28 listopada 2010

Przed świętami

Wczoraj odbyło się drugie spotkanie kulinarne (wciąż nie ma nazwy). Tym razem przyszedł na nie także zaciekawiony mężczyzna, starszy pan, chętny się czegoś nauczyć. I było dwa razy tyle osób.
Poproszona o pokaz pani od marcinków przyniosła zrobioną już przez siebie połowę tortu i drugą połowę "w proszku", aby zademonstrować, jak się ją robi. W sumie to proste, lecz problemem jest uzyskanie idealnie okrągłego kształtu wypieku cieniutkich placków ciasta, z których składa się marcinek. Otóż ona, ponieważ robi to stale (marcinek cieszy się dużą popularnością także wśród Białorusinów i chętnie go kupują jako specjał, to też ulubione ciasto na różnych imprezach typu imieniny czy wesele) zamówiła sobie u rzemieślnika kilka wyciętych w kształt koła blaszek i nimi operuje podczas wypieku. Niemniej i tak sam wyrób tortu trwa blisko trzech godzin, bo owych placków trzeba upiec około trzydziestu. A potem przełożyć ubitą z cukrem i sokiem z cytryny śmietaną. I odstawić na noc, aby nasiąknęły.
Po upieczeniu zatem drugiej połowy Nina podjęła się nasączyć je śmietaną (wychodzi na całość 2 litry) i podać owego marcinka nr 2 na przyszłym spotkaniu, a teraz wszyscy dostaliśmy po kawałku z tego przyniesionego gotowego.
Spróbowałam po raz pierwszy... hm, smaczne, słodkie, rozpływające się w ustach. Jednak ciężkie i już krótko potem zaczęłam mieć lekką zgagę. Wolę jednak zwykłe torty, nasączane alkoholem i przekładane kremem i konfiturami. Ale właśnie z powodu braku alkoholu rzeczywiście ten tort może być ulubiony przez dzieci.
Na koniec nauczyliśmy się robić różę z bibuły na patyku pośród swobodnej rozmowy przy herbacie.



Notuję z niej jedno wtajemniczenie. Aby uniknąć zalęgnięcia się tzw. "moli" w suszonych grzybach albo innego robactwa w mące czy kaszy wystarczy włożyć do pojemnika listek laurowy. Działa na szkodniki odstraszająco. A propos mąki kupowanej w sklepach, to jest ona tylko częściowo prawdziwa, gdyż zawiera domieszki zmielonych części zwierzęcych typu sierść, właśnie poniekąd w celu uniknięcia wylęgu robali.

No, a potem, zaopatrzona w czarodziejskie akcesoria wylądowałam na imprezie andrzejkowej u znajomych. Było lanie wosku, gremialne wróżenie z ulanych kształtów (bardzo to rozbawiło towarzystwo i wszyscy byli mocno zaangażowani w skojarzenia) i losowanie jednej karty na przyszły rok.

2 komentarze:

  1. Oto dlaczego warto uciekać przed "dobrodziejstwem" współczesności! Tak się nam marzy jedzenie prawdziwego żarcia, mamy nadzieję, że Kosztowa spełni nasze oczekiwania. Póki co, wolę nie wiedzieć, na co wydaję pieniądze w spożywczym... Biegnę zaś natychmiast posiać listki bobkowe po różnych słojach i słoiczkach... (ostatnio zdatzyło nam się kupić kaszę, która chodziła... be...)
    Pozdro
    Go

    OdpowiedzUsuń
  2. Może nie tyle współczesności i cywilizacji, co systemu, który nią kieruje, odczłowieczonego już dawno. A ostatnio w szybkim tempie potworniejącego.
    Nie wiem ile macie ziemi, ale nawet niewielka ilość to prawdziwy skarb. Ziemia rodzi i daje w takiej obfitości, że można ze skrawka spokojnie wykarmić rodzinę i mieć tez dla innych. Wymaga jedynie pracy i opieki. To prawdziwa Matka.
    Mamy gospodarstwo raptem od roku, jednak mieszkałyśmy kilka lat w innej chacie z 0,5 ha obszarem wokół (łąka i sad, kawałaczek warzywniaka). Zaczęłyśmy od 1 kozy dojnej, potem dwie, trzy, cztery, spokojnie tam nam starczało karmy dla nich. A one, oraz kilka kur i gęsi plus warzywa w sezonie spokojnie karmiły nas w dużym procencie. Teraz przy 10 kozach i 10 kurach mamy jedzenia w bród przez cały rok, dla nas dwóch aż nadto. Zaczynają powoli być z tego jakieś pieniądze także.
    Myślcie! Zwłaszcza, że dziecko potrzebuje jak najbardziej zdrowej żywności, nie tylko powietrza. ;-)
    Pozdrawiam z Pogranicza
    Ewa S.

    OdpowiedzUsuń