27 czerwca 2010

Niedziela

Z okazji niedzieli pospałam sobie do ósmej. I tyle mojego.
Potem zryw. Dojenie, doglądanie serów, naszykowanie mleka. Po śniadaniu firmowa praca, konieczna do wykonania. Czyli krojenie materiału na torby reklamowe. Tu taras sprawdza się idealnie. W poprzednich latach szycie w ciasnej chacie na Dąbrowie to była udręka i wielodniowa codzienna gimnastyka. Teraz rozłożyłyśmy na tarasie blat z płyty osb przeznaczonej na podłogę na poddaszu, i bela świetnie się rozwinęła do przycięcia elektrycznym nożem krajalniczym.
Zaraz potem (i nakarmieniu obu kwoczek z dziećmi) wyruszyłyśmy na bobrową łąkę. Z kaloszami, drewnianymi grabiami i butelką wody z kranu.
Przewrócenie siana na przestrzeni prawie hektara (już na to brakujące "prawie" zabrakło siły) zajęło nam trochę ponad 2 godziny.
Poranne zachmurzenie rozeszło się i czyste niebo upstrzyły zwyczajne po Bożemu i wróżące pogodę białe baranki. Raz tylko przeleciał nam tuż nad głową dwupłatowiec pograniczników. "Wopki czuwają" - jak mawiają tutejsi.
Idzie z wolna na upał.
Siano okazało się całkiem niezłe. Z wierzchu podeschło w ciągu dwóch ostatnich dni na wietrze, i przewrócone powinno być dobre do zebrania za 2 dni. Jeśli Bozia deszczu nie ześle.
Samo przewracanie nie było tak męczące, co latające zawzięcie wokół głowy i ramion muchy, krwiopijcze i boleśnie kąsające nadwodne pawęty i oski. Z początkiem lata komarów wyraźnie ubyło.
Łąka podeschła nieco, ale miejscami ziemia zasysa jeszcze kalosze, a spod nóg wybiegają co rusz zielone żabki i czarne ropuchy.

Na ten gorący czas różnych pilnych robót do wykonania nakłada się również zbiórka i zwózka siana... Ania telefonicznie uzgodniła dalsze czynności z pomocnym i zmechanizowanym sołtysem z B.
Po powrocie czekało mnie robienie sera. Ugotowałam też z rozpędu obiad na jutro (mianowicie rosół z koguta), żeby mieć więcej czasu na inne prace.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz