Wczoraj odbyło się drugie spotkanie kulinarne (wciąż nie ma nazwy). Tym razem przyszedł na nie także zaciekawiony mężczyzna, starszy pan, chętny się czegoś nauczyć. I było dwa razy tyle osób.
Poproszona o pokaz pani od marcinków przyniosła zrobioną już przez siebie połowę tortu i drugą połowę "w proszku", aby zademonstrować, jak się ją robi. W sumie to proste, lecz problemem jest uzyskanie idealnie okrągłego kształtu wypieku cieniutkich placków ciasta, z których składa się marcinek. Otóż ona, ponieważ robi to stale (marcinek cieszy się dużą popularnością także wśród Białorusinów i chętnie go kupują jako specjał, to też ulubione ciasto na różnych imprezach typu imieniny czy wesele) zamówiła sobie u rzemieślnika kilka wyciętych w kształt koła blaszek i nimi operuje podczas wypieku. Niemniej i tak sam wyrób tortu trwa blisko trzech godzin, bo owych placków trzeba upiec około trzydziestu. A potem przełożyć ubitą z cukrem i sokiem z cytryny śmietaną. I odstawić na noc, aby nasiąknęły.
Po upieczeniu zatem drugiej połowy Nina podjęła się nasączyć je śmietaną (wychodzi na całość 2 litry) i podać owego marcinka nr 2 na przyszłym spotkaniu, a teraz wszyscy dostaliśmy po kawałku z tego przyniesionego gotowego.
Spróbowałam po raz pierwszy... hm, smaczne, słodkie, rozpływające się w ustach. Jednak ciężkie i już krótko potem zaczęłam mieć lekką zgagę. Wolę jednak zwykłe torty, nasączane alkoholem i przekładane kremem i konfiturami. Ale właśnie z powodu braku alkoholu rzeczywiście ten tort może być ulubiony przez dzieci.
Na koniec nauczyliśmy się robić różę z bibuły na patyku pośród swobodnej rozmowy przy herbacie.
Notuję z niej jedno wtajemniczenie. Aby uniknąć zalęgnięcia się tzw. "moli" w suszonych grzybach albo innego robactwa w mące czy kaszy wystarczy włożyć do pojemnika listek laurowy. Działa na szkodniki odstraszająco. A propos mąki kupowanej w sklepach, to jest ona tylko częściowo prawdziwa, gdyż zawiera domieszki zmielonych części zwierzęcych typu sierść, właśnie poniekąd w celu uniknięcia wylęgu robali.
No, a potem, zaopatrzona w czarodziejskie akcesoria wylądowałam na imprezie andrzejkowej u znajomych. Było lanie wosku, gremialne wróżenie z ulanych kształtów (bardzo to rozbawiło towarzystwo i wszyscy byli mocno zaangażowani w skojarzenia) i losowanie jednej karty na przyszły rok.
Oto dlaczego warto uciekać przed "dobrodziejstwem" współczesności! Tak się nam marzy jedzenie prawdziwego żarcia, mamy nadzieję, że Kosztowa spełni nasze oczekiwania. Póki co, wolę nie wiedzieć, na co wydaję pieniądze w spożywczym... Biegnę zaś natychmiast posiać listki bobkowe po różnych słojach i słoiczkach... (ostatnio zdatzyło nam się kupić kaszę, która chodziła... be...)
OdpowiedzUsuńPozdro
Go
Może nie tyle współczesności i cywilizacji, co systemu, który nią kieruje, odczłowieczonego już dawno. A ostatnio w szybkim tempie potworniejącego.
OdpowiedzUsuńNie wiem ile macie ziemi, ale nawet niewielka ilość to prawdziwy skarb. Ziemia rodzi i daje w takiej obfitości, że można ze skrawka spokojnie wykarmić rodzinę i mieć tez dla innych. Wymaga jedynie pracy i opieki. To prawdziwa Matka.
Mamy gospodarstwo raptem od roku, jednak mieszkałyśmy kilka lat w innej chacie z 0,5 ha obszarem wokół (łąka i sad, kawałaczek warzywniaka). Zaczęłyśmy od 1 kozy dojnej, potem dwie, trzy, cztery, spokojnie tam nam starczało karmy dla nich. A one, oraz kilka kur i gęsi plus warzywa w sezonie spokojnie karmiły nas w dużym procencie. Teraz przy 10 kozach i 10 kurach mamy jedzenia w bród przez cały rok, dla nas dwóch aż nadto. Zaczynają powoli być z tego jakieś pieniądze także.
Myślcie! Zwłaszcza, że dziecko potrzebuje jak najbardziej zdrowej żywności, nie tylko powietrza. ;-)
Pozdrawiam z Pogranicza
Ewa S.