31 grudnia 2010

Zula i reszta

Już wczoraj czułam, że coś jest znowu nie tak. Dopadł mnie brak apetytu. Na połowie bułki na śniadanie dotrwałam do wieczora i żadnego wołania o jeszcze ze strony żołądka nie było.
Dopiero Ania przypomniała mi, że to dzisiaj Sylwester. Znowu mega-konsumpcja w narodzie podniosła mi cukier we krwi i jeść nie trzeba wcale.
Tym niemniej ulepiłyśmy wieczorem, na dzisiaj ruskie pierogi żeby nie było, że nic nie było z okazji.
Wieczorem przestało padać. Jednak rano, gdy Anna złapała za szuflę, żeby podjazd przetrzeć i jeszcze przedrzeć się przez górę śniegu zrobioną przez pług gminny za bramą, znowu zaczęło sypać. Na podwórzu mamy już głębokie na metr tunele, którymi oprócz nas poruszają się jeszcze koty, psy i gęś.

I najważniejsze wydarzenie. Około południa Zuzia zawiadomiła nas specjalnym pobekiwaniem, że coś się wydarzyło, czego ona do końca nie rozumie i prosi o wytłumaczenie. Okazało się, że zrobiła nam sylwestrową niespodziankę i urodziła (bez większego problemu) śliczną szaro-czarną kózkę. Dostała na imię Zula.


Niedługo potem Zofija doczekała się i powiła parkę, białaskę i szaraczka.


Popołudnie więc i wieczór pełne iście sylwestrowych podskoków. Od karmienia maleństw do remanentu na koniec roku.

30 grudnia 2010

Nadejście Królowej


Powrót Zimy, a raczej Królowej Śniegu. Sypie od wczorajszej nocy bez przerwy. I zawiewa.
Nie ma już wcale podjazdu do garażu. Trzeba go będzie odkopywać na nowo.
Rankiem z szuflą w ręku utorowałam sobie przejście do ubikacji, w śniegu po kolana. I oczyściłam drzwi wychodka, aby móc je otworzyć. A potem szczelnie zamknąć.
Przy takim opadzie starczy na godzinę.
Trzeba się jeszcze przedrzeć w ten sam sposób do obory, kurnika i śpichrza. Gdzie parę ładnych kawałów słoniny zamelinowałam. Uszczknąć z nich trochę i ptakom zawiesić świeże jedzenie na tarasie, bo biedne są w taki czas.
Koty zdruzgotane i przerażone koniecznością brnięcia po czubek ogona w świeżym zimnym puchu spędzają cały czas w domu. Ubikację sobie zrobiły pod starymi oknami opartymi o budynek, pod którymi mogą bezpiecznie kucnąć na gołej ziemi. Wpadają po tym do mieszkania z wielkim miaukiem: Juuuż! Hurra!
Jedna Kola uwielbia wypadać na dwór i z miejsca napełnia świat wielkim szczekaniem. Szczeka na śnieg, zawsze, ten padający z nieba. I ten odrzucany szuflą. Na ten drugi w dodatku groźnie warczy i gryzie go!


Śnieg zsuwa się na bieżąco wielkimi płatami z dachu i tworzy pod oknami zwały już tak wysokie, że prawie okien sięgają. W zeszłym roku Gusia się na takie wdrapywała i pukała nam w okno dziobem, zaglądając przez szybę ciekawie. Teraz na razie nie wychyla się z koziarni, jak i kury, które w śniegu głupieją ze strachu i bezradności.
Kozy siedzą w zacisznej obórce i przeżuwają w śniegowej ciszy.
- Kiedy panie mają zamiar się powielić? - zapytuję codziennie. A one milczą tajemniczo.
Ech, marzy się konik i sanie, albo chociaż nowe buty do starych biegówek, których nie mogę używać z ich braku.
Dobrze, że są książki. Święty Mikołaj przyniósł mi moją ukochaną "Popol Vuh. Księgę narodu Quiche" i na dokładkę "Kapłani, czarownicy, wiedźmy..." Szymona Chodaka. Mam w co zaglądać, zważywszy, że pilnie studiuję także biblioteczną "Niesamowitą Słowiańszczyznę" Marii Janion. Trwając u źródeł.

29 grudnia 2010

Blada ciąża

Od nocy sypało, cały dzionek. A tu odwlekany z lenistwa konieczny wyjazd do powiatu w sprawach skarbowych oparł się o ścianę, nie da rady dłużej igrać sobie z terminami!
Odśnieżyłam drogę z garażu do bramy. W towarzystwie Koli, pasjami uwielbiającej odśnieżanie, czego skutkiem jest potem jej wygląd... arktycznego niedźwiedzia. Padało cały czas. Zatem musiałam nieomal wygnać Anię w drogę, żeby nie musiała stawiać czoła żywiołom w drodze i po powrocie.
Udało się. Zajechała, sprawy załatwiła pomyślnie i wróciła szczęśliwie. Nawet do garażu wjechała. Pomimo, że gdy wróciła cały podjazd był w takim stanie jak przed odśnieżaniem.
Dobra to wróżba na cały rok, z tej racji, że ma dzisiaj urodziny.
Kozy jak na razie przystopowały z rodzeniem. Co mnie trochę martwi, bo programy meteorologiczne ciągle zapowiadają jakiś mega-mróz. Obserwujemy je (tzn. te i te) pilnie. Dzisiaj Zofija z Gwiazdką polegiwały i to na nie stawiam, że będą następne w kolejce.
Maluchy mają się dobrze. Niuńki są już tak aktywne, że wczoraj dostała jedna po głowie od rodzonej matki za... wyjadanie owsa z jej miski! Szczęściem stałam w pobliżu i małą dosłownie przechwyciłam w powietrzu, bo upadłaby niechybnie na głowę, taka jest jeszcze leciutka. Dzisiaj obie siostrzyczki nawet nie próbowały matce zaglądać w jedzenie, za to przyczaiły się z tyłu na "ciotkę", a właściwie starszą siostrę, Lubkę. Profilaktycznie odciągnęłam je na bok zabawą, aby nie stało się podobnie jak wczoraj albo jeszcze gorzej.
Dobrze reagują na mój głos, choć to Ania spędza więcej czasu w oborze ode mnie. Król podchodzi do niej na wołanie, staje oparty o płotek ogrodzenia i daje się podnosić do góry i brać na ręce.
To jest zabawne przy maleńkich koźlętach, ale przy koziołkach w pewnym momencie trzeba przystopować, aby ich nie znarowić. Gdy są już dorosłe i silne taki niespodziewany podskok z ich strony może się źle skończyć. Bez żadnych ich złych zamiarów. Jednak z drugiej strony, brane na ręce lub podciągane za tylne nogi do góry w dzieciństwie kodują sobie w pamięci, że człowiek jest silniejszy od nich i długo są ostrożne i nie szarżują z rogami, co jest zaletą.

Biała Zofija wciąż zagląda do kaziukowych dzieciaków przez ogrodzenie boksu i ma tak rozmarzony wyraz pyska i oczu, że mnie po prostu rozczula. A trzeba wiedzieć, że ta kozucha z wrodzonym ADHD nie budzi zazwyczaj takich odruchów, lecz całkiem przeciwne. Zaczęła tak wyglądać prawie zaraz po zajściu w ciążę. Wysubtelniała.
- Blada jest, czy co? - zastanawiam się.
No, cóż, ludzkie kobiety miewają dokładnie tak samo i podobnie. Choć im broda nie rośnie i nie wydłuża się tak mądrze i delikatnie jak Zofiji.

28 grudnia 2010

Kultura w lesie

Coroczny urodzinowy czas. Kozy czekają, my też.
Dla uroku na urodzinowy wieczór czary z dzieciństwa.
"Nosferatu, symfonia grozy" Murnau`a. Coś czasi się w mroku. Nie-ludzkie, nie-śmiertelne.
"Gabinet doktora Caligari" Wiene`a. Coś rządzi ludzkim umysłem. I losem.
"Metropolis" Fritza Langa. Coś na współczesne czasy, zakazane.
A co.

27 grudnia 2010

Dokarmianie

Wczoraj Anią niepokój targnął, że Król za mało mleka wypija. Bo Misia ma klasyczny dla naszych białasów obrzęk poporodowy wymienia i bolesność przy dotyku, co sprawia, że mało i rzadko daje mu jeść.
Wiedziona tą obawą (nie bez pokrycia w doświadczeniu kilkuletnim, podczas którego straciłyśmy trzy koźlątka białasów, zbytnio niezauważalnie niedożywione) przyniosła Króla do domu i postawiła go na podłodze w kuchni. Bardzo był zdziwiony, ale nie przestraszony. Dzieci, wszystkich gatunków są zawsze ufne i pozbawione lęku. Bać się i uciekać uczą się dopiero z czasem.
Przedtem udoiła od Dziuni pół dużego kubka siary i teraz, jeszcze ciepłą wstrzyknęła Królowi do pyszczka. Trochę trwało zanim zaczął połykać. Ale w ten sposób wypił 3 strzykawki mleka.
A to, co zostało Ania użyła jako maseczkę do twarzy i rąk. Bo ma z natury suchą cerę.


Swoją drogą widziałam na zdjęciach w internecie małe koźlęta nauczone pić z butelki i ciągnące same smoczki, albo chłepczące mleko z miseczki jak piesek. Ale nam nigdy nie udało się małych tak nauczyć. Nie lubią smoczków i nie umieją ich ssać, wypada im z buziek. Najlepszym wynalazkiem okazała się duża strzykawka kupowana w aptece.

Dzisiaj skończyła się odwilż, wyszło wyżowe słońce i mimo mrozu otworzyłyśmy na godzinkę oborę, żeby wpuścić kozom trochę światła, a dzieciom witaminy D. Król ułożył się na sianie dokładnie w kręgu padającego z południa słońca. Był dzisiaj na tyle ożywiony i rozbawiony, że darowałyśmy sobie dokarmianie go. Chociaż cały czas jest pod obserwacją. I Misia również.
Jednak Dziunia ma tak pękate wymiona od mleka, mimo dwójki żarłocznych córek, że zdecydowałyśmy się zdajać cały kubek dziennie, aby nie dostała zapalenia albo nie spadła jej mleczność z czasem.
Koty zatem mają swoje ulubione świeże mleko, Ania kosmetyk, a z reszty spróbuję zrobić naleśniki. Tak poradziły mi Stare Kobiety, które chwaliły sobie placki na siarze robione przez ich mamy.
Wczoraj właśnie spędziłyśmy wieczór ze Starymi Kobietami i dowiedziałyśmy się mnóstwo ciekawych rzeczy. O życiu, tradycjach, różnych życiowych doświadczeniach, wnioskach, zwyczajach, a także nieco-nieco z dziedziny magiczno-duchowej.

25 grudnia 2010

Obyczaje obyczajami

Kolacja wigilijna tradycyjnie u nas była... uboga.
W atmosferze ziemskiej unosi się wtedy taki opar sytości, że więcej mi nie trzeba. A po zjedzeniu nawet tej odrobiny wigilijnej mam wrażenie, że pęknę. Zdecydowanie mogę żywić się powietrzem w czas Świąt.
Ania upiekła chleb pszenno-żytni z dodatkiem ziemniaków i bułeczki oraz piernik. Ja przyrządziłam filety rybne marynowane w warzywach według przepisu Niny. Ulepiłyśmy pierogi z kapustą i grzybami i ugotowałyśmy barszcz czerwony. Do tych potraw doszły jeszcze słodkie mandarynki i sok jabłkowy.

Zadziwiające jest też inne zjawisko. Otóż w wielkie święta przejmuję rolę moich przodkiń, Babki i Mamy i pewnie jeszcze dawniejszej tradycji w mojej rodzinie w linii żeńskiej. Przy stole świątecznym zawsze najważniejszą rolę pełniły najstarsze kobiety, gospodynie domu. Mężczyźni siedzieli po bokach i słuchali. To zawsze moja babka, a potem z czasem mama, rozpoczynała posiłek. Wstając i odmawiając na głos modlitwę oraz błogosławiąc jedzenie. I ja to teraz robię też. Nie mogę inaczej. Bez tego nic bym nie przełknęła.

W pierwszy dzień Świąt, czyli dzisiejszy nic nie gotuję. Nie ma uroczystego obiadu. Jest za to odpoczynek i zjadanie resztek wigilijnych. Czyli głównie pierogów, tym razem już podawanych ze skwarkami.

Nasza wieś oczywiście nie ma nic wspólnego z teraźniejszym Bożym Narodzeniem. Jednak w pełni szanuje czas świąteczny u nas.
- Wczoraj żeśmy rąbali i śrutowali zboże, żeby dzisiaj wam nie hałasować - stwierdziła sąsiadka.
Na wiosce mieszka czworo katolików, my, Warszawiak i powiedzmy-Sławko. Reszta świętuje według ruskiego kalendarza.

No, i najważniejsza dzisiaj dobra nowina!
Dziunię rano sparło i szczęśliwie urodziła dwójkę koźląt w barwach prawie-alpejskich.

24 grudnia 2010

Wesołych Świąt


Z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku
szczęśliwej i pomyślnej realizacji wszelkich planów i zamierzeń w nadchodzącym roku 2011 i wszelkiego Dobra i Błogosławieństwa Bożego na Święta
życzy

Kresowa Zagroda

23 grudnia 2010

Bęc, i już!

Dzień zaczął się od skontrolowania stanu stada. W porzo. Nic nie przybyło, a Król, najedzony zwiedza już samodzielnie boks i próbuje pierwszych, niezdarnych jeszcze kozich podskoków. Słyną z nich nie tylko koźlęta, ale i afrykańskie antylopy. Dostaje od pierwszych chwil życia regularne bęcki od swojej babki, Zofiji, która uczy go, gdzie jest jego miejsce w stadzie. Znaczy, na końcu. I niech nie zagląda gdzie nie trzeba, nie przymierza się do nie swojego cyca i nie przeszkadza przy żłobie.
Taki cios znienacka z tzw. byka prosto w dopiero narodzone czółko wygląda dość strasznie, ale już wiem, że tak naprawdę kozy krzywdy sobie nie robią i to jest ich podstawowy język komunikowania oczywistości, bęc i kropka. Król mocno zdumiony aż siada z wrażenia, po czym grzecznie ustawia się za mamą tak, żeby go było jak najmniej widać.
Kiedyś będzie przywódcą stada. Teraz uczy się pokory. Przyroda jest bardzo mądra i szkoda, że ludzie już tak mocno zatracili związki ze zwierzętami i nie obserwują tego, co dla pasterza jest niepodważalną prawdą. Społeczeństwo ludzkie rządzi się dokładnie tymi samymi prawami i odruchami, co wszelkie stada zwierząt. Niektóre z nich zostały już w Miastach skarykaturowane, przekręcone, lecz nieustająco warte są reaktywacji poprzez choćby uważną obserwację i naukę czerpaną od naszych braci mniejszych. Dodatkowo niektóre gatunki mają specjalne podobieństwa do różnych ludzkich nacji. Na przykład jestem pewna, że starożytni Chińczycy zaczerpnęli swe poligamiczne obyczaje od... kóz.

Ale, żeby nie było aż tak rozkosznie, to zaraz w południe okazało się, że... stado kur pomniejszyło się o jedną, starą nioskę. I to na razie tę jedyną znoszącą jaja. Wypuszczona w ciepły dzień z kurnika powędrowała pod bramę, gdzie dorwał ją powietrzny drapieżca. Kola nie zareagowała (za co potem została skarcona, ale co z tego, jak już po ptokach), choć przebywała w tym momencie na podwórku. Ania zauważyła odlatującego spokojnie na Górę jastrzębia i podeszła bliżej. Odkrywając przykry fakt.

No, cóż... Hinduskie Purany twierdzą, że dusza zwierzęcia transformuje się po śmierci w tę istotę, w której zębach zginęło. Dlatego pewnie moja kura odrodzi się jastrzębiem.
Idąc logicznie po linii tego poglądu, jeśli zwierzę ginie z ręki człowieka, odradza się człowiekiem i jest to dla niego niebywały awans. A jeśli człowiek przy tym robi to w odpowiednim stanie świadomości i prowadzi sytuację, duszyczka mniejsza trafia całkiem niezgorzej w rankingu ludzkich przypadków.
Czemu wydaje mi się to z grubsza prawdopodobne?
Ponieważ moment gwałtownej śmierci wiąże się z niesamowitym zastrzykiem adrenaliny i w pamięci istoty koduje się głęboko traumatyczny obraz. Który potem może pchnąć ją do wejścia w ciało właśnie tej zapamiętanej pod wrażeniem istoty.

Nie mam zamiaru dyskutować na tematy reinkarnacji (a tym bardziej reinkarnacji zwierzęcej) na tym, ani na żadnym innym blogu zbyt szczegółowo, bo większość ludzi zna temat głównie z teorii, a nie z praktyki. Dlatego uważam, że lepiej milczeć, co do szczegółów, aby prawda pozostała otulona stosownym szacunkiem. I niedopowiedzeniem.

W każdym razie resztki kury zostały na tyle odzyskane, że psy zyskały trzy porcje rosołowe i kilka jajek, gotowych już do zniesienia i dorastających do niego.

Ech...

Żeby się pocieszyć powędrowałyśmy z siekierką pod naszą ugorną brzezinkę i nacięłyśmy naręcze dolnych gałęzi świerkowych ze świerczków rosnących na jej obrzeżach. Będą robić za choinkę w jadalnym pokoju, po specjalnym przystrojeniu. Stwierdziłyśmy, że nie warto niszczyć drzewka, które w cieple kaloryferów zacznie się szybko sypać i dołoży nam jeszcze pracy przy niekończącym się sprzątaniu wiecznego bałaganu w mieszkaniu.
Po drodze obserwowałam śnieg, ale nie było żadnych ludzkich śladów. Znaczy, pełen szacunek własności i nikt nie przydreptał po świąteczną choinkę na cudze.
Jestem zbudowana.

Przy popołudniowym karmieniu zauważyłam silne objawy zbliżającego się porodu u Dziuni. Nabrzmiałe pękate od mleka wymię, podniesiony stale ogonek. Trzeba zaglądać zatem. Późnym wieczorem i wczesnym rankiem.
Kozy przeważnie rodzą nad ranem, ale zdarza się, że dopiero po śniadaniu, przed południem. Raz tylko jedna Masza urodziła koźlęta wieczorem, w bólu, martwe, miesiąc przed czasem. Naturalnie więc, to okolice świtu i przedpołudnie.

Co do kulinariów, to coś tam pichcimy. Jak się należy. Na dzisiaj jednak najważniejsze to słanie życzeń. Nasi znajomi Warszawiacy już się odezwali. Tak mają. Zawsze zczynają święta od rozsyłania świątecznych mejli (no, kartka też się trafiła!) i smsów tudzież telefonów osobistych. No, to gorsza nie będę.

22 grudnia 2010

Chwila spokoju

Anię nosił gospodarski niepokój i jeszcze w nocy, przed trzecią rano zaglądała do obory (świecąc sobie komórką), żeby nie przeoczyć ewentualnych narodzin królewskiego bliźniaka. Ponieważ na nic takiego najwyraźniej się nie zanosiło, korzystając z okazji podstawiła jeszcze raz malca do cyca i napił się ile mógł.
Fakt jest taki, że to jedynak. Pomimo wielkiego brzucha Misi. I jak teraz zaczyna być widać - bardzo wielki jedynak. To z powodu jego rozmiarów Misia miała bóle porodowe. Już pierwszego dnia życia musi klękać, aby sięgnąć do matczynego cyca, który - z racji raczej niskiego wzrostu Misi - znajduje się na poziomie jego łopatek. Jest wysoki, srebrzysty, kłapciaty i ma gęste, puszyste futro zimowe.


Pamiętam, że poprzednim razem podobnie dramatycznie krzyczała z bólu rodzenia Maszka, nasza najulubieńsza koza, która potem w wypadku na pastwisku zginęła. I także urodziła wtedy dorodnego jedynaka, już nawet ze sporym zaczątkiem rogów, Bombka.

Przy porannym karmieniu Misia była już odprężona, pełna apetytu i spokoju, jaki daje macierzyństwo. Reszta kóz w boksie, czyli Zofija i Gwiazda są zaciekawione sprawą, ale również mocno wyciszone i ostrożnie spoglądają na malca. Misia chętnie pokazuje im rogi i zasłania koźlę swoim ciałem, gdy coś w ich zachowaniu jej nie odpowiada. Ta odwaga rośnie natychmiast po porodzie u każdej, nawet ostatniej w hierarchii kozy w stadzie. I jest respektowana.


Trochę się to z czasem zmienia. Bo, gdy wszystkie mieszkanki boksu mają potomstwo każda dba o swoje, a odpędza cudze, rozpoznając je nieomylnie jakimś zmysłem. Na dokładkę bardziej odpychane od innych młode startują do cudzych matek (ciotek, babek) i jeśli są sprytne potrafią nawet coś uszczknąć z ich mleka, gdy któraś zorientuje się za późno.
Bywa, że niektóre "ciotki" nie stawiają oporu. Na przykład taki szczodry charakter ma Dziunia, ale ona ma zawsze tyle mleka, że może i większą gromadkę, niż tylko własne potomstwo obdzielić.

Zatem na dzisiaj zdaje się spokój. Choć już po Gwieździe widać, że ma nabrzmiewające wymiona. Zapewne jak co roku pierwsze z wykotami będą białasy.

Ja zaczęłam dzień od odśnieżenia drogi z garażu do bramy. Wczoraj napadało z 10 cm świeżego śniegu. Za to zrobiło się przyjemnie ciepło i drób wyległ radośnie na świeże powietrze, kogut pieje, Gusia trzepie skrzydłami.

21 grudnia 2010

Umarł król, niech żyje król!

Niewiele zapowiadało fakt, że to będzie właśnie dzisiaj.
Termin był na 26 grudnia.
Ale z doświadczenia już wiemy, że może być tydzień wcześniej (tak samo jak i później nieco też) i to normalne.
Misia zaczęła wczoraj polegiwać, ale była spokojna i miała apetyt. Jednak wymię było już napęczniałe od mleka.
Ania zajrzała zatem do obory wczoraj wieczorem i dzisiaj koło 7 rano. Spokój. Kozy zjadły owies, zagryzły krojoną marchwią i rozeszły się do żłobów z sianem.

Koło południa Ania przechodząc obok obory usłyszała pojękiwanie Misi.
Zajrzała. Zaczęło się. Misia dramatycznie i przejmująco ryczała w dość częstym rytmie.
Przybiegła do domu.
- Już nóżkę widać. Trzeba uszykować wszystko dla dziecka!
No, tak, wygrzebałyśmy z pudła aptecznego butelkę ze smoczkiem i termofor, tak na wszelki wypadek. Maleństwo czasem trzeba dokarmić, zwłaszcza gdy zdarza się parka. Nie można pozwolić, aby nie najadło się w pierwszych najważniejszych chwilach życia z jakiegoś powodu.
Ania zaczęła gorączkowo myśleć:
- To chyba niedobrze, jak tyłem wychodzi, powinno główką. Może zadzwonić do weterynarza? Albo iść po sołtysa, on owce trzyma, to będzie wiedział.
- Weterynarz do kozy nie przyjedzie, przecież wiesz. Za małe zwierzę. Sołtys teraz ma sjestę i nie będziemy mu przeszkadzać. Poza tym, o ile dobrze pamiętam to bydło rodzi się nogami do przodu. Widziałam na filmie o antylopach gnu.
- Idę do pani Wiery, może będzie wiedzieć.
Przez ponad pół godziny Misia krzyczała w bólach rodzenia i napinała się w skurczach. Rzadko kozy rodzą z bólem, ale zdarza się. Miałyśmy już tak ze dwa razy u innych matek. Byle nie panikować.
Ania zagadała się z sąsiadką przez dłuższy czas. Dowiedziała się, że pierwsze wychodzą nóżki i to jest prawidłowe. I żeby zbyt często nie zaglądać i nie niepokoić rodzącej.
Kiedy wróciła, Misia ucichła. Krzyk się skończył.
- Hej, idziemy sprawdzić - zadysponowałam.
Weszłyśmy do środka, zamykając za sobą drzwi obory, aby nie wychładzać wnętrza. Całe szczęście, że dziś było w okolicach 0 stopni.
I taki widok zastałyśmy. Oto on:


Trzeba było maleństwo przystawić po jakimś czasie do cyca. Okazuje się rezolutne i silne, zapewne koziołek. Kłapciaty. Dokładnie tak, jak także misiowy Klapaucjusz w zeszłym roku. Misia cierpliwie stała przy karmieniu, a Ania przystawiła go od tyłu do wymienia, aż zassał. W całej oborze rozległo się głośne mlaskanie.

Poszłyśmy tam po dwóch godzinach. Misia ma jeszcze duży brzuch, trudno uwierzyć, że na jednym koźlęciu się skończy. Jednak jest spokojna. Wyszła z niej błona płodowa. Dzieciak, popiskujący identycznie jak ludzki noworodek znów pociągnął wielki łyk siary. Potem ułożył się pod żłobem w sianie obok ciepłej troskliwej matki, rozmawiającej z nim specjalnym matczynym językiem, którego używają jedynie kozy wobec własnych dzieci.

20 grudnia 2010

Produkt NO CHINA oraz zasada 3R


W ramach przygotowań świątecznych zgodnie z zasadą 3R wykonałam wczoraj bożonarodzeniową gwiazdę z papieru.

Zasada 3R
Na podstawie Wikipedii, wolnej encyklopedii internetowej

Zasada 3R, czyli: Reduce, Reuse, Recycle (ang.), promuje zdrowy dla środowiska styl życia, konsumpcji dóbr i traktowania odpadów. Po polsku brzmi to następująco:
"Zasada 3 U":
1. Unikaj kupowania zbędnych rzeczy,
2. Użyj powtórnie,
3. Utylizuj.

Pierwszy czasownik angielski ("ogranicz, redukuj") przypomina o możliwości zmniejszenia ilości generowanych odpadów poprzez ograniczenie konsumpcji niepotrzebnych produktów - unikaj kupowania zbędnych lub niepotrzebnych rzeczy, unikaj towarów nadmiernie opakowanych (niepotrzebnie nadmiernie opakowanych).

Drugi ("użyj ponownie") przypomina o możliwości powtórnego wykorzystania produktów powszechnie uznanych za jednorazowe, co zmniejsza skalę zanieczyszczeń środowiska, powstałych zarówno wskutek efektów ubocznych produkcji jak i akumulacji śmieci. Odnosi się do propozycji ponownego, wielokrotnego wykorzystania towarów, czasem w zupełnie nowym przeznaczeniu.

Wreszcie ostatni czasownik ("oddaj do odzysku/recykluj") mówi, co należy zrobić w sytuacji, gdy nie można zrezygnować z produktu, a powstałego z niego odpadu nie da się wykorzystać ponownie: należy go wrzucić do odpowiedniego pojemnika w celu ponownego wykorzystania w produkcji.

Kolejność czasowników nie jest w tym zwrocie przypadkowa. Największe korzyści dla środowiska niesie 1) ograniczanie nadmiernej konsumpcji oraz 2) wielokrotne użycie - czyli jak najpóźniejsze uznanie produktu za odpad. Wreszcie 3) ich racjonalne przetwarzanie pomaga ograniczyć obciążenia środowiska związane z pozyskaniem produktu z surowców pierwotnych i wspomnianą wcześniej akumulacją śmieci.


A wszystkim, którzy znajdą czas na coś poza zakupami świątecznymi, polecam film Wyspa.. Głęboki, ponadczasowy, ponad-chrześcijański, ludzki i rosyjski.
Bo przypomnę, że u nas prawdziwe tutejsze święta zaczynają się 7.01, potem Sylwester i Nowy Rok 13 stycznia, no, i Trzech Króli tydzień później, czyli czeka nas miesiąc świąteczny, wliczając święta katolickie. Zatem nie musimy się wcale tak ze wszystkim spieszyć...
(Ania)

Łacio & syn

Radość wielka. Po dwóch nocach i pół oraz trzech dniach nieobecności Łacio wrócił w domowe pielesze.
Zaczyna się sezon na kocie ruje.
Jestem świadoma, że to była dopiero gra wstępna. I dogadzam Łaciowi, żeby prędko zregenerował ubytek tłuszczu, zgromadzonego jesienią na ten trudny dla kocurów czas. Najgorszy jest zawsze styczeń. Potem luty nieco lżejszy. I marzec już bardziej rozluźniony, bo cieplej i takie nieobecności nie są aż tak bardzo niebezpieczne dla jego zdrowia. (Przypomnę, Łacio ma na koncie jedno złamanie i jedno mocne nadwyrężenie tylnej nogi, ostre zadrapanie na pyszczku pomiędzy oczami, rozerwane lewe ucho, silne wychudzenie i depresję po dwutygodniowej nieobecności w najgorszy czas zimowy oraz liczne zadrapania i pogryzienia na całym ciele).
Na zdjęciu poniżej Łacio (pierwszy z prawej) i Jasiek, czyli ojciec i syn. To nieprawda, że koty są samotnikami. Są bardzo rodzinne i tworzą klany, gdy tylko im na to pozwolić.

19 grudnia 2010

Trochę zdjęć

Oto kilka obiecanych zdjęć z postępów budowlanych w chacie. I nieobiecywanych też.
Zaczynamy od Koli na swoim starym posłaniu w nowej szacie, utkanej rękami Ani. Lubi teraz swój kącik jeszcze bardziej. Nieco mniej lubią ją w tym miejscu majstrowie, bo pies strzeże wejścia do kuchni, przy drzwiach do sieni. Dawniej były tutaj drzwi wejściowe do starej chaty, bardzo już zużyte i skrzypiące. Sień została pakamerą połączoną otworem drzwiowym bezpośrednio z kuchnią. Tym sposobem ominęłyśmy wprowadzania bezpośrednio do kuchni złego Qi, które wpada z dworu. To ważna zasada według Feng-szuei, gdyż takie boczne wejście chroni życie domowe i rodzinne przed bezpośrednimi dotknięciami losu.


A poniżej rzut oka na prawie gotowe poddasze. Prawie.
Szczyt północny pokryty gipsokartonem i oddzielony płytami kącik łazienkowy. Skosy odeskowane. Sufit położony na jętkach, gotowych już do pomalowania, również z gipsokartonu. Klejenie glazury należy do nas. Do wiosny może się uda.


I rzut oka przez okienko w północnym szczycie. Przed nami rozciąga się ogrodzona płotem zagroda kóz. Tam spędzają kilka godzin dziennie w sezonie zielonym. Oprócz tej mają jeszcze dwa inne pastwiska, w sadzie i na ugorze-buszowisku, stąd niewidoczne, bo znajdują się z drugiej strony domu.


W niewykończonej jeszcze kuchni koegzystuje nadal ze sobą stare z nowym. Na starej ścianie (pierwotnie dyle były pokryte gliną, którą trzeba było złupać i wywieźć, a dlaczego, to niech miłośnicy glinosłomy sprawdzą po kilkudziesięciu latach użytkowania tak chronionych pomieszczeń) znajdują się już przybite drewniane listwy pod szalunkowe deski.


Poniżej zdjęcie, o które prosiła Czaroffnica. Stary próg, jeszcze istniejący, pomiędzy pokojem a kuchnią. W starej chacie wszędzie były takie progi, tworzyły je solidne belki ściągające podwaliny ze sobą. Przyznam, że trudno było się do nich przyzwyczaić w pierwszych miesiącach zamieszkiwania chaty przed remontem. Ale teraz już odruchowo nogi podnoszę wysoko, choć nowe progi są dużo niższe. Jednak są.


I na koniec śpiący Jasio na swojej ulubionej pozycji schodowej, tuż pod płytą osb, mało malowniczo zakrywającą otwór na poddasze. W tym miejscu będzie specjalna klapa, używana w zimie, albo może wtedy, gdy ktoś na poddaszu nocujący zapragnie intymności. Schody na razie, póki biegają po nich majstrowie zakryte są chroniącą tekturą.

18 grudnia 2010

Po trzykroć działa!

Napawamy się samotnością, czyli ciszą po-budowlaną. Nawet obiadu nie było. Ale... będzie.
Wśród zasad Permakultury jest jedna taka, że dobrze, gdy jedna rzecz służy kilku celom. Fajna zasada. Wczoraj wypróbowałyśmy dodatkowe zastosowanie pieca ścianowego, vel kaflowego. O którym do tej pory tylko nam opowiadano, a sprawa jest godna polecenia (jak sprawdziłam). To jego trzecie zastosowanie, po podstawowej funkcji ogrzewania oraz dodatkowej suszenia prania i nie tylko (też grzybów, owoców, pestek i kiełbasy). Otóż w zimie służy on jeszcze jako piekarnik.
Do ciast, chleba, bułek, mięsa i...
Tylko zimą, bo wtedy tylko rozpala się w ścianowym. Latem są od tego piece chlebowe i duchówki.
Wczoraj Ania zaczyniła ciasto na bułeczki i uszykowała dwie nieduże brytfanki jagodzianek. Z odmrożonych jagód tegorocznych.
Gdy ogień wygasł i rozgarnęłam resztki żaru wsunęła je do gorącej komory. Po pół godzinie wyciągnęła pięknie wyrośnięte i niesamowicie pachnące rumiane, chrupiące bułeczki. Rewelacja!
Przy okazji przypomniała sobie zasadę odkrytą przy zeszłorocznym pieczeniu w chlebowym. Do wszelkich ciast drożdżowych należy dodawać o połowę drożdży mniej, niż podają przepisy. Po prostu w naturalnych piecach drożdże okazują się dużo efektywniejsze. Sprawdza się także w ciastach stosowanie zakwasu, tj. dzikich drożdży. Nawet go wolę, bo zdecydowanie mniejsze ryzyko nadkwasoty.
Zjadłyśmy je już, więc umyśliłam na dzisiaj wypróbować legendarny przysmak podlaski ze ścianówki. Krojone ziemniaki zapiekane ze słoninką.
Dlatego nie zjadłyśmy obiadu, aby zrobić na ów przysmak miejsce w brzuchu.
Eksperymentalnie w drugiej brytfance nastawię ziemniaki z żółtym serem. Kozim rzecz jasna. Jako wariant jarski.
Na długie zimowe wieczory super sprawa.

17 grudnia 2010

Śród-podsumowanie

Majstrowie zadowoleni, my też. Wczoraj liczyli zapłatę. Zrobiłam kawę, zasiadło towarzystwo, dwóch majstrów i Ania, każde ze swoją karteczką i ołówkiem przy stole w jadalnym i każde osobno przeliczało metry kwadratowe i fasmetry na pieniądze. Zapadła cisza i dopiero po wielu minutach padło kilka pytań.
- To porównajmy wyniki. Mnie wyszło tyle i tyle.
- Zgadza się.
- A za to tyle i tyle.
- Nie, mnie inaczej.
- Liczymy znowu.
- U ciebie dobrze było. Poprawiam.
- To ile razem?
- Nie zapomnieliście niczego?
- No, chyba nie. Zostaje jeszcze kilka rzeczy, ale to następnym razem policzymy. Jak drewno będzie.
Bo skończyła się szalówka. Ostatnie, odłożone w trakcie roboty co gorsze deski poszły na listwy obrabiające drzwi i okna. Trzeba przystopować i uzupełnić zapas materiału, aby wykończyć jeszcze dwa pokoje, troje drzwi i kilka okien.
Dzisiaj majstrowie dwaj szybko zrobili to, co jeszcze zostawało. Dwa progi, listwy wokół dwojga drzwi, obniżyli nieco klapę do piwnicy, bo sterczała ponad terakotą oraz wymienili włączniki w kuchni, bo światło włączało się jedynie prawym prostym.
Po podsumowaniu spuścili nieco z różnych względów, m. innymi z powodu codziennych obiadów i czasem piwa, które dostawali. To miła tradycja wiejska. Dla rolnika karmienie własnym jadłem (i napitkiem) majstrów jest czymś bez-cennym, a dla robotników cennym, bo majstrowie nie wydają kasy na nakarmienie pomocników, których opłacają ze swojej kieszeni.
Spotkałam się z tym któryś raz z rzędu, że majster obniża zapłatę na koniec, bo docenia jadło i napitek, które dostawał w trakcie pracy. To jeszcze w regionie jest żywe i ma sens na wioskach.
Może się to pewnie wydawać ludziom z miasta jakimś anachronizmem i kłopotem, ale trzeba pamiętać, że ta tradycja wyrosła na wsi, na linii rzemieślnik-chłop i jedzenie i picie jest tu ważną osią porozumienia między nimi. I wzajemnym docenieniem. Gospodyni karmiąca pracowników, gospodarz polewający stwarzają atmosferę domowego (niejako rodzinnego, a w każdym razie swojskiego) porozumienia i "dogadania się" z wynajmowanymi fachowcami. Zauważyć jednak muszę, że współcześnie pracownicy z firm często wykorzystują chłopską szczodrość i zaufanie, jedząc, pijąc, a pracując na odczep się, nie mówiąc o "zapłacie ustalonej na początku"...
Tzw. kapitalizm w środowiskach tradycyjnych wydaje się być teraz barbarzyństwem i brutalnością, psującą moralność obu stron.
Bardzo to smutne zjawisko.
Tym bardziej cieszy, gdy zdarza się uszanowanie po obu stronach starych obyczajów.

Hm. Wykończenie domu drewnianego jest kosztowniejsze, moim zdaniem, od murowanego. Nie tylko potrzebne są deski szalunkowe czy płyty na listwach przykręcane, ale i potem wiele dupereli i listewek, maskujących kanty, otwory, rogi, przewody, rurki. Na koniec trzeba będzie jeszcze to wszystko namaścić jakimiś bejcami, lakierami, farbami itp. itd. i to są kolejne, niemałe koszty.
W każdym razie na święta może uda nam się urządzić kuchnię. Mam na myśli dokończenie terakoty, fugi i montaż mebli. Bo do wykończenia brakuje jeszcze płyt na suficie, wyszlifowania belki stropowej, obróbki komina i okna oraz nowych drzwi do pokoju.
Malowanie tego wszystkiego w ciepłym sezonie czeka moją skromną osobę. Lubię to. Mam już na koncie pomalowanie szalówki na cały dom (wraz z podkładem 3-krotne) i futryn okiennych i drzwiowych.
Mimo, że efekt końcowy jeszcze daleko przed nami, to jednak już zaczynam myśleć o wystroju wnętrz. I przypominać sobie podstawowe zasady feng-szuei w tej dziedzinie. Jedno wiem z doświadczenia. Wszelkie obrazki i obrazy spełniają się w moim życiu, gdy wiszą dostatecznie długo w pomieszczeniu i kodują się w podświadomości. Dlatego zadbam o symbolikę.

16 grudnia 2010

Jaka smaczna katastrofa!

Kiełbasa udała się świetnie jeśli chodzi o smak i apetyczny zapach. Niestety, wędzarka (zrobiona z drewnianego ula w celu wędzenia serów) nagrzana przez zniecierpliwioną Anię zapaliła się i nasze cenne wędliny wzięły wpadły do środka i usmoliły się. Z tego powodu nie pokażę zdjęcia, żeby nie dawać pola do kpinek. Uratowałyśmy je (co prawda w kawałkach), tak samo i boczek oraz samą wędzarkę też, jednak katastrofa była efektowna i piękna, w ciemny zimowy wieczór, jakby orzekł Grek Zorba.
Zanim jednak doszłam do tego wniosku i humor mi wrócił (choć kiełbasa zgrzyta w zębach) przeszłam emocjonalny szok. I w gorącej kąpieli, zmywającej całodzienny trud palenia i odór dymu reaktywowałam swój uduchowiony stosunek do przemijalności tego świata i rzeczy jego.
Wędzarkę serową zachowamy, ale w przyszłym sezonie, jeśli kasy starczy może wymurujemy całkiem nową solidną, albo chociaż postawimy drugą z metalowej beczki. Miałyśmy taką na Dąbrowie i dobrze się sprawdzała. Metal rozgrzewa się szybciej i kiełbasa prędzej dochodzi, a nawet trochę się podpieka, co sprawia, że nie trzeba jej potem specjalnie parzyć.
W ogóle dzień był mało efektywny. Ania wytkała na GOK-owskich krosnach kawałek chodnika z myślą o użyciu go do powleczenia posłania Koli, przywiozła do domu i okazało się, że się rozłazi na brzegach, a śliskie nici nie dają się zawiązać w supełki. Jakoś go podszyła na końcach i zabezpieczyła, ale rzecz nie jest solidna i może zacząć się rozdzierać. Tym bardziej motywuje to nas do rozłożenia własnej machiny tkackiej na poddaszu.

Majstrowie kończą roboty jak na razie. Ocieplili jeszcze północną ścianę w sieni od wewnątrz, bo wełny zostało i pokryli gipsokartonem. Zostało jeszcze kilka parapetów i obróbek okien i drzwi do zrobienia, dwa progi oraz wstawienie nowych drzwi z pokoju do kuchni (drzwi są, ale bez futryny, stąd zwłoka).
Wczoraj przeszli kolejną inicjację, bo ich nakarmiłam pieczonymi żeberkami koźlęcymi, które już nieco koźlęcego aromatu miały. Ale zjedli ze smakiem, nie było zwrotu pełnych naczyń.
Wpadli też państwo P. z wizytą. Ich koziołek poszedł na ofiarę mniej więcej w tym samym czasie, co nasze. Teraz przeżywają ciążę swoich kózek i oczekiwanie na poród (będzie później, bo miały ruję normalnie we wrześniu). Obejrzeli nasze zaawansowane beczułki, aby wiedzieć jak wszystko wygląda blisko rozwiązania.
I tyle spotkań z ludźmi.

14 grudnia 2010

Wędzenie w zimie

Pracy po pachy.
W nocy temperatura spadła poniżej minus 10 stopni, zatem odpaliłam c.o. jak najwcześniej. Aby majstrowie nie marzli. Głównie urzędują na poddaszu, gdzie mają machiny do przycinania i heblowania, zatem dziura cały czas rozwarta łyka ciepłe powietrze. Tym niemniej i tak jest ciepło, a na poddaszu znośnie, na pewno powyżej 10 stopni na plus.
Zaraz potem poszłam rozpalać wędzarkę. Ania odgarnęła z niej śnieg i odkopała palenisko. Ściągnęłam daszek i... tu mi zeszło. Zanim się rozgrzała jako tako trzy razy zgasła i musiałam to robić od początku. Kiełbasa, zawieszona na noc w śpichrzu także stwardniała od mrozu i ze dwie godziny w ciepłym dymie odzyskiwała normalny stan. Dodałam jej do towarzystwa boczek, nasolony i natarty przyprawami już dawno, zawieszony na sznurku.
Tak zleciało mi do zmierzchu. Pomiędzy trzema piecami, karmieniem zwierząt i ludzi.
- Najlepiej wędzić w słoneczny dzień. Dzisiaj jest zbyt pochmurno - stwierdził majster.
- Trudno. W zimie wyż to mróz. Wolę szybciej to zrobić, niż czekać.
O zmierzchu ukroiłam kawałek kiełbasy. Nie. Dopiero zaczęła dochodzić i środek jest jeszcze surowy. Dołożyłam kilka śliwkowych patyków i do domu, grzać się, bo mróz łapie coraz silniejszy.
Pani Marusia co prawda ma sposób na niedowędzoną kiełbasę. "Byleby dym i zapach złapała" - mówi ustami swego polskiego męża.
- Treba w pieczku wsadit na minutku. I wsio.
Ale co nam szkodzi powędzić jeszcze godzinkę czy nawet dwie. Drewna starczy.
Ma być podobno w nocy około 20 stopni. Radiowi spikerzy mówią to tragicznym tonem, co najmniej jak przed epoką lodowcową. No, my już zaliczyliśmy na Podlasiu -30 i nic się nie stało. Dwadzieścia to pryszcz.
Majstrowie montują parapety i ozdobne listwy wokół okien i drzwi. Palę i nie narzekam.

13 grudnia 2010

Swojska kiełbasa

Wzięłyśmy się za robienie kiełbasy. Wczoraj, w sam raz praca na niedzielę.
Najpierw okazało się, że kupiona trzy lata temu elektryczna maszynka do mięsa nie mieli. Huczy, brzęczy, ale na tym się sprawa kończy.
Na szczęście odnalazłam w piwniczce maszynkę ręczną, jeszcze po byłych właścicielach zostawioną. Niewielka co prawda, ale zdatna całkowicie.
Zajęłam się krojeniem słoniny w kostkę nożem, a Ania kręceniem mięsa. Obie czynności proste nie były. Zwłaszcza mięso koźle wymagało najpierw pozbawienia cienkiej błonki i tzw. wyżyłowania, bo poszły na to same gorsze kawałki. W owych błonach zawsze pozostaje cały koźli aromacik zatem lepiej jest, gdy się je dokładnie wytnie. Żmudna robótka.
Słoninę kroję w kostkę, a nie przepuszczam przez maszynkę, aby tłuszcz nie wypłynął w całości z kiełbasy, gdy będzie wędzona i suszona. Zmielenie powoduje bowiem duże straty wartości kalorycznej i na wadze, o czym się przekonałam sama przy poprzedniej kiełbasie...
Po kilku godzinach pracy duża miska została napełniona prawie po brzegi mięsem i pokrojoną słoniną. Proporcje tak na oko: koźlęciny i wieprzowiny pół na pół, do tego 1/4 słoniny. Dodałam przyprawy. Jak najprostsze. Tutaj mam już doświadczenie, że zbytnie dosmaczanie psuje tylko swojską kiełbasę.
Trzymam się tradycji z mojego rodzimego regionu. A tam istnieje jeszcze przedwojenna sztuka wędliniarska. W pewnej rodzinie chłopskiej na pewnej wsi. Wiedzę szczegółową pozostawię dla siebie, jak zresztą wszyscy w tamtejszej gminie to robią. Chłopi owi przetrwali Niemca, Ruskich, komunizm, Solidarność to i teraz Unię przetrwają, robiąc swoje bez żadnych papierów i pozwoleń. A sukcesy mieli wielkie za każdego systemu. Nawet komuchy z KC i sekretarz Gierek raczyli się ich wyrobami. I nikt z urzędasów słówkiem nie piśnie. Bo tak dobrej wędliny, kiełbasy, kaszanki, czarnego i pasztetowej już nikt w tym państwie nie jada od dziesiątek lat. A oni zyskali taką możliwość przez lat co najmniej 70!
No, więc trzymam się piotrkowskiej tradycji, nie tutejszej. Tutaj ludzie nagminnie dodają do kiełbasy o, zgrozo! ziele angielskie, a nawet gałkę muszkatołową i jakieś kupne przyprawy z glutaminianem sodu i innymi konserwantami. Nie, nie, nie!
Tylko sól kamienna, pieprz naturalny, dość grubo zmielony, trochę majeranku i czosnek, prawdziwy polski, zgnieciony kilkanaście minut przed dodaniem. Oraz garstka kminku, ze względu na koźlęcinę. Kminek staje się wyczuwalny po dobrym wysuszeniu kiełbasy na ciepłym kominie. I wsio.

Resztę wieczoru spędziłam miętląc w rękach mięso z przyprawami. Inaczej, niż rękami nie można tego robić. Bo klej nie wyjdzie. Klej wydziela się z mięsa bydlęcego pod wpływem ciepła rąk i sprawia, że kiełbasa trzyma się kupy i nie sypie się potem przy krojeniu.
Trzeba to dość długo robić. W każdym razie dzisiaj obudziłam się z bólem mięśni.
Wymieszane nadzienie kiełbasiane odstawiłyśmy do nieogrzewanego pokoju na noc. I dzisiaj zaraz przystępujemy do napychania kiełbasy.





Na obiad dzisiaj zalewajka a la żur z białą kiełbasą.

11 grudnia 2010

Różne smaki

Stanęła konstrukcja pod ścianki łazienkowe. I skończony został sufit na poddaszu.
Na obiad przygotowałam befsztyki z koźlęciny. Przed podaniem najpierw spytałam majstrów, czy nie boją się zjeść. Nie przestraszyli się. I zjedli ze smakiem.
- Gdybym nie wiedział, nigdy bym nie pomyślał, że to mięso z kozła - orzekł majster.
Byłam ciekawa, czy będzie miało aromat. Specyficzny zapach niektórych kozłów, zwłaszcza mających więcej, niż 12 miesięcy pozostaje w mięsie i dla osób nieprzyzwyczajonych może wydawać się nawet lekko odstręczający. Nam trafił się taki super-hiper-capek za pierwszym razem. Fakt, że nie został prawidłowo ubity, bo wynajęty masarz okazał się być totalnym idiotą przy koźle, i pewnie to wpłynęło na zapach i smak mięsa. Późniejsze były już oprawiane prawidłowo. I efekt o wiele lepszy.
Co do starszych, niż rok to wiem z opowieści, że nie są zjadliwe, właśnie z powodu silnego odoru. Jednak podobno można je wytrzebić kilka miesięcy przed egzekucją i tym polepszyć smak mięsa. Nie wiem, nie praktykowałam w hodowli. Trzebienie kosztuje i sprawia, że wraz z zapłatą za ubicie nie opłaca się tego robić.
Tak poza tym jest to soczyste chude mięso o czerwonej barwie, świetnie nadające się np. na befsztyki. Ma smak mocno zbliżony do delikatnej cielęciny. A jeśli trafi się koźli aromacik to tylko dodaje mu specjalności.
Przy czym dodam, że w porównaniu z baranim "czadem" to nawet aromatyczna koźlęcina jest łatwiejsza do przełknięcia od baraniny. Można go nieco zmniejszyć mocząc świeże mięso po ubiciu w wodzie z lekką domieszką octu. Albo marynując w przeddzień mięsny kawałek w mleku lub mocząc w zwykłej wodzie.

Na 16.00 stawiłyśmy się w GOKu na cotygodniowym spotkaniu kulinarnym. Tym razem zabrała się z nami samochodem pani Marusia i pani Nina. Kobiety na wiosce rozkręcają się jednym słowem i były wdzięczne za mozliwość wyrwania się z nudnej codzienności ku ludziom.
W sumie przyszło tym razem 12 osób. Uczyliśmy się przyrządzać leniwe pierogi, zwykłe kopytka (bo zostało ziemniaków) oraz kotlet z kapusty z farszem grzybowym a la schabowy. Na koniec przy herbacie popsioczyliśmy na politykę, ustaliliśmy temat następnego spotkania i wio! do domu. W przenikliwie zimnym wietrze zacinającym śniegiem.

10 grudnia 2010

Nie tylko bycze jaja

Ruszyli się majstrowie. Ocieplili szczyt chaty od północy i pokryli go od wewnątrz gipsokartonem. Okno dostało parapecik oraz reszta jętek została oszlifowana. Zeszło im na to dwa dni, bo trzeba było przedrzeć się jeszcze przez podłogę z piwnicy do łazienki i strop nad łazienką na poddasze, aby zamontować rury i przewód elektryczny, prowadzące do przyszłego kącika łazienkowego.

Dzisiejszy dzień wyznaczył nową epokę w sposobie ogrzewania chaty przez c.o. Dzięki poradzie Ścibora-Agronauty, zamieszczonej na jego blogu, a którą wynalazł na pewnym forum, wypróbowałam nowy sposób rozpalania pieca. I rewelacja! Poważne spowolnienie spalania, wyszła połowa dotychczasowej dziennej dawki drewna, a temperatura na piecu stała jak mur na 60 stopniach bez żadnego kontrolowania. Zamiast dokładać średnio co pół godziny można zapomnieć o tym nawet na 2,5 godziny (pewnie uda mi się i więcej osiągnąć przy zastosowaniu bardziej kalorycznego drewna). Piec wychładza się także zdecydowanie wolniej i dłużej.
Rozsadza mnie zadowolenie. Bo ta ja jestem osobą odpowiedzialną w domu za codzienne rozpalanie i pilnowanie pieca. (Ania rąbie i targa drewno do domu).

Wczoraj podarowałyśmy pewnej miejscowej starszej pani świeżutkie "cynaderki" z koziołków, które sobie już dawno była zamówiła. Jeśli myślicie, że chodzi o nerki, to się grubo mylicie. Jest to popularna tutaj, żartobliwa nazwa... jąder, zwanych także (jakże nienaukowo) jajami. Przez wtajemniczonych smakoszy uważane są za rarytas.
Pani owa, stara rolniczka, jadała z dawien dawna tak samo bycze, jak i baranie "jaja" i teraz wyraziła chęć spróbowania koźlich.
O ile wiem (a trochę wiem, bo moja mama kilka baranów ubiła ze swojej hodowli), to w moich stronach rodzimych (Piotrkowskie) przysmak ten jest uważany za afrodyzjak i lekarstwo na potencję, zwłaszcza dla starzejących się mężczyzn.
Tutaj nikt mi o tych medycznych właściwościach nie wspominał. Za to wszyscy, co jedli podkreślają smakowitość owej potrawy.
- Łoj, wiadrami kiedyś ludzie zbierali, gdy weterynarz czyścił byki na wiosce - uśmiechnęła się wyżej opisana pani. - Chcecie? Zaraz przyrządzę, pokażę jak się robi, spróbujecie.
Ja byłam otwarta i ciekawa, ale czasu nie było, bo umówiłyśmy się na dość ścisłą godzinę ze znajomymi. Zatem pani owa zademonstrowała nam wyłuskiwanie zawartości ze "skórki" (panom nie będę psuć smaczku nazywając ją naukowo). Rzeczywiście łatwo to się robi, przeciąwszy wzdłuż ostrym nożem i wywracając zawartość na zewnątrz, skórka łatwo się sama oddziela. Niektórzy bowiem ten etap radzą obejść sposobem i rzucić jądra na żar w piecu i kiedy skórka się "zbiegnie" wtedy wydostać środek.
No, więc przekonałam się naocznie, że wewnątrz koźlich "jajek" nie ma białka i żółtka i nic się nie rozlewa, tylko jest delikatne mięsko. "Przecież najsmaczniejsze i najdelikatniejsze, bo to wszystko co samiec ma w sobie najlepszego" - jak stwierdził pewien stary cieśla, który nam parę lat temu garaż na Dąbrowie stawiał.
I też się raczył.
Dalszego etapu nie doczekałam, ale z opowieści powtarzam jak wygląda. Zawartość w kształcie mięsnej kulki kroi się na plastry grubości do 2 cm i smaży na patelni na dowolnym tłuszczu, z cebulką, lekko dusząc. Dość krótko. Aż cebulka będzie gotowa.
A wtedy MNIAM!

Dzisiaj podzieliłyśmy mięso z obu kozłów. Dużo tego. Braknie miejsca w dwóch zamrażarkach, nawet gdy dostanie się znajomym łopatka i udo, trochę żeberek i kości, a część pójdzie na kiełbasę.
Wydostałam zamrożoną wieprzowinę i słoninę, cała wielka miednica tego wyszła, i jutro startujemy do wędlin.

9 grudnia 2010

Przed i po

Już po.
Kiedy znajomy Czeczeniec bił u siebie kozę, barana albo kurę zawsze, gdy podnosił nóż (zawsze nóż, nie siekierę) wymawiał słowa: "W imię Allacha wielkiego, miłościwego". Jako ortodoksa islamski nie powinien jeść żadnego mięsa pozyskanego bez tego rytuału, przez barbarzyńskich w tej sprawie chrześcijan, bijących do tego najczęściej siekierą. Ale jednak jadał ze swoją rodziną kurczaki ze sklepu, odmówiwszy nad nimi jakiś swój pacierz.
I w naszej chrześcijańskiej, a może jeszcze dawniejszej, słowiańskiej kulturze (Swiętowit trzyma w ręku kozi róg obfitości) ofiara z kozła czy barana ma specjalne sakralne znaczenie. Przez wzgląd na Wielkanoc, na Narodzenie w stajence i na baranka bożego. Nawet jeśli ten, kto jej dokonuje nie jest jej świadomy, to i tak często mówi, że nie lubi tej czynności. Czemu? "Bo one tak na człowieka patrzą wtedy...". Fakt, nie zamykają oczu.

Zaraz potem przychodzi ulga.
Teraz przed nami wykoty, niańczenie i kolejne przedszkole.

8 grudnia 2010

Prawda czy sen

Ekipa miała zjawić się dzisiaj, ale coś im wypadło. Jak zawsze. Jednak już na to konto zaliczyłam 2 sny po kolei, w których przeżywałam bicie koziołka. Budziłam się przejęta i modliłam się, żeby uspokoić emocje. I różne niesamowitości z tego wynikły w mojej głowie.
To jest napięcie, które wzrasta w miarę przybliżania się nieuchronnego terminu i pewnie zawsze tak będzie. Trudno się do tego przyzwyczaić. Nie są przyzwyczajeni nawet sami bijący zwierzęta, chłopi z urodzenia, mający do tego pierwotny stosunek. Na przykład rzadko który bił bydlęta z własnej hodowli, te, które karmił i wychowywał. Przeważnie prosi wtedy o przysługę znajomego, w zamian za podobną ze swojej strony u tamtego. Wyjątkiem bywają świnie, do których mało kto się przywiązuje. Choć i taki przypadek spotkałam pewnego razu, w sąsiedniej wsi, gdy na powitanie do płota u pewnego gospodarza wyszła ku nam razem z nim na spotkanie... ogromna, czyściusieńka, oswojona maciora.
Pierwszy raz był dla nas obu ogromnym wstrząsem psychicznym i emocjonalnym. Odebrałam go jak potężną (powalająco) inicjację. I dochodziłam do siebie kilka dni. Tego się nie opowie. Można przeżyć samemu i potem już tylko milczeć. Albo nie przeżywać i nic nie wiedzieć. Na czym życie na tej planecie polega.
Kolejne razy były już mniej poruszające, wiedza, czego się spodziewać pozwala chronić siebie przed niepotrzebnymi dywagacjami i rozedrganiem nerwów. I zająć się konkretami. Stanąć na ziemi i trzymać się jej mocno.
Tym niemniej, inteligent i osiedleniec na wsi w tej delikatnej sprawie, sprawie śmierci zadawanej z własnej woli, bywa bezradny i postawiony wobec całego swego "człowieczeństwa", nabytego w toku kulturowego wyobcowania z przyrody. I albo się przewartościuje i przewartościuje cały swój stosunek do nabytej kultury, albo porzuci przyrodę jaka jest i będzie ją wielbił co najwyżej jako umysłowy fantazmat i nierzeczywisty, ckliwy ideał z kolorowego obrazka.
To, co zauważyłam. W snach, które miewam od tamtego czasu bicie koziołka stało się symbolem ofiary składanej Przeznaczeniu. W zamian za nią przychodzi niesamowita łaska losu (w snach oczywiście, bo czy w rzeczywistości też, zależy od interpretacji faktów i wiary w taki właśnie sens zbieżności wydarzeń).
W każdym razie dla mnie jest to powrót do pogaństwa, nie tylko w poglądach, bo są wytworem umysłu i koncepcją jak każda inna, ale do pierwotności stworzenia, własnej roli w nim i harmonii z naturą. Trudnej, bolesnej i przerażającej harmonii, wzajemnego bezpośredniego obcowania w roli egzekutora jej praw. Ale przez to także niosącej poprzez swoją krańcowość i głębię uczuć, niesamowite przeżycia szczęścia i zachwytu. W innych cudownych momentach, których w przyrodzie jest w zamian pełno.

7 grudnia 2010

Jak kometa cd.

Ciekawostka. Szary Wilk zrobił wczoraj zdjęcie "komety" nad swoją bieszczadzką krainą. Spójrzcie, tak wyglądał ów czelendżer, który szybko zniknął z moich oczu na orbicie. Widziałam go i ja w dniu 9 października tr. Opis tej obserwacji znalazł się na tym blogu we wpisie "Jak kometa".
http://henrygreywolf.blogspot.com/2010/12/mikoajek.html

6 grudnia 2010

Skoki na zimno

Zero stopni to prawie jak lato. ;-) Kicia wreszcie odkleiła się od kuwety, którą uzurpuje sobie na wyłączność w czas mrozów. I kocury to respektują! Bez żadnego "miau" wychodzą kupkać na mróz i śnieg, a ona nie. Czym niewymownie złości Anię.
- Tylko nie krzycz na nią, gdy siedzi już w kuwecie! - ostrzegam profilaktycznie - Wtedy zacznie się załatwiać na twoim ukochanym chodniczku na przykład, a kuweta będzie stała pusta... W końcu po coś jest.
- Ale ona zwyczajnie nigdy tak często się nie załatwiała jak teraz to robi! - gniewa się Ania.
- Trudno. Rzeczywiście pije często wodę, to pewnie suche powietrze w domu. I je za dwie, bo jeszcze myszy łapie i przepuszcza przez siebie - tłumaczę zwierzaka. Choć to ja muszę czyścić co rusz kuwetę z piasku, który ma ten mankament, że nie pochłania kocich smrodków w ogóle. I o to właściwie cały dym trwa.
Tak do końca nie wiem, czemu Kicia tyle pije i je. Przecież kocury też żyją pod tym samym dachem i równie często jedzą. A jednak rzadko wychodzą za potrzebą i nie piją tyle wody. Może to jakaś urojona ruja? Mózgowa? Bo zauważyłam też pewne prowokacyjne zabawy ze strony kotki wobec kocurów. Lecz te, gdy wykażą tylko zainteresowanie zaraz dostają pazurami po paszczach. Łacio już jest dawno pogodzony i niewiele sobie z tego robi. Raczej nie daje się sprowokować. Znalazł sobie dzikie kotki na wiosce i wywalczył pozycję wśród kocurów już zeszłej zimy (kosztem blizny na nosie i rozerwanego ucha). Wobec Kici okazuje po mężowsku aseksualną przyjaźń. Ale Jasiek, który jest prawiczkiem i nigdy nie zdobył jeszcze żadnej samiczki co rusz ściąga na siebie gniew Kici. Potrafi mu nieźle wtłuc.
Kicia prowokuje także Kolę do zabawy, która w moich oczach dość groźnie wygląda, ale pewnie taka nie jest. Mianowicie udaje obcego kota. Przebiega najeżona przed nosem psa, a Kola czuje się zaproszona do gonitwy i rusza za nią galopem. Kotka skokami błyskawicznie dopada pierwszego lepszego drzewa i wdrapuje się tam wysoko, a pies szczerzy zęby i szczeka groźnie pod drzewem. Co ciekawe, nauczyła tej zabawy także Jaśka. Który robi niekiedy dokładnie tak samo jak ona. Może ma to więc pedagogiczny charakter wobec jedynaka, który jeszcze życia nie zna i dopiero czekają na niego niebezpieczeństwa, gdy w końcu pójdzie na wieś za głosem serca.
A tak poza tym koty z psami są zaprzyjaźnione. A nawet, gdy Kicia okupuje posłanie Koli koło kaloryfera, Kola bez najmniejszej obrazy czy próby walki o swoje przenosi się posłusznie do pokoju.

Ponieważ było dzisiaj ciepło, otworzyłam na dłużej kurnik i oborę. Kury wyszły i wyjadały spadłe z kozich misek ziarno przed oborą. W końcu nakarmiłam je w kurniku i zamknęłam za nimi drzwi. I niedługo potem usłyszałam gdakanie jakiejś zabłąkanej kokoszki. Poszukałam i znalazłam ją... na czubku śliwy rosnącej koło ubikacji. Straciła z oczu stado, przestraszona śniegiem wskoczyła na gałęziową grzędę i tam trwała. Chciałam ją złapać na gałęzi, ale wystraszona wystartowała do lotu i... przefrunęła kilka metrów nad ziemią ponad całą szerokością podwórza. I przerażona brakiem gruntu do lądowania osiadła na... dachu stodółki. Niczym dziki ptak.
Posiedziała tam trochę, aż nakarmiłam kozy. W końcu Ania ruszyła na nią z grabiami i kurka wystartowała z dachu ku otwartej oborze. Wylądowała dokładnie na progu koziarni.
Stamtąd już się dała spokojnie zaprosić do kurnika.
Ot, Zielone Nóżki fruwające. Trzeba pamiętać.

5 grudnia 2010

Ptasia stołówka

Jeszcze przed śniegiem zaglądały ciekawie na taras. Teraz są codziennymi gośćmi. Można powiedzieć, że stałe stadko. Sikorek bogatek (w liczbie pięciu, tak samo jak zeszłej zimy). Dołączyły do nich... płochliwe sójki. Najpierw jedna, zaglądająca podejrzliwie w głąb tarasu i co najwyżej posiadująca na płocie. Lecz wczoraj sprowadziła ze sobą trzy inne i już śmielej wszystkie zajrzały pod dach, siadając nawet na stole pod moim oknem, na którym Ania rozsypała trochę ziarna.
- To te same, co u mnie - stwierdziła pani Wiera - Syn powiesił im słoninkę, ale te skurczybyki nie jedzą tam, gdzie wisi, tylko urywają ją i zabierają ze sobą! Może pół godziny pobyła.
I racja. I u nas usiłowały porwać łup, ale był mocno przymocowany i odstąpiły.


Sikorki zlatują się także do karmienia kóz i kur, w czasie, gdy obora i kurnik są na trochę otwarte.Napełniają powietrze nad całym obejściem podnieconym świergotem i zaglądają furkocząc skrzydełkami do środka tu i tam.
Jasiek patrzy na nie przez okno podnosząc wargi i warcząc. Ale kiedy jest na zewnątrz (krótko, bo długo moje kociska nie wytrzymują mrozu) nie zauważyłam, aby próbował na nie polować. Zresztą sikorki są sprytne i inteligentne (podobnie jak moje ukochane wróble, które tutaj prawie nie występują) i na widok kota odfruwają na bezpieczną odległość.


(Trochę słońca nigdy nie zaszkodzi, nawet na trzeszczącym mrozie...) Dzisiaj 14 na minusie. I prószący śnieg.

Wnętrze kurnika, kury w oczekiwaniu na paszę zgromadziły się blisko, ale mało która jest na tyle odważna, aby wstąpić na śnieg. Co najwyżej Zielone Nóżki fruwają z zaspy na zaspę, niczym prawdziwie lotne ptaki. Jednak dzisiaj wolały otoczyć swego Ancymona.


Apetyt Zofiji dopisuje. Obok jej wnuczka, wiktorynka, o imieniu Gwiazda, nasza rekordzistka mleczna. Właśnie spożyły krojone jabłka i chętnie zjadłyby więcej, jak wymownie biała wice-szefowa stada pokazuje. Co do temperatury to starzy rolnicy uważają, że bydło w czas mrozu robi się zdrowsze... Ja dodam, że oczywiście, gdy ma paszę, dach nad głową, szczelną oborę i nachucha sobie całkiem sporo ciepełka wokół siebie...
W stadzie zawsze raźniej i cieplej. Kozy przytulają się do siebie siedząc w kręgu, zagrzebane w sianie, żują i wydzielają tyle ciepła, że w porze ponad 20-stopniowego mrozu (jak było niedawno temu w nocy) wytwarzają atmosferę w całej oborze... bliską zeru.
Na podwórzu poruszamy się z Kolą i co odważniejszymi kurami (jak widać, to zwykłe zeszłoroczne nioski) wytyczonymi i ubitymi ścieżkami. Śnieg już pod spodem stwardniał (wczoraj było nieco cieplej) i trudno się po nim chodzi. Robi się ślisko.
Gusia coś o tym wie, wychodzi tylko na kilka minut na paszę i świeżą wodę, a potem znów wskakuje na swoje sianko w koziarni i grzeje łapki.


I pełna prezentacja boksu po lewej. Zawsze, gdy dźwierza otwieram wita mnie Mariano Kaziuczek wespół z młodymi żonkami, Zuzią (córką Zofiji) i Walentynką (córką Gwiazdy). W ten oto sposób.

4 grudnia 2010

Pixi i Dixi w akcji

Jeszcze jesienią, gdy otwierałyśmy czasem dla wietrzenia budynku okna na górce, wprowadziła się na poddasze mysia rodzinka. Wpierw było ich mało, najwyżej dwie myszki, jednak szybko zrobiło się dużo. Jak to u myszek. Zaczęłam więc pozwalać kotom buszować nocami po górce (co uwielbiają). Stopniowo skasowały nadmiar do kilku, trzech, dwóch, w końcu pozostała jedna. Ta najbardziej upierdliwa.
Zamieszkiwała pod podłogą na poddaszu, gdzie dostawała się przez szparę koło komina, wciąż jeszcze nie obrobioną gipsokartonem. Z zapałem chrobotała nad moim łóżkiem przez pół nocy, igrając sobie z kotem (głównie Jaśkiem), który daremnie czatował na nią przy kominie aż do rana. Opracowała sobie także tajemną drogę do pożywienia. Zsuwała się kolejną szparką przy kominie po cegłach w dół do kuchni, tam najadała się gdzieś do woli i wracała tą samą drogą do siebie na strych pod podłogę.
Najpierw robiły to w parze, niczym Pixi i Dixi naigrywające się z kota Dżinxa.
Ale Kicia zauważyła tę ich sztuczkę i zaczaiła się którejś niedawnej nocy w kuchni na płycie. Jest czarna, kompletnie niewidzialna w ciemności. Myszka, ledwie zsunęła się po kominie w dół wpadła w otwartą kocią paszczę i tylko pisnęła dramatycznie ostatni raz w jej zębach. Pixi albo Dixi.
Myślałam potem, że to już koniec i kazałam Ani zasłonić płytą wejście na poddasze, żeby ciepła z mieszkania nie ubywało. No, i wtedy zaczął się szał. Obudziłam się w środku nocy jak na jakimś balu mysim. Jasiek miał zamkniętą drogę na strych, więc ów bezczelny ostatni Dixiak wziął się do zabawy na całego. Wydaje mi się, że turlał po podłodze puste puszki po piwie, jakie zostawili gdzieś w kącie majstrowie, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy tak hałasującego.
- O, nie! Tego nie zniosę! - przyrzekłam sobie i następnego wieczora uchyliłam płytę na strych, tylko trochę, ale na tyle, aby koty mogły swobodnie chodzić.
Dzisiejszej nocy znajome chrobotanie nad głową rozpoczęło zwyczajną nockę z szarym współmieszkańcem chaty. Ale tuż przed świtem zakończyło się jego agonalnym okrzykiem w zębach kocich. Gdzieś w kuchni, blisko.
Uff.
I niech ktoś powie, że bez łownego kota można na wsi żyć.

Co prawda jest też równoważna opcja zachowań, czyli brak kota w ogóle i stosowanie tzw. sposobów na myszy. Na naszej wiosce na ogół nikt kota do domu nie wpuszcza ("bo narobi") i różne kocie na pół dzikie osobniki bytują przeważnie w oborach i stodołach, tam żywiąc się gryzoniami i przy okazji mnożąc się podobnie jak one, bez ograniczeń innych jak naturalne wypadki. Nasi sąsiedzi, nie posiadający wcale kotów, rozkładają zawsze trutki i pułapki w swoich mieszkaniach. I to im wystarcza, choć pewnie przywykli do różnych nocnych chrobotów zimą, bo nie wierzę, że to daje całkowity skutek.
Jeśli jednak masz kota trucizny odpadają, ze względu na jego zdrowie i życie. W tej sprawie trzeba wybrać, albo-albo. Nie ma nic pośredniego.
Ja wybrałam koty.

Kocia straż anty-mysia wokół domu również jest cenna, czego doświadczam od kilku lat dzięki Kici i jej przybocznemu Jasiowi. Takie przydomowe koty czyszczą stale teren, zwłaszcza jesienią, gdy gryzonie masowo z pól walą na gospodarstwa.
Nasz Łacio obrabia w ten sposób obejścia naszych dwojga sąsiadów, nocując często gęsto w ich stodołach i chlewikach. Zresztą Kici również zdarza się tam zaglądać z sąsiedzką przysługą.

No, teraz nie będę jednak tak ufna w samą odstraszającą myszy obecność kota i już po żniwach zamknę na noc okna w całej chacie, aby nie prowokować lo/a/su.


(Zdjęcie zrobione na Dąbrowie trzy lata temu. Przedstawia Iwanka, poprzedniego jedynaka Kici, czyli starszego brata Jaśka, podczas poobiedniej drzemki. Iwanko trafił do domu pewnych emerytowanych rolników, u których jest oczkiem w głowie, jako jedyne teraz hodowane zwierzątko i strażnik mysz.)

3 grudnia 2010

Sąsiedzka pomoc

Wczoraj przed drugą telefon.
- Mam towar dla pani. Będzie pani w domu?
- Tak, jestem. Ale droga jest słabo przejezdna. Może lepiej, żeby pan z tym poczekał...
- Ale ja już jestem zapakowany i wyjeżdżam własnie z Hajnówki.
- Trudno. Zatem czekam.
Ku naszemu miłemu zaskoczeniu szef gminnej straży odśnieżania dotrzymał słowa i jakiś gminny pojazd odwalił śnieg z zakola.
Niestety, skusiło to tylko kuriera do niepotrzebnego ryzyka. I zajechał pod bramę.
- Niech pan tego nie robi. Jakoś sobie poradzimy z towarem. Bo pan nie wyjedzie! Tam jest zbyt ostry zakręt na zimowe warunki. Coś o tym wiem.
- Dam radę.
No, więc wyładował wielką butlę z akcesoriami na śnieg pod bramą, wsiadł za kółko, podjechał zakolem do drogi i wziął zakręt (mimo rady, aby jechał prosto i wykręcił na następnym skrzyżowaniu). I utknął.
Dokładnie w tym miejscu, gdzie i nam zdarzyło się już wiele razy i na którym zjechałyśmy silnik zeszłą zimą.
Wrrr, wrrr, wrrr.
Zeszli się życzliwi sąsiedzi i kiwali głowami. Wołali do kierowcy:
- Jeeeszcze! Jeeeeszcze trochę! Dawaj pan, dawaj!
I ich wspólnym wysiłkiem umysłu i życzliwości udało się! Samochód wspiął się na drogę i ustawił we właściwą stronę ku wyjazdowi.
- Do widzenia!
Sąsiedzi rozeszli się po uzyskaniu dokładnych wyjaśnień co kurier przywiózł i po co, a my zajęłyśmy się toczeniem wielkiej plastikowej butli po śniegu na podwórze. Jest za duża, aby ją ukryć gdziekolwiek poza garażem, więc spoczęła póki co w zaciszu stodółki.

No, a dzisiaj od rana cieeepło. Tylko 9 na minusie. Nie palę do południa, bo na taką temperaturę ścianówka wystarcza na cały poranek.
Majster pierwszy zjawił się po pieniądze i przy okazji kupił nam w sklepie szuflę. Ową szuflą Ania wysprzątała na podwórzu to, co wczoraj nawiało i... wio! z sąsiadkami do miasteczka na zakupy. Uczciwie Mikołajowa pomogła śnieg odwalać za bramą. Kiedy Ania szykowała się w domu do wyjazdu ktoś zapukał do drzwi.
Okazało się, że to powiedzmy-Sławko.
- Ewuniu - on zawsze zdrabnia, taki już jego urok. - Ja tylko chcę powiedzieć, żebyście nie czekały na panią Ninę, bo jedzie z nami, to jest ze mną i panem Adamem do sklepu.
- Ok.
Tak więc wygląda na naszej wsi sąsiedzka pomoc.

2 grudnia 2010

Czekać na odpuszczenie

Dzisiejszy poranek o tyle bardziej komfortowy, że nos mi nie zmarzł, gdy wystawiłam go spod kołdry. O, cieplej! - myślę sobie. Ale rzut oka za okno skwasił mi minę. Zawieja. Nasza ciężka praca nad odśnieżeniem podwórka właśnie z wiatrem sobie idzie nie powiem gdzie. Na zewnętrznym termometrze już tylko -15 stopni. Akacje za domem, potrząsane podmuchami wiatru groźnie trzeszczą w swoich lodowych kolczugach.
Opanowuję rozpalanie w c.o. Wystarczyło mi pół godziny, żeby osiągnąć dostateczną temperaturę na piecu, tj. 60 stopni i przykręcić go. Wczoraj biedziłam się kilka godzin.
Ania wykonała telefon do szefa służby odśnieżania w gminie. Skarżąc się, że nasze zakole wciąż nie jest odśnieżone, a czekamy na transport. Szef stwierdził, że star, którym dysponują, nie da rady tam zjechać z asfaltu i zepchnąć śnieg jadąc na zakręcie pod górę. Ale postara się przysłać ciągnik z pługiem. Gdy tylko przestanie padać i wiać. Czyli nie wiadomo kiedy.
Wpadł też majster pierwszy i zabrał swoje narzędzia. Wziął się z okazji zimy za prace w domowym warsztaciku.
- Zmówimy się, jak zima trochę odpuści - rzekł.
- Rozumie się - stwierdzamy.
On też zaofiarował się w razie czego z pomocą w odśnieżaniu swoim traktorem.
- Kurczę, wczoraj cały ranek u siebie odśnieżałem, aż do pierwszej godziny. Pięknie wszystko wyczyściłem, wszędzie był dojazd. A dzisiaj jak widać, ch... strzelił!
Nooo, w sumie, po co to całe odśnieżanie? Wiedzą to odpowiednie służby świetnie. Służą jedynie w zasygnalizowanej potrzebie, a resztę czasu dają sobie na przetrwanie. Taki jest charakter zimy i nigdy inny nie był.

1 grudnia 2010

Zimowy profesjonalizm

Poranne konstatacje pogodowe były zaskakujące. Wystawienie nosa spod ciepłej kołdry (roboty ręcznej mojej mamy z wełny z owiec, które sama wyhodowała, strzygła, a wełnę zgremplowała u kobiety z dalekiej wsi) wskazywało na wychłodzenie pokoju na tyle, że się dawało odczuć różnicę z codziennymi przebudzeniami. Termometr pokojowy, wczoraj odnaleziony pokazywał 15 stopni. Ha, gdyby to było na Dąbrowie można by przyjąć, że jest wręcz gorący poranek. Ale teraz tylko jeden wniosek się pchał: trza palić w c.o., bo ścianówka nie wydala nas przez noc dostatecznie ochronić.
Termometr zewnętrzny, również szczęśliwie wczoraj odnaleziony i wystawiony na taras pokazywał zaś w pełnym porannym słońcu -21 stopni! Ho, ho!
- Sprawdź na Pogodnie.pl - mówię spod kołdry, bo wieczorem prognozowali 8 stopni na noc - To jakaś pomyłka. Może termometr się zepsuł?
Ania sprawdziła i stało jak byk -13 stopni w Hajnówce.
- Ale jaja! Sprawdza się już Nostradamus? Że zawiodą w pewnym momencie wszystkie prognozy pogody? I naukowe przyrządy będą do wyrzucenia?
Ubrałam się ciepło, w kalesonki pod spodnie, dodatkowe wełniane skarpety (które Ania pasjami drutuje co zimę) i osobiście sprawdziłam wszystkie dane. Zgadzało się. Rozpaliłam także w c.o., bo nabrałam zamiłowania do komfortu i siedzenie przy komputerze w mroźny poranek przy czternastu stopniach w pokoju przestało mnie bawić. Zajrzałam też na stronę pogody godzinę później. I poprawili dane. Na -20 w Hajnówce.
Zabawniej się tam robi w prognozach kilkudniowych. Bo co rusz zapowiadają, jak nie w piątek, to w niedzielę, teraz na następny wtorek, że po śniegach i mrozach momentalnie przyjdzie ocieplenie i opady deszczu. Trudno uwierzyć, patrząc za okno i widząc nieprzystawalność danych do rzeczywistości. Chyba programy meteorologiczne nieco się przegrzewają. I tyle.

Mamy pewne dylematy: odśnieżać dalej (wczoraj udało nam się dociągnąć do bramy, ale za bramą do samej drogi asfaltowej jest drugie tyle) czy nie odśnieżać i czekać na państwowy pług. Który wcale się nie kwapi z przyjazdem (zeszłej zimy, chciałoby się rzec, za poprzedniego wójta, mimo wszystko nie był aż tak spóźnialski i zjawiał się najdalej na drugi dzień po zasypaniu). Mamy zamówione przesyłki kurierskie, na które wypadałoby się przygotować, ale... pewnie kurierzy też gdzieś stoją i czekają, aż drogi puszczą (mam nadzieję). Zupełnie to samo robią nasi majstrowie.
Poza tym innych niedogodności nie ma. Zapasy, zgromadzone przezornie (nie żyjemy na wsi od wczoraj) na taką właśnie sytuację starczą nam spokojnie na wiele, wiele dni, a nawet tygodni. Chleb wczoraj się udał. Tym razem żytnio-pszenny, z dodatkiem drożdży do zakwasu i z kminkiem, pycha! Jedynie to, czego może szybko zabraknąć to kitiketa, ale za to koty mają pełną zamrażarkę słoniny i boczku. W sumie nie ma się o co martwić.
No, właśnie, zwierzaki przeszły na pełne zimowanie. Kury dostają jeść w kurniku i nie wychodzą poza jego próg. Grzebią tam sobie na piaszczysto-słomianym podłożu albo siedzą w gromadkach na grzędach. Kozy leżą w kółeczkach wzajemnego ogrzewania, mocno zagrzebane brzuchami w podściółce i przeżuwają. Gusia wysiaduje w sianie przy garze pełnym śniegu, który wciąga zamiast wody. Bo w oborze i kurniku oczywiście nie ma co zostawiać wody. Poimy kozy, kury i gęś tylko przy karmieniu (no, piją wtedy jak smoki wawelskie), przynosząc ją w wiadrze z domu. Kran zewnętrzny jest nieczynny, jak to w zimę.
Psy są dość raźne. Nawet Miła wyskakuje z ochotą na śnieg i mróz. Gonią się obie z Kolą do bramy i z powrotem i szybko, zadyszane wracają do ciepłego domku. Za to koty siedzą w środku jak przymurowane. W użycie weszła kuweta. Którą muszę codziennie czyścić i wymieniać piasek co dwa dni. Na szczęście zgromadziłam trochę piaskowych zapasów w piwnicy. Bowiem koci żwirek przy moich wieśniakach nie sprawdza się wcale. Nie uznają one czegoś, co pachnie perfumami za strefę załatwiania się. Musi być zwykły żółty (którego u nas dostatek na wydmie).
Co zaś do naszego wychodzenia do ubikacji, to pełny profesjonalizm i przyzwyczajenie. Nawet, gdy - tak jak wczoraj rano, po nocnej zawiei odkrywa się, że przez szpary w drzwiach i daszku wychodka nawiało do środka śniegu i jedno, co nie jest zasypane to... otwór.

30 listopada 2010

Przebudzenie

Aj, obudzilim się pośród zimowej ciszy, w śniegu po kolana, bez szufli, z zamówionym towarem od kuriera. Patrzę przez okno na sikorkę, śniadaniującą radośnie na skórce z kabana, która wisi od wczoraj pod dachem tarasu. Jakoś to będzie! Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było!

29 listopada 2010

O zimie dwojako

I dotarła Pani Zima. Z tej okazji paliłam wczoraj w dzień jakieś 4 godziny w c.o., po czym klasycznie rozgrzałam ścianówkę. Chyba tak to mniej więcej będzie zimą wyglądało.
Dzisiaj sypie i zawiewa, ale temperatura na moje oko bliska zeru, bo śnieg miękki. W naszym przeprowadzkowo-budowlanym bałaganie trudno odnaleźć termometry zewnętrzne, zdjęte z okazji szalowania chaty. Przydałoby się też odkopać ciepłe bamboszki, tylko pytanie gdzie zostały zakopane pozostaje bez odpowiedzi.
Zwierzęta pozamykane w oborze i kurniku, nawet Gusia nie była chętna wychodzić na wiatr sypiący śniegiem prosto w dziób. Jedynie Kola wypada przy byle okazji na dwór i szaleje na śniegu. Uwielbia zimę, zabawę śnieżkami (trzeba szybko rzucać, bo jest tak zła na każdą śnieżkę w ręku, że może ugryźć), bieganie i szczekanie po lesie i w sadzie pośród zawiei.
Ciepełko domowe męczy ją okropnie. Kiedy zasypia zaczyna głośno sapać i chrapać, wzdycha i jęczy. Na Dąbrowie, w naszej poprzedniej przewiewnej chatce najlepiej się czuła, mieszkając w sieni, gdzie wiatr potrafił nawiać szparami w drzwiach sporo śniegu, który wcale nie topniał. I najlepiej jej się spało, głęboko, mocno, bez ruchu, w zwiniętym kłębku, gdy panował mróz -15 stopni. Przy wyższym zabierałyśmy ją do pokoju, czego nie lubiła, ale Ania nie mogła ścierpieć myśli, że jej ukochany pies się męczy. Wtedy dopiero zaczynała się męczyć! Bo posłanie mieściło się jedynie koło pieca.
Za to Miła należy do istot zdecydowanie ciepłolubnych. Wypada na siku szybciutko, biegnie prędko w las, szczekając dla odwagi i już zaraz wraca, posypana białym proszkiem. Pamiętam, jaki szok przeżyła pierwszej swojej zimy na wsi, w 2005 roku, która akurat była wyjątkowo sroga i śnieżna. Dostała wtedy spanie na starym babcinym fotelu ustawionym koło pieca, bo na podłodze nisko cały czas drżała. Kiedyś wieczorem wypadła na siku na dwór, a było jakieś 35 stopni akurat na minusie. Już po trzech minutach za drzwiami wejściowymi rozległ się głośny skowyt. Wpadła z powrotem tak skostniała i rozdygotana, że ją pod kołdrę wzięłam i kilka minut rozgrzewałam, bo zdawało się, że ataku padaczkowego dostała. Tak, tak było.

28 listopada 2010

Przed świętami

Wczoraj odbyło się drugie spotkanie kulinarne (wciąż nie ma nazwy). Tym razem przyszedł na nie także zaciekawiony mężczyzna, starszy pan, chętny się czegoś nauczyć. I było dwa razy tyle osób.
Poproszona o pokaz pani od marcinków przyniosła zrobioną już przez siebie połowę tortu i drugą połowę "w proszku", aby zademonstrować, jak się ją robi. W sumie to proste, lecz problemem jest uzyskanie idealnie okrągłego kształtu wypieku cieniutkich placków ciasta, z których składa się marcinek. Otóż ona, ponieważ robi to stale (marcinek cieszy się dużą popularnością także wśród Białorusinów i chętnie go kupują jako specjał, to też ulubione ciasto na różnych imprezach typu imieniny czy wesele) zamówiła sobie u rzemieślnika kilka wyciętych w kształt koła blaszek i nimi operuje podczas wypieku. Niemniej i tak sam wyrób tortu trwa blisko trzech godzin, bo owych placków trzeba upiec około trzydziestu. A potem przełożyć ubitą z cukrem i sokiem z cytryny śmietaną. I odstawić na noc, aby nasiąknęły.
Po upieczeniu zatem drugiej połowy Nina podjęła się nasączyć je śmietaną (wychodzi na całość 2 litry) i podać owego marcinka nr 2 na przyszłym spotkaniu, a teraz wszyscy dostaliśmy po kawałku z tego przyniesionego gotowego.
Spróbowałam po raz pierwszy... hm, smaczne, słodkie, rozpływające się w ustach. Jednak ciężkie i już krótko potem zaczęłam mieć lekką zgagę. Wolę jednak zwykłe torty, nasączane alkoholem i przekładane kremem i konfiturami. Ale właśnie z powodu braku alkoholu rzeczywiście ten tort może być ulubiony przez dzieci.
Na koniec nauczyliśmy się robić różę z bibuły na patyku pośród swobodnej rozmowy przy herbacie.



Notuję z niej jedno wtajemniczenie. Aby uniknąć zalęgnięcia się tzw. "moli" w suszonych grzybach albo innego robactwa w mące czy kaszy wystarczy włożyć do pojemnika listek laurowy. Działa na szkodniki odstraszająco. A propos mąki kupowanej w sklepach, to jest ona tylko częściowo prawdziwa, gdyż zawiera domieszki zmielonych części zwierzęcych typu sierść, właśnie poniekąd w celu uniknięcia wylęgu robali.

No, a potem, zaopatrzona w czarodziejskie akcesoria wylądowałam na imprezie andrzejkowej u znajomych. Było lanie wosku, gremialne wróżenie z ulanych kształtów (bardzo to rozbawiło towarzystwo i wszyscy byli mocno zaangażowani w skojarzenia) i losowanie jednej karty na przyszły rok.

27 listopada 2010

Komunikacja wiejska

Wyszłam wczoraj po zmierzchu do ubikacji i psy ze mną wypadły, tak jak zawsze lubią to czynić. I od razu pognały ku drodze szczekając jazgotliwie. Poznałam, że kogoś mogą wystraszyć, więc zaczęłam je odwoływać, daremnie (jak zawsze). Obszczekiwanie człowieka idącego w ciemności porwało je całkowicie.
Wkrótce odezwał się znajomy głos od bramy.
- Pani Aniu! Pani Aniu!
Kościk darł się bardzo głośno, bo to jednak z 50 metrów odległości jest. I musiał przekrzyczeć psy (z których na szczęście nic sobie nie robił, bo wie, że one głównie hałasują, a nie gryzą).
- Pani Ania nie może wyjść! - odkrzyknęłam równie głośno z tarasu.
- A dlaczego?
Kurdę!
- Bo się kąpie! - chyba pół wsi słyszało w mroźnawym powietrzu przenoszącym dźwięki czysto i brzękliwie.
- Pani Ewo, papieroska nie ma pani? Chociaż jednego? Niech pani spyta!
- Nie mamy papierosów, przecież wiesz Kościk! - odkrzyknęłam.
- No, to nic, idę! - zawołał od płota Kościk i z kimś rozmawiając ruszył pieszkom drogą wśród lasów do miasteczka po papierosy.
Psy powróciły zaraz do nogi. Całe uchachane od biegu i spotkania obcego w mroku.

26 listopada 2010

Lekcja anatomii z wybuchem albo nie

Dzień pierwszego mrozu zaczął się normalnie. Przyjechał majster drugi z pomocnikiem i wyczyścili szlifierką jętki pod malowanie, założyli kilka przyciętych płyt gipsokartonowych na suficie, a potem zajęli się szalowaniem pakamery przy kuchni (dawnej sieni), gdzie stoi lodówka i sypia Kola.
Smalec zrobiony wczoraj ładnie stężał i mimo piątku skusiłam się na pajdę swojskiego (tj. aninego) chleba razowego ze smalcem ze skwarkami. Wyszło tego 4 i pół litra. Zostało słoniny jeszcze na drugie tyle plus inne potrzeby (kiełbasiane w zamierzeniu). Zaniosłam słoiki do piwniczki, niech stoją i wychodzą w swoim czasie.
Kozy pasły się na ośnieżonym polu oziminy z wielkim zapałem. Zjadanie zielonych kiełków jest zalecane przez rolników. Korzeń trzyma się wtedy mocno ziemi, a nadgryziony od góry na wiosnę krzewi się w kilka pędów i zwiększa plony. Dlatego o tej porze roku puszcza się na pola żyta konie i krowy, co prawda po pierwszych przymrozkach, bo to zwierzęta ciężkie i dopiero wtedy nie tratują gleby i nie wgniatają zboża w głąb ziemi.
Kozy są lekkie, tak samo jak i owce. Nasz sołtys już dawno puszcza swoje owcze stado na zieloną paszę. A i ja przymykałam oko na moje kozy, bo mi ich się ganiać nie chciało. Przychodzą z pola grube i ciężkie tak, że w boksach zaraz kładą się na brzuchu, przeżuwając.

Następnie z ponownie wyostrzonym nożem zabrałyśmy się za praktyczną lekcję anatomii.
- Kurdę, gdzie ta karkówka? Potrzebuję karkówki na baleron. Nie zniszcz łopatki, bo chce pieczeń zrobić. Ostrożnie z boczkiem, nie przecinaj go po swojemu. Kości nie są połączone ze sobą na stałe, da się przeciąć, tylko trzeba manewrować nożem z wyczuciem. A co to za mięsień? Pręga? Polędwica? Muszę w internecie sprawdzić. Ok, kości pójdą do bigosu i krupniku. A te resztki do kiełbasy albo na gulasz. Ale golonkę musisz odrąbać, nie da się chyba inaczej. I nóżkę odetnij.
- Nie rządź się tak. Potrzymaj na sztorc, a teraz odwróć. O, tak. Wiesz, że jestem mańkutem, nie na tą rękę! Do diabła, jak mi palce zmarzły!

Już zrobiłyśmy wywiad tu i ówdzie. Miejscowi łopatkę zużywają przeważnie do kiełbasy, albo na mielone. Boczek wędzą bez peklowania już na drugi dzień po ubiciu. W pończosze. Razem z kiełbasami. Ja spróbuję potrzymać kilka dni w solance. I uwędzić na sznurku większy kawał.
Dzisiaj nastawiłam wywar ziołowy i gotuję baleron ze schabo-karkówki (nie udało mi się tego rozróżnić, mimo przeczytania objaśnień w Wikipedii).

Ruszyła też niemiecka machina zamrażalnicza i stopniowo dokładam do niej posegregowane części wieprzka.
A na koniec dnia postanowiłyśmy rozpalić w c.o. I się zaczęło!
Z powodu odkręcania kaloryfera w jadalnym przy szalowaniu wyciekło sporo wody z kaloryfera w pokoju serowym (tak zwanym, bo najchłodniejszy i na razie w nim sery dojrzewają). Jak się okazało w praniu. Woda zagotowała się w rurze, pompa pompowała z jękiem powietrze, z odpowietrzaczy nic nie leciało i napięcie rosło jak cholera.
Zgubiłam gdzieś cycek do odpowietrzania i biedziłam się ze zdartym śrubokrętem drżącymi ze zdenerwowania dłońmi.
I uff, Ania dała dolewanie wody na full i w końcu instalacja złapała równowagę. I pompa przestała rzęzić. I ogień zaczął dogasać. I przestałam się denerwować wyimaginowanym wybuchem.

I mnie chyba też skoczyło ciśnienie z tego wszystkiego.
Bardzo boję się wybuchów.
Od czasu, jak w "nastolęctwie" wybuchł mi w rękach syfon i tylko o kilka centymetrów od mojej głowy przeleciała jego górna część, uderzając w sufit i robiąc w nim sporą wyrwę. Skończyło się na zejściu dwóch paznokci na palcach prawej ręki.

Teraz skończyło się szczęśliwiej. Baleron się kitrasi w wywarze, Ania się kąpie, koty śpią (o nich w czas mrozu to osobna opowieść), a ja grzeję się skórą ze śp. koziołka Bombka na kolanach i dokańczam tenże post.