Pamiętam początek naszej małej (na razie) hodowli kur. Zaczęła się jeszcze w dawnej chacie kilka wsi stąd. Ania kupiła na targu 5 wyrośniętych kokoszek i w gratisie dostała kulawego koguta, który wyglądał tak, jakby miał zaraz zdechnąć. Sprzedawca zwijał już majdan na targu i to były wręcz ostatnie poprzebierane sztuki. Przywiozła toto dumnie w pudle i wypuściła do garażu, bo jeszcze nawet kurnika nie było (w ciągu kilku dni postawiłyśmy go same ze starych wrót od zawalonej stodoły i kilku belek). Sypnęłam im ziarna. Kury chodziły między ziarnami jak głupie. "Może resztki z obiadu im zasmakują" - pomyślałam i przyniosłam jakieś gnioty kartoflane w starym garnku. Wszystko rzeczy, za które normalne kury dusze by oddały. I... nic. Kury krążyły po garażu, przyglądały się nowej sytuacji, pogdakiwały do siebie i srały beztrosko na jedzenie. "Zgłodnieją, to zmądrzeją" - stwierdziłam w końcu zniecierpliwiona i miałam rację.
Odkryły co się robi z ziarnem i innymi kurzymi smakołykami dopiero na trzeci dzień, już mocno wygłodniałe! Od tej pory nigdy tej sztuki nie zapomniały.
Kiedy już jadły i miały gdzie spać pojawił się nowy problem. Zaczęły się rozłazić, buszować po pobliskim lesie i polu i kusić zły los. Nie miały kompletnie instynktu obronnego i nie były świadome niebezpieczeństwa dopóki jedna z kur nie została zaatakowana raz przez dziką kotkę mieszkającą w lesie (matkę Łacia nota bene), a drugi raz przez jastrzębia, wtedy skutecznie. Kiedy jeszcze jedna zginęła pod dziobem latającego "bandyty", w kogucie (który przeżył i zaczął nabierać siły) obudził się instynkt i kury zaczęły odtąd bacznie obserwować niebo i krzaki.
Następnego roku czarna kura wyprowadziła 5 kurcząt. Niestety, za późno zauważyłam, że kwocze (myślałam najpierw, że zwariowała albo, że dostała ptasiej grypy) i uzbierałam jedynie 7 jaj, żeby jej podłożyć.
Kwoka genialnie opiekowała się dzieciakami i nauczyła je sygnałów ostrzegawczych, grzebać w ziemi i rozróżniać symptomy niebezpieczeństwa.
Niestety, już w następnym roku nie chciała usiąść. A reszcie niosek nie przychodziło to nawet do głowy. Tego roku rządził już drugi kogut, bo poprzedni padł w pojedynku z gąsiorem i ledwie żywy trafił na pieniek, a potem do rosołu.
Na szczęście zakwokała ("zakoktała", jak mówią tubylcy) kura, też czarna, naszej obecnej sąsiadki, i pani Wiera bardzo chętnie podłożyła jej nasze jaja, w liczbie 17. Dzięki temu nie musiała kwoce wybijać z głowy siadania, co czasem drastyczne jest i nawet bywa, kończy się śmiercią z przerażenia nurzanej w wodzie kury (celem terapii szokowej).
Wylęgły się dokładnie w dniu naszej przeprowadzki do Kresowej Zagrody. 15 małych żółciutkich kurcząt.
Do tego roku niewiele z nich przeżyło. Kilka. Reszta padła od wypadków i jastrzębia. To wielki problem dla wszystkich hodowców ze wsi. Mieszkamy wśród lasów, tak było, jest i będzie.
Ale o czym to ja chciałam?
A, o kurzym instynkcie samoobrony.
Wczoraj wczesnym popołudniem znów wywołał mnie na dwór nagły alarm koguta. Wypuściłam psy, które już wiedzą, że gdy kogut tak właśnie krzyczy (a nie inaczej) to trzeba bronić stada. Do tej pory zagrożeniem były jastrzębie, dlatego Kola zaczęła z miejsca biegać dookoła szczekając w górę na postrach. Kogut darł się tak długo, że zaalarmował pół wsi i już po chwili z czterech gospodarstw podnosił się koguci alarm. "Kryj się, kryj się, złe, złe!".
Dopiero po chwili zorientowałam się gdzie i co. Przyszła sąsiadka, już z dala opowiadając, że moje kury poszły się paść na Górę po drugiej stronie drogi i tam właśnie pojawiło się "coś żółtego", co uciekło w las, gdy krzyknęła.
- Kurdę, lis. Robi teraz podchody od innej strony...
Zabrałam psy i obeszłam dokładnie Górę, rozglądając się za jakimiś śladami lisiej jatki. Jednak nic nie znalazłam, a odliczone później kury pokazały stan podstawowy bez zmian. Dziewięć. Tylko drugi kogut, który doznał "bliskiego spotkania" przez kilkanaście minut odpoczywał po szoku, siedząc po prostu na ziemi jak gęś (co się kurom rzadko zdarza, chyba, że się wygrzewają w piasku).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz