Z wioski dochodziły wczoraj odgłosy trzepania dywanów, niektóre kobiety zabrały się też za mycie okien, zatem i ja wzięłam się za przedświąteczne pucowanie. Właściwie odmrażanie i mycie - lodówki i zamrażarki. Zeszło do wieczora. Ale zrobione. Okropnie tych czynności nie lubię, uch. Ale, gdy już są wykonane czuję wielką satysfakcję.
Ania zawiozła zaś komputer do serwisu w Siemiatyczach. Stukał wiatraczek, stukał, aż w końcu komputer przestał odpalać. Pan otworzył pudło, zauważył, że wiatraczek jest blokowany przez kabelek, odsunął kabelek, dmuchnął, zakręcił i... pobrał za to 30 złociszy. Żeby było śmieszniej, po powrocie, gdy Ania ustawiła na nowo sprzęt, podłączyła i odpaliła znów zaczęło stukać... Okazało się po zajrzeniu, że w trakcie jazdy kabelek obsunął się na stare miejsce. Tym razem odsunęła i przymocowała go taśmą przylepną sama. Za darmo.
Z wirusami poradził sobie program antywirusowy. No, ale straconych plików nie udało się odtworzyć. Były wśród nich wszystkie nasze zdjęcia z wielu lat... Dla mnie to znak, że nie ma co się oglądać w tył, bo czas biegnie do przodu i tam trzeba patrzeć. A może nawet w Pozaczas?
Udało się jej też dostać całkiem okazyjnie w sklepie olej Golvolja firmy Beckers, polecany jako najlepszy do drewnianych blatów kuchennych. A taki żeśmy sobie sprawiły do ikeowskich szafek, bukowy. Ktoś ów specyfik zamówił, właściciel sprowadził, klient nie odebrał. Zatem sprzedawca z chęcią pozbył się towaru za pół ceny. Olej okazał się zabarwiony, ale szczęściem w odcieniu kuchennych kafelków i terakoty i wygląda całkiem nieźle.
Wieczorem odbyło się uroczyste nakładanie pierwszej warstwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz