Dzień zaczął się od niespodziewanego przyjazdu (odkładanego z dnia na dzień od początku tygodnia) brygady szalunkowej. Chłopacy rozłożyli sprzęt, a potem przycinali, przybijali, wymierzali listwy pod szalunek do późnego popołudnia. Ledwie odjechali zgłosił się zdun. Ania przywiozła była właśnie ze sklepów siemiatyckich resztę wymaganych materiałów do pieca (drzwiczki, ruszt, cegły szamotowe i zwykłe, kafle narożnikowe i zwieńczające). Zdun z miną, którą mógłby studiować sam Michael O`Rourke orzekł, że ok, jutro zaczyna. O siódmej rano.
W piątek zły początek, w poniedziałek to Dzień Dyszla (czyli dzień targowy w Kleszczelach), zatem rozpoczynamy w sobotę, a jakże.
Wyciągnęłyśmy glinę, kupioną jeszcze za budowy kuchni kaflowej i zalałyśmy ją wodą. Stare przedwojenne cegły ze zburzonej pieczki mogą się jeszcze nadać na podstawę nowej.
To wszystko pikuś, nawet, gdy doda się do tego dojenie kóz, robienie sera, gotowanie obiadu dla czterech chłopa, karmienie zwierząt i zmywanie naczyń. Jednocześnie bowiem ruszyły konieczne do wykonania na określony termin prace firmowe (sitodruk, szycie, pakowanie i wysyłka książek, fakturowanie, uzdatnianie projektów grafików, aby dały się wydrukować na materiale i były widoczne). Z tego wszystkiego własnie żem sobie przypomniała i żal mnie ogarnął. W nawale pracy umknął mi czas, dzień i godzina, i umówiona z kimś pora na seans wróżbiarski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz