególnie finansowym, ewentualna nagroda w postaci zysku dla organizatora takiego przedsięwzięcia, jest żadna...

    Jedyne, co by się ewentualnie mogło opłacać, to zaopatrywanie w taki sposób restauratorów - z pominięciem VAT przy okazji. Zwłaszcza, gdy skończy się okres przejściowy i na wszystko bez wyjątku będzie już obowiązywała stawka 22% (albo i więcej...).

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz, Jacku, w latach 80.tych mieszkałam w małej miejscowości, pracowałam jakiś czas w GSie i... nigdy się tak nie najadłam dobrego mięsiwa i innych przetworów, jak właśnie wtedy. Każdy mieszkaniec miasteczka (czytaj, właściciel działki przydomowej, choćby kilkuarowej) hodował na niej kury, kaczki, gęsi, owce, nutrie, króliki. W razie nadmiaru dzielił się z innymi, bo wymiana była możliwa i łatwa. Chłop, aby coś załatwić w urzędzie niósł odpowiednią łapówkę zawiniętą w zatłuszczony papier. O smaku, którego już NIE MA. Nie ma, bo nawet chłopskie świnie na zachód od Wisły smakują już inaczej. Mówisz z punktu widzenia Warszawiaka. Wiem jak było w stolicy tylko z opowiadań. Choć i tak ludzi, którzy mieli rodziny na wsi i jakoś zdobywali towar.
    Teraźniejszy czas jest o tyle tragiczniejszy, że zatrurcie i zatruwanie żywności jest niewidzialne i skutki rozłożone w czasie. Ludzie nie zdają sobie sprawy co się dzieje, bagatelizują zagrożenie, odkładają rozwiązanie na potem. Tylko świadomość i świadomi mogą wspomóc ginące rolnictwo małorolne, w którym ostał się zalążek zdrowej prz(e)yszłości. A nie ci, co biegną za modą i w razie trudności łatwo ją zmieniają.
    Świadomość jednak nie panuje nad Ekonomią i jest niszowa. Dlatego nie myślę w tej chwili o produkcyjności gospodarstwa, jak kolega Wojciech np., ale o samowystarczalności, jako optimum. Od którego zawsze łatwo pójść w kierunku karmienia innych ludzi, ale nigdy z zaniżeniem jakości własnego życia, harmonii ze zwierzętami i przyrodą.
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  5. jako rozwinięcie tematu polecam artykuł:
    http://www.slowfood.pl/index.php?s=aktualnosci&lp=79 ... reasumując są jakieś perspektywy na oficjalną działalność ... a poza tym to nie demonizujmy wg. moich co prawda pokątnych informacji można sprzedawać legalnie swoje produkty na terenie gospodarstwa, czy np. podejmując gości w agroturystyce

    na marginesie dodam ze istnieje pojęcie obrazujące ile dana żywność przejechała kilometrów żeby trafić na nasz stół, współczynnik ten u bardziej świadomego konsumenta powinien wiązać się z reakcją emocjonalną ... i wspierać handel z okolicznymi handlarzami, którzy sprzedają towar z okolicy.

    Bo przecież nie zawsze i nie każdemu chodzi o to żeby się wzbogacić kosztem konsumentów,
    chodzi w skócie o tzw sprawiedliwy handel ale nie chodzi mi o handel czekoladą, kawą .... etc. z którym się połowicznie zgadzam, ponieważ jednak transport ciągle wpływa na cenę ... ale to opowieść na inny wpis .... ale wspieranie naszych sąsiadów , gospodarzy z okolicznych wsi .... (pozdr. A.)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie mieszkałem w latach 80 w Warszawie, tylko w małym miasteczku na Pomorzu. I mięcha, ani niczego innego faktycznie nie brakowało. Ale teraz sytuacja jest naprawdę inna. Sam żywię się produktami z wareckiej Biedronki, a najbardziej luksusowa wędlina, na jaką mogę sobie pozwolić, to parówki drobiowe po 7 zł/kg - nie chcę wiedzieć, z czego są zrobione, ale głodny nie chodzę. I 30 zł za kilo mięcha nie dam, bo po prostu nie mam. I już. Myślę, że 90% ludności jest w analogicznej sytuacji. Tak więc na przemycie do miasta żywności tradycyjnej zarobić się po prostu nie da. Skoro zaś nie da się na tym zarobić, to kto i w imię czego miałby ponosić związane z taką działalnością ryzyko..? Bo i dalsza sprzedaż produktów, którymi karmi się gości w gospodarstwie agroturystycznym jest nielegalna i czymś tam grozi...

    OdpowiedzUsuń
  7. Obraz rolnika czy mieszkańca wsi, który zakupy robi w Biedronce jest już sam w sobie dość kuriozalny :-).
    Z drugiej strony to jeśli słonina u chłopa kosztuje 8 zł, to z czego zrobione są te parówki?
    myślę że mieszkając na wsi taniej można się wyżywić z wyprodukowanej przez siebie żywności, a na pewno zdrowiej
    w myśl zasady: stajesz się tym co jesz.
    I wtedy nie trzeba jeść kilograma parówek żeby się najeść, wystarczy mały kawałek mięsa.

    Nie starajmy się też demonizować przepisów, absolutnie legalnie można handlować własnymi produktami nieprzetworzonymi na terenie gospodarstwa jak również na targowiskach (np. mleko, śmietana, jajka, półtusze drobiowe etc.), handel musi odbywać się z bezpośrednim konsumentem. ALE MOŻNA. Zachowując zasady higieny oczywiście. Miłego dnia, Ania.

    OdpowiedzUsuń
  8. chyba coś się zaczyna zmieniać w świadomości tzw. "szerokiego konsumenta"... nagle w tv pokazują reklamy galaretki bez sztucznych aromatów, przypraw bez glutaminianu sodu
    pozdrawiam
    Basia

    OdpowiedzUsuń
  9. Jedna galaretka wiosny nie czyni... ;-(
    Ewa

    OdpowiedzUsuń