Niekiedy czas przyspiesza i zmienia takt. Tak jest od wczoraj i ma potrwać jeszcze jutro. Takt trójkowy zatem.
Wczoraj wybrałyśmy się do pani Leny, jednej z naszych zaprzyjaźnionych Starek i po krótkiej rozmowie i przedstawieniu naszej chęci zostałyśmy nowymi właścicielkami, no, dziedziczkami, drewnianego krosna. Stało toto biedne, zakurzone już ze 40 lat w stodole, rozłożone na części, pani Lenie żal było toto spalić w piecu, bo kiedyś pięknie służyło i ktoś się napracował, żeby toto zbudować. Nawet nie ruszone przez korniki, zgniliznę czy próchno okazało się. Za ile?
- Ja za darmo chętnie oddam, jeśli ma komuś jeszcze posłużyć - stwierdziła pani Lena. Zatem ustaliłyśmy wymianę świadczeń. Ona nam krosno, my jej od czasu do czasu mleczko, serek i jajeczko podrzucim. O, na takie rozwiązanie chętnie zgodziła się.
Sprzęt okazał się idealnie pasujący do naszego samochodu i idealnie zmieścił się w pace. Dostałyśmy jeszcze 2 worki zalegającej od lat wełny owczej i pakuł lnianych. Posłużą do zaizolowania tego, co jeszcze pozostało nieuszczelnione w chacie.
Pani Lena, bliska już osiemdziesiątki, w filozoficznym nastroju jest od lat.
- Na was też to przyjdzie - rzekła - że człowiek żegna się ze wszystkim i nic mu już niepotrzebne z tego, za czym kiedyś tyle ganiał. I rozdaje, przekazuje, żeby tylko się komuś przydało.
- Tak, kiedyś i ten rower, ło, mój mąż sobie wyszykował pięknie, nowe ogumienie założył, naoliwił, cieszył się, wsio chodziło jak w zegarku, i już nie ma go tyle lat, a rower ciągle tu stoi, kurzy się, rdzewieje. Wszystko odchodzi, zmienia się,człowiek żegna się z tyloma rzeczami i sprawami! Nie ma i już.
Krosna wylądowały na razie w garażu. Wymagają wyszorowania, doczyszczenia z wieloletniego kurzu. Potem zwołamy komisję Starych Kobiet i niech przypominają sobie, jak to się składa i jak pracuje.
No, a dzisiaj majstrowie wpadli dwaj z pomagierem. Założyli podłogę w trzecim pokoju, ocieploną pod spodem steropianem i dokończyli montaż ciągu kuchennego, tj. przycięli i dokręcili blaty, baterię kranową (z którą był pewien problem, braku śrubki, i już został załatwiony, bo śrubkę i uszczelki w Hajnówce kupiłyśmy) i zamocowali solidnie zlew. Uf.
Małe gospodarstwo na pograniczu wschodnim, przyjazne środowisku i dobrym ludziom, wytrwałe. Na tym blogu można pobyć w nim i poznać jego życie, pracę, poczuć rytm czterech pór roku, a także trochę pofilozofować...
30 marca 2011
28 marca 2011
Przed zakrętem
Mimo czystego nieba z baranami i wyżowego słońca jest wyjątkowo zimno, nawet w dzień. Korzystając z tego, że majster znów opóźnił rozpoczęcie pracy, wybrałyśmy się do powiatu sprawy załatwić. Oddałam pit w skarbowym, dowiedziałam się w up o ewentualne bezrobocie, ale nie łapię się na zasiłek nawet po 2 latach prowadzenia firmy (bo na zniżkowym zusie jest), więc wzruszywszy ramiony powróciłam do domu, kury i kozy wypuścić choćby na 2 godziny dnia.
Po drodze obgadałyśmy plan działania na ten sezon. Bo marazm jakiś się pojawił.
- To dlatego - wyjaśniłam - że jeden plan już dobiega końca. A drugi w zamian jeszcze się nie pojawił. No, pojawił, ale jeszcze jest za zakrętem i nie przykuwa tak uwagi, jak remont chaty. Trzeba skierować nam uwagę na to, co zakrętem i zacząć przygotowywać się do innej aktywności.
No, więc zgodziłyśmy się, że dobrze by było, oj dobrze, gdyby udało się zamknąć ów remont 15 maja. Czemu? To dzień naszej przeprowadzki i narodziny w tym miejscu, czyli początek Zagrody. Tego dnia krążąc wielokrotnie samochodem zwiozłyśmy do tutejszej obory wszystkie kozy, koty i psy oraz drób i Gusię. Która dzięki owej terapii szokowej przestała obsesyjnie wysiadywać jaja, które kradła co rusz kurom i i je ogrzewała, groźnie sycząc na każdego, kto chciał ją wygonić na świat z kurnika.
Po dwóch latach zakończyć etap domu i zwieńczyć go dopełnionym ogrodzeniem wokół obejścia to byłby sukces, pozwalający otworzyć się na inne rzeczy. Jakie? No, właśnie, trzeba by zerknąć co jest za zakrętem przez jakiś peryskop.
Wczoraj próbowałam to zrobić przy pomocy kart, ale balansowały na skraju owego zakrętu i wracały do spraw bieżących, toczących się od jakiegoś czasu, pokazując co najwyżej ich zakończenie.
Jedno jest pewne, zielone nóżki sprawdzają się i zaczęły już na siebie zarabiać. Kozy powolusieńku również. Niewiele tego, ale zawsze jakiś kroczek do przodu. I myślę, że trzeba iść za ciosem.
Po drodze obgadałyśmy plan działania na ten sezon. Bo marazm jakiś się pojawił.
- To dlatego - wyjaśniłam - że jeden plan już dobiega końca. A drugi w zamian jeszcze się nie pojawił. No, pojawił, ale jeszcze jest za zakrętem i nie przykuwa tak uwagi, jak remont chaty. Trzeba skierować nam uwagę na to, co zakrętem i zacząć przygotowywać się do innej aktywności.
No, więc zgodziłyśmy się, że dobrze by było, oj dobrze, gdyby udało się zamknąć ów remont 15 maja. Czemu? To dzień naszej przeprowadzki i narodziny w tym miejscu, czyli początek Zagrody. Tego dnia krążąc wielokrotnie samochodem zwiozłyśmy do tutejszej obory wszystkie kozy, koty i psy oraz drób i Gusię. Która dzięki owej terapii szokowej przestała obsesyjnie wysiadywać jaja, które kradła co rusz kurom i i je ogrzewała, groźnie sycząc na każdego, kto chciał ją wygonić na świat z kurnika.
Po dwóch latach zakończyć etap domu i zwieńczyć go dopełnionym ogrodzeniem wokół obejścia to byłby sukces, pozwalający otworzyć się na inne rzeczy. Jakie? No, właśnie, trzeba by zerknąć co jest za zakrętem przez jakiś peryskop.
Wczoraj próbowałam to zrobić przy pomocy kart, ale balansowały na skraju owego zakrętu i wracały do spraw bieżących, toczących się od jakiegoś czasu, pokazując co najwyżej ich zakończenie.
Jedno jest pewne, zielone nóżki sprawdzają się i zaczęły już na siebie zarabiać. Kozy powolusieńku również. Niewiele tego, ale zawsze jakiś kroczek do przodu. I myślę, że trzeba iść za ciosem.
26 marca 2011
Niewymierność
Dziś chemiczne chmury zniknęły i wyszło piękne słońce, a na niebieściutkim niebie pasły się jedynie kształtne boże baranki. Co prawda o poranku świat znów był cały biały od spadłego w nocy śniegu, ale biała pierzyna zniknęła prawie całkiem już w południe.
Zaordynowałyśmy odpoczynek po ciężkiej pracy. Z tej okazji mogłam na spokojnie zająć się pomiarami. Nie będę tu podawać szczegółów co i jak, w każdym razie wyszłam z różdżką na zewnątrz, potem zbadałam nią cały dom i wykryłam kilka nieszczelności. Których tak do końca nie byłam świadoma. Np. lekko wypaczone okno w trzecim pokoju, albo rura na poddaszu wstawiona w szczyt, które ma odprowadzać smrodek z oczyszczalni ścieków. Gałązka kiwała się zatem prawidłowo w tych miejscach. Pomedytowałam nad mlekiem i każdym serem, a jakże. Nic, różdżka ani drgnęła. Zatem przygotowałam innego rodzaju badanie, którego procedurę pozostawiam do własnej wiedzy. I wyszło mi jak wyszło.
Nie będę tutaj podawać wyników, ani nikogo nakręcać na tak albo nie, za albo przeciw. Bo jest to moja subiektywna gra ze światem i z życiem i to ja biorę odpowiedzialność za swoje i tylko swoje decyzje w tej arcy-poważnej sprawie. Mogę przecież się mylić i opierać na kruchej i ułudnej podstawie nie mającej żadnego racjonalnego podłoża. Ot, fiku-miku w głowie i fanatyzm w oczach. Powiem tyle, że wynik mnie zaskoczył, a to znak, że różdżka nie działała pod wpływem autosugestii. Tym niemniej wynik jest tymczasowy, będę sprawdzać najczęściej jak się da (najlepiej codziennie), i - mam nadzieję - że z tego dostanę takiego czuja, że będzie mnie strzykało w łokciu albo drapało w gardle na samo zwyżkowanie promieniowania. Jan, mój znajomy radiesteta od wahadełka, szukający wody pod studnie, doszedł do takiej wprawy, że określa ciek wodny na podstawie łupania w małym palcu lewej ręki. To się daje osiągnąć przy pewnej sensytywności i powtarzaniu badań, czyli nakierowaniu uwagi podświadomej na konkretne zjawisko.
W każdym razie wypuściłam kury z więzienia, a potem kozy, które i tak większość dnia pokutowały w oborze i mocno już były znudzone. 7 jaj, czekających w gnieździe, w tym 5 od zielonych nóżek, to jest radość dnia. Wszystkie się niosą!
Na obiad naleśniki (tylko mąka ze sklepu) z twarożkiem i zeszłorocznymi powidłami śliwkowymi.
Zaordynowałyśmy odpoczynek po ciężkiej pracy. Z tej okazji mogłam na spokojnie zająć się pomiarami. Nie będę tu podawać szczegółów co i jak, w każdym razie wyszłam z różdżką na zewnątrz, potem zbadałam nią cały dom i wykryłam kilka nieszczelności. Których tak do końca nie byłam świadoma. Np. lekko wypaczone okno w trzecim pokoju, albo rura na poddaszu wstawiona w szczyt, które ma odprowadzać smrodek z oczyszczalni ścieków. Gałązka kiwała się zatem prawidłowo w tych miejscach. Pomedytowałam nad mlekiem i każdym serem, a jakże. Nic, różdżka ani drgnęła. Zatem przygotowałam innego rodzaju badanie, którego procedurę pozostawiam do własnej wiedzy. I wyszło mi jak wyszło.
Nie będę tutaj podawać wyników, ani nikogo nakręcać na tak albo nie, za albo przeciw. Bo jest to moja subiektywna gra ze światem i z życiem i to ja biorę odpowiedzialność za swoje i tylko swoje decyzje w tej arcy-poważnej sprawie. Mogę przecież się mylić i opierać na kruchej i ułudnej podstawie nie mającej żadnego racjonalnego podłoża. Ot, fiku-miku w głowie i fanatyzm w oczach. Powiem tyle, że wynik mnie zaskoczył, a to znak, że różdżka nie działała pod wpływem autosugestii. Tym niemniej wynik jest tymczasowy, będę sprawdzać najczęściej jak się da (najlepiej codziennie), i - mam nadzieję - że z tego dostanę takiego czuja, że będzie mnie strzykało w łokciu albo drapało w gardle na samo zwyżkowanie promieniowania. Jan, mój znajomy radiesteta od wahadełka, szukający wody pod studnie, doszedł do takiej wprawy, że określa ciek wodny na podstawie łupania w małym palcu lewej ręki. To się daje osiągnąć przy pewnej sensytywności i powtarzaniu badań, czyli nakierowaniu uwagi podświadomej na konkretne zjawisko.
W każdym razie wypuściłam kury z więzienia, a potem kozy, które i tak większość dnia pokutowały w oborze i mocno już były znudzone. 7 jaj, czekających w gnieździe, w tym 5 od zielonych nóżek, to jest radość dnia. Wszystkie się niosą!
Na obiad naleśniki (tylko mąka ze sklepu) z twarożkiem i zeszłorocznymi powidłami śliwkowymi.
25 marca 2011
Deszczyk z dreszczykiem
Mierzyć promieniowania jeszcze nie zaczęłam. Trzeba przemyśleć procedurę i skalę owej miary oraz - jak myślę - robić dzienne zapisy wyników. No, a poza tym ręce mi dzisiaj drżą z przepracowania, muszę odpocząć.
Bo niestety, mimo deszczyku, na szczęście niewielkiego i przelotnego wyciąganie gnoju z drugiego boksu musiało się odbyć. Po prostu musiało. Idą przymrozki i nocne mrozy, nie dało się już czekać.
Wczorajsze zakwasy dawały w kość. I, choć boks był mniejszy okazał się bardziej napakowany przerobioną treścią, ubitą przez większą ilość kóz i trudniej się ją odrywało od podłoża. Ania rwała, ja woziłam taczki. Częściowo na kupę, częściowo do ogródka, pod wzniesione grządki permakulturowe.
Z racji możliwego skażenia schowałam kury w kurniku, gdy tylko zaczęło popadywać, kozy też były upchnięte w innych boksach pod dachem, tylko ja pracowałam w pocie czoła na świeżym powietrzu. Trudno się mówi. Raz kozie śmierć.
Do tego musiałyśmy jeszcze przywieźć nową porcję kostek siana ze stodoły sąsiadki. Cztery obroty taczką. Nie było lekko.
Praca trwała prawie do zmroku. W przerwie napaliłam w c.o., aby mieć potem gorącą wodę na kąpiel i spłukanie z siebie tych plutonowych niewidzialności.
I tyle nowin. Aaa, chłopcy wpadli. Po kasę za gałęziówkę.
Bo niestety, mimo deszczyku, na szczęście niewielkiego i przelotnego wyciąganie gnoju z drugiego boksu musiało się odbyć. Po prostu musiało. Idą przymrozki i nocne mrozy, nie dało się już czekać.
Wczorajsze zakwasy dawały w kość. I, choć boks był mniejszy okazał się bardziej napakowany przerobioną treścią, ubitą przez większą ilość kóz i trudniej się ją odrywało od podłoża. Ania rwała, ja woziłam taczki. Częściowo na kupę, częściowo do ogródka, pod wzniesione grządki permakulturowe.
Z racji możliwego skażenia schowałam kury w kurniku, gdy tylko zaczęło popadywać, kozy też były upchnięte w innych boksach pod dachem, tylko ja pracowałam w pocie czoła na świeżym powietrzu. Trudno się mówi. Raz kozie śmierć.
Do tego musiałyśmy jeszcze przywieźć nową porcję kostek siana ze stodoły sąsiadki. Cztery obroty taczką. Nie było lekko.
Praca trwała prawie do zmroku. W przerwie napaliłam w c.o., aby mieć potem gorącą wodę na kąpiel i spłukanie z siebie tych plutonowych niewidzialności.
I tyle nowin. Aaa, chłopcy wpadli. Po kasę za gałęziówkę.
24 marca 2011
Promieniowanie Niewidzialnego
No, i zgadłam. Chemiczne smugi dotąd wałkował silny wiatr na niebie, aż rozwlokły się na nim w postać gęstej i szczelnej chmurnej zawiesiny od krańca do krańca horyzontu. Zalegającej dzisiaj od rana przez cały dzień. Wiatr nie ustał ani nie zmienił kierunku, z czego wnoszę, że gdyby nie samoloty, mielibyśmy taką samą pięknie słoneczną i bezchmurną pogodę, jak wczoraj.
Ale mniejsza o to. Mniejsza też o panikę sianą przez niektórych ludzi odnośnie skażenia radioaktywnego, które ponoć zwlokło się nad nasz kraj już wczoraj, a w najbliższą sobotę ma osiągnąć wartości maksymalne. Nie powiem, że się nie boję tej ewentualności, albo że absolutnie ufam państwowym mediom i instytucjom ostrzegającym o skażeniach. Zaglądam jednak na stronę Instytutu w Lublinie, który zamieszcza poziom skażenia na bieżąco. Przede wszystkim mowa jest w tych internetowych andergrandowych ostrzeżeniach o fali promieniowania idącej od zachodu, przez Atlantyk. W takim razie na razie mamy u nas silny wiatr ze wschodu, czyli przeciwny.
Cholera, zamiast melinować się w chacie i nosa nie wyściubiać przez co najmniej tydzień musimy dokonać kilku ważnych wyczynów, które dłużej już nie poczekają. I chociaż do tej niebezpiecznej soboty zdążyć z głównymi pracami na zewnątrz.
Ponadto, ponieważ - jak się dowiedziałam od wtajemniczonych - skażenie jest innego rodzaju, niż z konwencjonalnych bomb i reaktorów atomowych, gdyż z plutonowego paliwa MOX to i liczniki Geigera i inne ostrzegacze nie pokazują tego, co trzeba, a przynajmniej pełnych rozmiarów zagrożenia, no, a dostań tu taki czy inny wykrywacz na mojej wiosce! - doszłam do wniosku, że... najlepiej mi będzie przeprosić się z najlepszym miernikiem niewidzialnych promieniowań wszelkiego rodzaju. Dawno zarzuciłam zabawę z tym przyrządem, ale widzę, że na nadchodzące czasy będzie jak znalazł! Mam na myśli... wahadełko, tudzież różdżkę (którą można zmontować ze zwykłej rozdwojonej gałązki drzewa).
Jeśli potrafię zmierzyć ciśnienie sobie i innym przy pomocy złotej albo srebrnej obrączki zawieszonej na nitce oraz krawieckiej miarki, a potem wynik porównany z ciśnieniomierzem okazuje się prawie w 100 procentach jednakowy, to czemu nie zacząć mierzyć w jakiś podobny sposób poziom szkodliwego promieniowania?
Na razie jednak praca była pilniejsza od eksperymentów badawczych, nawet jeśli groziła chorobą popromienną.
I tak od godzin przedpołudniowych do godziny prawie 16 wydobywałyśmy gnój z obory. Narosło go od wczesnej jesieni tyle, że zrobiła się warstwa bliska metra, kozy już przeskakiwały do siebie nawzajem przez płotki. Z tego też powodu przy wytężonej pracy udało nam się "zerwać parkiet" i wywieźć go na taczce w kilka strategicznych miejsc raptem w boksie kaziuków.
Jutro najpewniej (o ile nie będzie padał deszcz, diabli wiedzą czy napromieniowany) czeka nas powtórka z rozrywki i parkiet w boksie białasek.
Trudno się mówi, chłopaki wioskowi zawiedli, zresztą nieczęsto można liczyć na ich obietnice, ta praca musi być wykonana bez dwóch zdań. W kolejce przecież czekają inne pilne wiosenne prace.
Na pocieszenie, gdy już kończyłyśmy dzisiejszą robotę zawołał mnie z nieba nad głową klangor gęsi. Leciał wielki klucz i już na szczęście, dzięki Ci Panie Boże! we właściwą stronę, czyli z południa na północ.
Ale mniejsza o to. Mniejsza też o panikę sianą przez niektórych ludzi odnośnie skażenia radioaktywnego, które ponoć zwlokło się nad nasz kraj już wczoraj, a w najbliższą sobotę ma osiągnąć wartości maksymalne. Nie powiem, że się nie boję tej ewentualności, albo że absolutnie ufam państwowym mediom i instytucjom ostrzegającym o skażeniach. Zaglądam jednak na stronę Instytutu w Lublinie, który zamieszcza poziom skażenia na bieżąco. Przede wszystkim mowa jest w tych internetowych andergrandowych ostrzeżeniach o fali promieniowania idącej od zachodu, przez Atlantyk. W takim razie na razie mamy u nas silny wiatr ze wschodu, czyli przeciwny.
Cholera, zamiast melinować się w chacie i nosa nie wyściubiać przez co najmniej tydzień musimy dokonać kilku ważnych wyczynów, które dłużej już nie poczekają. I chociaż do tej niebezpiecznej soboty zdążyć z głównymi pracami na zewnątrz.
Ponadto, ponieważ - jak się dowiedziałam od wtajemniczonych - skażenie jest innego rodzaju, niż z konwencjonalnych bomb i reaktorów atomowych, gdyż z plutonowego paliwa MOX to i liczniki Geigera i inne ostrzegacze nie pokazują tego, co trzeba, a przynajmniej pełnych rozmiarów zagrożenia, no, a dostań tu taki czy inny wykrywacz na mojej wiosce! - doszłam do wniosku, że... najlepiej mi będzie przeprosić się z najlepszym miernikiem niewidzialnych promieniowań wszelkiego rodzaju. Dawno zarzuciłam zabawę z tym przyrządem, ale widzę, że na nadchodzące czasy będzie jak znalazł! Mam na myśli... wahadełko, tudzież różdżkę (którą można zmontować ze zwykłej rozdwojonej gałązki drzewa).
Jeśli potrafię zmierzyć ciśnienie sobie i innym przy pomocy złotej albo srebrnej obrączki zawieszonej na nitce oraz krawieckiej miarki, a potem wynik porównany z ciśnieniomierzem okazuje się prawie w 100 procentach jednakowy, to czemu nie zacząć mierzyć w jakiś podobny sposób poziom szkodliwego promieniowania?
Na razie jednak praca była pilniejsza od eksperymentów badawczych, nawet jeśli groziła chorobą popromienną.
I tak od godzin przedpołudniowych do godziny prawie 16 wydobywałyśmy gnój z obory. Narosło go od wczesnej jesieni tyle, że zrobiła się warstwa bliska metra, kozy już przeskakiwały do siebie nawzajem przez płotki. Z tego też powodu przy wytężonej pracy udało nam się "zerwać parkiet" i wywieźć go na taczce w kilka strategicznych miejsc raptem w boksie kaziuków.
Jutro najpewniej (o ile nie będzie padał deszcz, diabli wiedzą czy napromieniowany) czeka nas powtórka z rozrywki i parkiet w boksie białasek.
Trudno się mówi, chłopaki wioskowi zawiedli, zresztą nieczęsto można liczyć na ich obietnice, ta praca musi być wykonana bez dwóch zdań. W kolejce przecież czekają inne pilne wiosenne prace.
Na pocieszenie, gdy już kończyłyśmy dzisiejszą robotę zawołał mnie z nieba nad głową klangor gęsi. Leciał wielki klucz i już na szczęście, dzięki Ci Panie Boże! we właściwą stronę, czyli z południa na północ.
23 marca 2011
Dzień serowy i drzewiowy
Dzień słoneczny, choć wietrzny, a zimny wiatr z południowego wschodu mocno dokuczył. O 9 rano zjawili się panowie dwaj, z drabiną i piłą motorową. I przystrzygli stary sad jabłoniowy. Powstało z tego kilka wielkich kup gałęzi, na które wkrótce rzuciło się żarłoczne stado kóz. Pracowali pilnie bez przerw do 15.
Kozy, na moje oko szybko okorują co grubsze gałęzie i ogryzą cienkie, reszta przewiana przez wiatr i osuszona przez wiosenne słońce posłuży do zgromadzenia chrustu przydatnego do wędzenia.
Ja natomiast miałam dzień robienia sera. Jak na razie wypada taki co drugi dzień. Wymięszałam i wyczarowałam goudę (wychodzi jednak najsmaczniej ze wszystkich żółtych serów, jakie dotąd próbowałam robić z koziego mleka). Oprócz tego twarożek.
Patrzyłam też w niebo.
A cio to? Jutro będą chmury?
21 marca 2011
Koniec i Początek
Kozy wylegają na świat boży, słoneczny a jakże, lecz mroźnawy i chłodny (ptaki jakby tego nie czują) i zajmują się okorowywaniem zakupionych onegdaj gałęzi brzozowych i sosnowych. Wolą sosnowe.
No, i świat się nie skończył, ani nawet nie przemienił diametralnie, jako to astrologowie przepowiadali, w ciągu tych trzech dni ekstra-bliskiego Księżyca usadowionego w konfliktowym aspekcie kątowym kwadratu do Plutona (tak, tego samego, który zawiaduje paliwem plutonowym MOX w elektrowni japońskiej), i przechodzącego (jak to zawsze przy pełni jest) naprzeciw słońca. A to słońce właśnie w nocy dzisiaj rozpoczęło nowy rok astronomiczny, czyli weszło w znak Barana, kończąc stary cykl zodiakalny. Jednocześnie spiknęło się z Uranem-wywrotowcem, który właśnie niedawno na baranią ścieżkę wdepnął na poważnie. Jedyną anomalią, którą zaobserwowałam był przelot kluczy gęsi na odwrót widziany dwa dni pod rząd.
Wypadało dzisiaj utopić Marzannę, ale rzeki u nas nie ma.
- Chodź, pojedziem na naszą łączkę bobrową i zerkniem na rzeczkę, która przez nią płynie. Wezmę jakiś wiecheć, zmontuję babę z niego i spalim go, żeby zima nie wróciła - zaproponowałam, ale jakoś nie było odzewu u jedynego kierowcy w domu.
No, i tak zeszło święto Początku, czyli Narodzin Baranka-Koziołka, złożonego w ofierze w ostatnim rocznym znaku Ryb. Właściwie oprócz przejściowych bólów trzeciego oka, telepania w trzeciej czakrze (splot słoneczny) w środku dnia, to nic nie odczułam nadzwyczajnego.
A propos odrodzonego baranka, to mamy ich teraz dwóch. Imiona nieco się przekształciły i tak zostanie. Czesio i Lesio. Oto jeden z nich, bodaj Czesio (Czesławem zwany), przymierzający się do cyca mamy, Walentyny.
Czesio i Lesio łobuzy małe są. Biegają radośnie i tak szybko, że nie sposób ich schwytać ani ochronić przed niebezpieczeństwami tego świata. Takim zagrożeniem jest teraz kogut Ancymon. Tenże uznał Braćków za kury-mutanty z czterema nogami i ściga je zawzięcie z niszczycielskim zamysłem.
No, a zamiast utopienia Zimy, powstał kolejny podpuszczkowy ser, tym razem a la koryciński, który Zagrodowym nazwę, jak po degustacji przypadnie mi do smaku.
No, i świat się nie skończył, ani nawet nie przemienił diametralnie, jako to astrologowie przepowiadali, w ciągu tych trzech dni ekstra-bliskiego Księżyca usadowionego w konfliktowym aspekcie kątowym kwadratu do Plutona (tak, tego samego, który zawiaduje paliwem plutonowym MOX w elektrowni japońskiej), i przechodzącego (jak to zawsze przy pełni jest) naprzeciw słońca. A to słońce właśnie w nocy dzisiaj rozpoczęło nowy rok astronomiczny, czyli weszło w znak Barana, kończąc stary cykl zodiakalny. Jednocześnie spiknęło się z Uranem-wywrotowcem, który właśnie niedawno na baranią ścieżkę wdepnął na poważnie. Jedyną anomalią, którą zaobserwowałam był przelot kluczy gęsi na odwrót widziany dwa dni pod rząd.
Wypadało dzisiaj utopić Marzannę, ale rzeki u nas nie ma.
- Chodź, pojedziem na naszą łączkę bobrową i zerkniem na rzeczkę, która przez nią płynie. Wezmę jakiś wiecheć, zmontuję babę z niego i spalim go, żeby zima nie wróciła - zaproponowałam, ale jakoś nie było odzewu u jedynego kierowcy w domu.
No, i tak zeszło święto Początku, czyli Narodzin Baranka-Koziołka, złożonego w ofierze w ostatnim rocznym znaku Ryb. Właściwie oprócz przejściowych bólów trzeciego oka, telepania w trzeciej czakrze (splot słoneczny) w środku dnia, to nic nie odczułam nadzwyczajnego.
A propos odrodzonego baranka, to mamy ich teraz dwóch. Imiona nieco się przekształciły i tak zostanie. Czesio i Lesio. Oto jeden z nich, bodaj Czesio (Czesławem zwany), przymierzający się do cyca mamy, Walentyny.
Czesio i Lesio łobuzy małe są. Biegają radośnie i tak szybko, że nie sposób ich schwytać ani ochronić przed niebezpieczeństwami tego świata. Takim zagrożeniem jest teraz kogut Ancymon. Tenże uznał Braćków za kury-mutanty z czterema nogami i ściga je zawzięcie z niszczycielskim zamysłem.
No, a zamiast utopienia Zimy, powstał kolejny podpuszczkowy ser, tym razem a la koryciński, który Zagrodowym nazwę, jak po degustacji przypadnie mi do smaku.
19 marca 2011
Pełnia dopełnia
Spieszę donieść, że pełnia księżyca w swym dzisiejszym ekstremum przestała przeć i narastać, a rozpostarła pięknie skrzydła i dopełniła wszelkie ostatnie napięcia w sposób spokojny, acz niespodziewany i na koniec za-dziwny.
Nie było już trzęsienia ziemi, rewolucji libijskiej, wybuchu reaktora, lecz dzień rozpoczął się niespodziewanie udaną transakcją. Chłopaki wioskowe zwiozły nam i rozładowały na podwórzu furę gałęziówki sosnowo-brzozowej i nawet mogą na kasę poczekać. Cena uczciwa, a fura słuszna, choć gałęzie cienkie. Ale co tam, szybko dadzą się pociąć na krajzedze, przeschną pod daszkiem przez lato i jesień i na zimę do palenia w ścianówce jak znalazł.
Ania pobuszowała trochę z ankietami po którejś sąsiedniej wiosce, coś tam na piśmie uzyskała, choć wiele osób odmawia i nie wyraża żadnej chęci dzielenia się z państwem, choćby statystyką się mianującym, swoim poczuciem rodowej tożsamości, to ich najsłuszniejsze i najgłębsze prawo do prywatności, które w pełni popieram.
Potem telefon od jednego dawno nie słyszanego, i wizyta drugiego znajomego, co chce przenieść się z miasta na wieś i jest w trakcie tego, co my już mamy za sobą. No, każdy ma swoje tempo i porę. Niekiedy sam proces decydowania się zabiera najwięcej czasu, a działanie idzie jak z płatka. Albo na odwrót. Lub różnie. Zależne od temperamentu.
Niektórzy mocni są w gębie, w puszeniu pawiego ogona, w projektowaniu i w ideologizowaniu swoich przedsięwzięć, niektórzy podążają do przodu małymi ale cierpliwymi i nieustępliwymi kroczkami, a niektórzy mówią, mówią, a potem działają i mają. Są też tacy co nie mówią nic i nic nie mają, lub mają, a nic o tym nie mówią, bo im to do niczego niepotrzebne, ale nie o tych mi chodzi.
Szalowanie pokoju posunęło się znacznie, jeszcze jeden dzień pracy i będzie ok. Moim zadaniem dodatkowym było uszczelnienie szpar pomiędzy dylami ścianowymi. Pomimo oszalowania zewnętrznego, warstwy folii i wełny mineralnej powiew chłodu był tam wyczuwalny. Upchnęłam w szparkach czubkiem noża pakuły lniane i resztki wełny owczej, jakie znalazłam w chacie. Powiew ustał.
W starej części domu nie ma tego problemu, gdyż dyle są uszczelnione suchym mchem i nie przepuszczają niczego z zewnątrz. W nowej - dzisiejsi cieśle nie uszczelniają ścian niczym, tłumacząc to zewnętrzną szalówką i wybijaniem ścian płytami od wewnątrz, więc po co się trudzić, mech to taka przestarzałość, że śmiech zbiera, albo - jak napierać - proponują piankę, która wygląda ze szpar nader paskudnie i wykrusza się łatwo. Na piankę się nie zgodziłam, ocieplenie zewnętrzne nie sprawdziło się jako uszczelniacz, zatem zastosowałam stare sprawdzone sposoby, wełna i len. Można też gliną, ale w tym wypadku szczeliny były zbyt ciasne, aby móc z gliny zrobić właściwą zaporę.
To co za-dziwne wydarzyło się w porze drugiego dojenia. Mianowicie przeleciał nad naszą zagrodą wielki podwójny klucz dzikich gęsi. Lecz sunących, o zgrozo! o dziwo! o Panie Boże! na odwrót względem pór roku... Mianowicie leciały z północy na południe...
Nie wiem, co o tym myśleć mam. Czy to zwyczajne-bo? Nigdy takiego cuda nie widziałam, aby na lato ptaki odlatywały z północy w ciepłe rejony. Ale może czegoś nie zauważyłam, nie wiem, a jest to tutaj całkiem normalne...
Generalnie, na taki widok jesienią stary Mikołaj mówi: idzie zimno... A co teraz powie, jak go spytam?
No, i na koniec dnia pierwsza sałatka wiosenna ze świeżasa koziego dopełniła pełni. Ser, przedwczoraj zrobiony, pokrojony w kostkę, ogórek, pomidor, cebulka, oliwka i oliwa z pestek winogronowych plus przyprawy. Mniam!
Nie było już trzęsienia ziemi, rewolucji libijskiej, wybuchu reaktora, lecz dzień rozpoczął się niespodziewanie udaną transakcją. Chłopaki wioskowe zwiozły nam i rozładowały na podwórzu furę gałęziówki sosnowo-brzozowej i nawet mogą na kasę poczekać. Cena uczciwa, a fura słuszna, choć gałęzie cienkie. Ale co tam, szybko dadzą się pociąć na krajzedze, przeschną pod daszkiem przez lato i jesień i na zimę do palenia w ścianówce jak znalazł.
Ania pobuszowała trochę z ankietami po którejś sąsiedniej wiosce, coś tam na piśmie uzyskała, choć wiele osób odmawia i nie wyraża żadnej chęci dzielenia się z państwem, choćby statystyką się mianującym, swoim poczuciem rodowej tożsamości, to ich najsłuszniejsze i najgłębsze prawo do prywatności, które w pełni popieram.
Potem telefon od jednego dawno nie słyszanego, i wizyta drugiego znajomego, co chce przenieść się z miasta na wieś i jest w trakcie tego, co my już mamy za sobą. No, każdy ma swoje tempo i porę. Niekiedy sam proces decydowania się zabiera najwięcej czasu, a działanie idzie jak z płatka. Albo na odwrót. Lub różnie. Zależne od temperamentu.
Niektórzy mocni są w gębie, w puszeniu pawiego ogona, w projektowaniu i w ideologizowaniu swoich przedsięwzięć, niektórzy podążają do przodu małymi ale cierpliwymi i nieustępliwymi kroczkami, a niektórzy mówią, mówią, a potem działają i mają. Są też tacy co nie mówią nic i nic nie mają, lub mają, a nic o tym nie mówią, bo im to do niczego niepotrzebne, ale nie o tych mi chodzi.
Szalowanie pokoju posunęło się znacznie, jeszcze jeden dzień pracy i będzie ok. Moim zadaniem dodatkowym było uszczelnienie szpar pomiędzy dylami ścianowymi. Pomimo oszalowania zewnętrznego, warstwy folii i wełny mineralnej powiew chłodu był tam wyczuwalny. Upchnęłam w szparkach czubkiem noża pakuły lniane i resztki wełny owczej, jakie znalazłam w chacie. Powiew ustał.
W starej części domu nie ma tego problemu, gdyż dyle są uszczelnione suchym mchem i nie przepuszczają niczego z zewnątrz. W nowej - dzisiejsi cieśle nie uszczelniają ścian niczym, tłumacząc to zewnętrzną szalówką i wybijaniem ścian płytami od wewnątrz, więc po co się trudzić, mech to taka przestarzałość, że śmiech zbiera, albo - jak napierać - proponują piankę, która wygląda ze szpar nader paskudnie i wykrusza się łatwo. Na piankę się nie zgodziłam, ocieplenie zewnętrzne nie sprawdziło się jako uszczelniacz, zatem zastosowałam stare sprawdzone sposoby, wełna i len. Można też gliną, ale w tym wypadku szczeliny były zbyt ciasne, aby móc z gliny zrobić właściwą zaporę.
To co za-dziwne wydarzyło się w porze drugiego dojenia. Mianowicie przeleciał nad naszą zagrodą wielki podwójny klucz dzikich gęsi. Lecz sunących, o zgrozo! o dziwo! o Panie Boże! na odwrót względem pór roku... Mianowicie leciały z północy na południe...
Nie wiem, co o tym myśleć mam. Czy to zwyczajne-bo? Nigdy takiego cuda nie widziałam, aby na lato ptaki odlatywały z północy w ciepłe rejony. Ale może czegoś nie zauważyłam, nie wiem, a jest to tutaj całkiem normalne...
Generalnie, na taki widok jesienią stary Mikołaj mówi: idzie zimno... A co teraz powie, jak go spytam?
No, i na koniec dnia pierwsza sałatka wiosenna ze świeżasa koziego dopełniła pełni. Ser, przedwczoraj zrobiony, pokrojony w kostkę, ogórek, pomidor, cebulka, oliwka i oliwa z pestek winogronowych plus przyprawy. Mniam!
Etykiety:
Astrologia,
Budownictwo,
Dziwne,
Gęsi,
Goście,
Kulinaria,
Ogrzewanie,
Pogoda,
Ptaki,
Region,
Sery,
Tradycja,
Urzędy
18 marca 2011
Trochę nowin
Nie wiem jak wy, ale ja czuję narastające napięcie od kilku dni. Nie będę się wdawać w opis astrologicznych aspektów planet ten efekt wywołujących, bo niezrozumiała to rzecz dla laika, podobnie jakim wykład z matematyki wyższej dla humanistów czasem bywa (a, właśnie żem spaliła w piecu stareńki podręcznik do matematyki wyższej, zalegający po kątach od lat, stąd skojarzenie). Ale to, co się dzieje w niebie ma swoje odzwierciedlenie na ziemi w pełnym rozmiarze ostatnimi czasy bardzo mocne i tragiczne (mam na myśli wydarzenia w Japonii choćby, ale i te inne, przykryte nagłośnionymi informacjami z Kraju Kwitnącej Wiśni - ciekawe czy zakwitnie w tym roku?). Odwracam głowę i skierowuję uwagę na sprawy wokół mnie się dziejące, w myśl zasady zachowania równowagi ciało-umysł i nabytej z latami umiejętności przenoszenia uwagi na sprawy drobne, lecz nie mniej ważne, no, równie ważne, bo najbliższe i największe z indywidualnej perpektywy patrząc.
No, więc jest to niemiłe napięcie na co dzień, wywołane nadchodzącą pełnią księżyca, która wypada jutro. Czego ktoś, kto nie jest sam, lub nie ma w swoim najbliższym otoczeniu osoby urodzonej podczas pełni, bądź co gorsza, gdy Księżyc oświetlał z naprzeciwka Marsa, lub gdy w to jeszcze zamieszany był Uran (tak, jego ulubioną zabawą jest trząść ziemią i rozsyłać chmury radioaktywne), to tego nie pojmie, co mam na myśli. I żadne tłumaczenie tego nie objaśni. Trzeba samemu doświadczyć.
Jakoś trwam. I wytrwam, bo ja z tych spokojnych jestem, nastawionych na przetrwanie.
Choć moja sytuacja psychiczna i fizyczna jest nieustająco niepewna, zmienna i trudna do określenia.
Poza tym szalujemy z powodzeniem już trzecią ścianę w pokoju, dzisiaj zrobiłam drugi ser podpuszczkowy (swojski świeżas) i trzeci twaróg.
Zaczęło piździć niemiło zimnym wiatrem z niewielką ilością śniegu, kaczce i kurom zamarza w nocy woda w garnku, znów palę w c.o., a tak się cieszyłam, że już koniec i w ścianowym tylko wystarczy, chłopak do gnoju nie ma zamiaru przyjść do roboty, za to wpadł pożyczyć kasę, panowie od obcięcia gałęzi jabłoniowych w sadzie wolą inną robotę, niż wdrapywanie się na drzewa i odwlekają termin, w sumie dobrze, że zimno. I tyle nowin w Kresowej.
No, więc jest to niemiłe napięcie na co dzień, wywołane nadchodzącą pełnią księżyca, która wypada jutro. Czego ktoś, kto nie jest sam, lub nie ma w swoim najbliższym otoczeniu osoby urodzonej podczas pełni, bądź co gorsza, gdy Księżyc oświetlał z naprzeciwka Marsa, lub gdy w to jeszcze zamieszany był Uran (tak, jego ulubioną zabawą jest trząść ziemią i rozsyłać chmury radioaktywne), to tego nie pojmie, co mam na myśli. I żadne tłumaczenie tego nie objaśni. Trzeba samemu doświadczyć.
Jakoś trwam. I wytrwam, bo ja z tych spokojnych jestem, nastawionych na przetrwanie.
Choć moja sytuacja psychiczna i fizyczna jest nieustająco niepewna, zmienna i trudna do określenia.
Poza tym szalujemy z powodzeniem już trzecią ścianę w pokoju, dzisiaj zrobiłam drugi ser podpuszczkowy (swojski świeżas) i trzeci twaróg.
Zaczęło piździć niemiło zimnym wiatrem z niewielką ilością śniegu, kaczce i kurom zamarza w nocy woda w garnku, znów palę w c.o., a tak się cieszyłam, że już koniec i w ścianowym tylko wystarczy, chłopak do gnoju nie ma zamiaru przyjść do roboty, za to wpadł pożyczyć kasę, panowie od obcięcia gałęzi jabłoniowych w sadzie wolą inną robotę, niż wdrapywanie się na drzewa i odwlekają termin, w sumie dobrze, że zimno. I tyle nowin w Kresowej.
Etykiety:
Astrologia,
Budownictwo,
Gęsi,
Kury,
Ogrzewanie,
Pogoda,
Rośliny,
Sery,
Zdrowie
15 marca 2011
Terminy
Wczoraj słyszałam klangor przelatujących ponad burymi chmurami dzikich gęsi, sunących na północ. W nocy wyciągnął mnie na dwór dziwny głos, który identyfikowałam jako miauczenie kota, a okazał się pohukiwaniem dwóch dużych nocnych ptaków rodzaju dla mnie nieznanego. Być może sów, ale nie dam głowy. Urządziły sobie randkę na jaworze przy chacie. Od rana powietrze napełniały śpiewy i radosne kląskania różnych wiosennych ptaków, mimo, że pogoda nieco się skiepściła (ale nie padało).
Pochłania nas praca, całodniowa, i już chyba tak zostanie, bo terminy gonią.
W trzecim pokoju trwa listwowanie i szalowanie drugiej ściany. Ponieważ składujemy tam różne rzeczy, typu: książki i pisma, materiały, zapasy żywnościowe, to zajęcie się każdą ścianą wymaga przewrócenia owej góry przedmiotów i pudeł od początku i przesunięcia jej w inny kąt. Gdy wejdą majstrowie do podłogi, to wszystko to jeszcze trzeba będzie wynieść całkiem, rozparcelować po innych pomieszczeniach, a potem z czasem ułożyć w zaplanowany sposób. Nie powiem, bardzo to jest męczące i kradnące czas innym pilnym pracom, ale to już końcówka naszych odwiecznych przeprowadzkowych niewygód...
Pili kwestia wyrzucenia gnoju z obory. Kozy już prawie fruwają pod sufitem, bywa, że przeskakują do siebie z boksu do boksu przez niski płotek. Tymczasem chłopaki miejscowe, zdatne do tej pracy, mają akurat inne przyjemniejsze zajęcia. Obiecują, że przyjdą popracują, ale na pustych obietnicach się kończy. Trudno, zaczniemy same, boks po boksie i jakoś to zrobimy.
Na gwałt też trzeba popodcinać gałęzie starym jabłoniom w sadzie.
Co do sera to na razie bawię się w twarożki, z pieprzem i papryką. Codzienna praca, która będzie trwała aż do jesieni.
Pochłania nas praca, całodniowa, i już chyba tak zostanie, bo terminy gonią.
W trzecim pokoju trwa listwowanie i szalowanie drugiej ściany. Ponieważ składujemy tam różne rzeczy, typu: książki i pisma, materiały, zapasy żywnościowe, to zajęcie się każdą ścianą wymaga przewrócenia owej góry przedmiotów i pudeł od początku i przesunięcia jej w inny kąt. Gdy wejdą majstrowie do podłogi, to wszystko to jeszcze trzeba będzie wynieść całkiem, rozparcelować po innych pomieszczeniach, a potem z czasem ułożyć w zaplanowany sposób. Nie powiem, bardzo to jest męczące i kradnące czas innym pilnym pracom, ale to już końcówka naszych odwiecznych przeprowadzkowych niewygód...
Pili kwestia wyrzucenia gnoju z obory. Kozy już prawie fruwają pod sufitem, bywa, że przeskakują do siebie z boksu do boksu przez niski płotek. Tymczasem chłopaki miejscowe, zdatne do tej pracy, mają akurat inne przyjemniejsze zajęcia. Obiecują, że przyjdą popracują, ale na pustych obietnicach się kończy. Trudno, zaczniemy same, boks po boksie i jakoś to zrobimy.
Na gwałt też trzeba popodcinać gałęzie starym jabłoniom w sadzie.
Co do sera to na razie bawię się w twarożki, z pieprzem i papryką. Codzienna praca, która będzie trwała aż do jesieni.
Etykiety:
Budownictwo,
Gleba,
Kulinaria,
Pionierstwo,
Praca,
Rośliny,
Sery,
Zioła
13 marca 2011
Rozwój spraw
Na zdjęciu Braćki śpiące słodko w promieniach wiosennego słońca po nakarmieniu...
Dzisiaj rano zadebiutowała Zuzia, mama Zulusa, zeszłoroczna córka Zofiji. Nie buntowała się zbytnio, ponadto zaskoczyła mnie pozytywnie wielkość jej wymienia, dobrze rokuje. Ma jednak maleńkie cienkie strzyki pereszadki. Są trudne do uchwycenia, podobnie jak miała w zeszłym roku Gwiazda, zatem przejęła jej dojenie Ania, która zdobyła już tę sprawność własnie przy rozdajaniu Gwiazdeczki.
Nie wiem czego to skutek, czy naszej lepszej sprawności, czy nastawienia się psychicznego kóz (proces dojenia jest dla kozy przyjemny), czy lepszego ich dokarmienia (nie muszą się dzielić z młodymi swoją porcją), ale udoiłam więcej mleka o jakieś 2 litry, niż wczoraj! Co prawda przed wieczorem dały już jedynie kubek, ale to dlatego, że młodzież stała się sprytniejsza i nie zostawia sobie mleka na później.
Część poszła na kwaśne do wielkiej kamionki (w planie jest twaróg), stojącej na piecu kuchennym, część wystawiłam w garnku na taras dla schłodzenia i jutro po dolaniu jutrzejszego mleka, planuję pewien smakowy eksperyment... W duchu owego eksperymentowania i w imię nie/dzieli studiowałyśmy w każdej wolnej chwili (tak, nawet w niedzielę nie ma ich na full) filmy na YT odnośnie wyrobu różnych rodzajów serów i serków kozich, głównie świeżych. Nie ma w nich podanych podstawowych parametrów (temperatura, ilość podpuszczki, rodzaj bakterii), ale po zeszłorocznych doświadczeniach i przestudiowaniu książki niemieckojęzycznej autorki o wyrobie serów mogę to sobie dość łatwo dopowiedzieć lub wybrać jakiś wariant, bądź sama coś wymyślić.
Wieczorem wyskoczyłyśmy na chwilę do miasteczka i spotkałyśmy pod domem kultury znajomych. Ruszyło kino w Czeremsze. Wypada się pokazać, gdy już jakoś ogarniemy sprawy. No, i znajomy już się pisze na degustację tego, co jeszcze nie zaistniało.
Dzisiaj rano zadebiutowała Zuzia, mama Zulusa, zeszłoroczna córka Zofiji. Nie buntowała się zbytnio, ponadto zaskoczyła mnie pozytywnie wielkość jej wymienia, dobrze rokuje. Ma jednak maleńkie cienkie strzyki pereszadki. Są trudne do uchwycenia, podobnie jak miała w zeszłym roku Gwiazda, zatem przejęła jej dojenie Ania, która zdobyła już tę sprawność własnie przy rozdajaniu Gwiazdeczki.
Nie wiem czego to skutek, czy naszej lepszej sprawności, czy nastawienia się psychicznego kóz (proces dojenia jest dla kozy przyjemny), czy lepszego ich dokarmienia (nie muszą się dzielić z młodymi swoją porcją), ale udoiłam więcej mleka o jakieś 2 litry, niż wczoraj! Co prawda przed wieczorem dały już jedynie kubek, ale to dlatego, że młodzież stała się sprytniejsza i nie zostawia sobie mleka na później.
Część poszła na kwaśne do wielkiej kamionki (w planie jest twaróg), stojącej na piecu kuchennym, część wystawiłam w garnku na taras dla schłodzenia i jutro po dolaniu jutrzejszego mleka, planuję pewien smakowy eksperyment... W duchu owego eksperymentowania i w imię nie/dzieli studiowałyśmy w każdej wolnej chwili (tak, nawet w niedzielę nie ma ich na full) filmy na YT odnośnie wyrobu różnych rodzajów serów i serków kozich, głównie świeżych. Nie ma w nich podanych podstawowych parametrów (temperatura, ilość podpuszczki, rodzaj bakterii), ale po zeszłorocznych doświadczeniach i przestudiowaniu książki niemieckojęzycznej autorki o wyrobie serów mogę to sobie dość łatwo dopowiedzieć lub wybrać jakiś wariant, bądź sama coś wymyślić.
Wieczorem wyskoczyłyśmy na chwilę do miasteczka i spotkałyśmy pod domem kultury znajomych. Ruszyło kino w Czeremsze. Wypada się pokazać, gdy już jakoś ogarniemy sprawy. No, i znajomy już się pisze na degustację tego, co jeszcze nie zaistniało.
12 marca 2011
Aktywność
Pracowita sobota. Początek sezonu dojenia jest zawsze trudny. Młodzież spanikowana zmianami, odseparowaniem od matek, stare niecierpliwe, nie znające swojej nowej kolejki. Co rusz któreś wyskakuje z boksu, trzeba je pacyfikować i stopniowo, w porządku, który ma być trwały do następnej zimy, karmić, poić i doić, każdą na osobności. Matki pamiętają to jako przyjemność (można się spokojnie napić i najeść, a także doznają ulgi w napiętych od mleka wymionach), więc nie ma z nimi problemu. Jedynie młode szaleją. W sumie poszło dobrze. Nie zdajałam kozuch jeszcze do końca, aby nie zabierać koźlętom możliwości possania, zebrałam rano jakieś 5 litrów mleka, po południu pół litra (zestresowane koźlęta w dzień dopuszczone do matek starannie je wycyskały).
Na pierwszy rzut mleko zaspokoi nasze apetyty po zimie, pod różną postacią. Uwielbiam np. w niedzielę rano zagotować sobie kawę zbożową na kozim mleku (bez dodatku wody). Słodzę ją niewielką ilością sztucznego miodu lub cukru i popijam tym nektarem (spróbujcie kiedyś!) kanapkę śniadaniową, najlepiej teraz z jajem gotowanym na twardo i szczypiorkiem. Żywa boskość.
Do obiadu częstym u mnie dodatkiem jest kwaśne mleko. Ania dolewa sobie świeżego mleka do prawdziwej kawy, w miejsce śmietanki. Koty napełniają najchętniej brzuszki ciepłym mlekiem prosto z udoju. Podobnie jak i ja.
No, a z kwaśnego mleka - twarożek. Łączony ze szczypiorkiem, czosnkiem, cebulką, różnymi ziołami. Przeróżne warianty. Twarożek przygotowuję tak, jak moja Mama to robiła. Opiszę ten prosty sposób, gdy już go zrobię.
Kiedy się nasycimy, tym i jeszcze budyniami, zupkami mlecznymi i co tam jeszcze Bozia dała w Swojej łaskawości, pomyślę o jakimś serze podpuszczkowym. O tej porze roku wychodzą i przechowują się najlepiej u tych, którzy jeszcze nie mają profesjonalnej dojrzewalni.
W południe kozy wyszły przed oborę. Szybko znudziły się ogryzaniem sosnowych gałęzi i za przywództwem doświadczonej Kazi wyruszyły sprawdzić, jak się ma pastwisko. Koźlęta biegły za matkami z wielkim spanikowanym bekiem, po części wyrażającym strach, a po części fascynację nowością. Obeszły połowę sadu, zagryzły jakimś zgniłym jabłkiem, które wychynęło spod śniegu, po czym poprowadziłam je drogą na ugór. To jest przezabawne uczucie, jak prowadzisz za sobą stado prawie 20 kóz w różnym wieku i ono biegnie truchtem za tobą, pobekując i żywo reagując na znajomy ton głosu. Wołam je nim zawsze tak samo. "Koooozy! Koooozy! Chodźcie-chodźcie, idziemy-idziemy, dobrze wam idzie!". Znają tę melodię, działa na nich jak głos fletu fakira na węża.
Po drodze minęłyśmy gąskę, ze szczęściem wypisanym na dziobatej gębusi, wysiadującą po środku największej kałuży. Wyszła z niej wkrótce jako gęś rasy brudnej, ale wyschła szybko, wystawiając się na słońce, a błoto z niej dziwnym sposobem odpadło, odkrywając śnieżny kolor upierzenia...
Na ugorze kozuchy przegryzły kilka gałązek brzozy i zaszyły się na obrzeżach lasu przy drodze, zagryzając sosnowe igły porostami z kory drzew. Następnie Kazia znajomą sobie dobrze drogą od zaplecza zaprowadziła stado z powrotem do obejścia. I już wszystkie z zaspokojoną ciekawością zajęły się rzuconymi na resztki śniegu przed oborą gałęziami z wycinki lasu.
Po tym wszystkim Ania wzięła się za listwowanie trzeciego pokoju. Oczywiście beze mnie nie mogło się obejść. Jestem w tych sprawach nieodzownym Przynieś Wynieś Pozamiataj, czyli Młotkowym.
Zeszło nam tak do drugiego dojenia. I karmienia Braćków. Którzy żwawi się okazują i zabawni nad wyraz, zwłaszcza, gdy próbują chodzić po terakocie (rozjazd czterech nóżek na cztery strony świata murowany) albo lakierowanej podłodze. Piją mleko ze strzykawki tak zgrabnie, jak żadne nasze dotychczasowe koźlę, z czego wnosimy, że potrzebują tego.
Walentynka, ich matka, po dostawach cukrowych ma się lepiej, zniknęło prawie od razu drżenie mięśni i polegiwanie, ale nie zmienia to faktu, że jest pereszadką (pierwiastką) i dwójka na początek mocno ją nadwyręża pod względem mleczności.
Ania zdążyła jeszcze przyciąć ukośnicą deski do oszalowania ściany w trzecim pokoju i padłyśmy...
W komputerze zaś czytam o zapowiedziach przemieszczania się chmury radioaktywnej znad Japonii (Niemcy spodziewają się jej już po tygodniu, Rosjanie na Kamczatce raptem jutro, a nasi w ogóle niczego się nie boją). Trzeba uważać, jednym słowem. I gdy będą jakieś opady siedzieć w domu i nie wypuszczać zwierząt na zewnątrz.
Na pierwszy rzut mleko zaspokoi nasze apetyty po zimie, pod różną postacią. Uwielbiam np. w niedzielę rano zagotować sobie kawę zbożową na kozim mleku (bez dodatku wody). Słodzę ją niewielką ilością sztucznego miodu lub cukru i popijam tym nektarem (spróbujcie kiedyś!) kanapkę śniadaniową, najlepiej teraz z jajem gotowanym na twardo i szczypiorkiem. Żywa boskość.
Do obiadu częstym u mnie dodatkiem jest kwaśne mleko. Ania dolewa sobie świeżego mleka do prawdziwej kawy, w miejsce śmietanki. Koty napełniają najchętniej brzuszki ciepłym mlekiem prosto z udoju. Podobnie jak i ja.
No, a z kwaśnego mleka - twarożek. Łączony ze szczypiorkiem, czosnkiem, cebulką, różnymi ziołami. Przeróżne warianty. Twarożek przygotowuję tak, jak moja Mama to robiła. Opiszę ten prosty sposób, gdy już go zrobię.
Kiedy się nasycimy, tym i jeszcze budyniami, zupkami mlecznymi i co tam jeszcze Bozia dała w Swojej łaskawości, pomyślę o jakimś serze podpuszczkowym. O tej porze roku wychodzą i przechowują się najlepiej u tych, którzy jeszcze nie mają profesjonalnej dojrzewalni.
W południe kozy wyszły przed oborę. Szybko znudziły się ogryzaniem sosnowych gałęzi i za przywództwem doświadczonej Kazi wyruszyły sprawdzić, jak się ma pastwisko. Koźlęta biegły za matkami z wielkim spanikowanym bekiem, po części wyrażającym strach, a po części fascynację nowością. Obeszły połowę sadu, zagryzły jakimś zgniłym jabłkiem, które wychynęło spod śniegu, po czym poprowadziłam je drogą na ugór. To jest przezabawne uczucie, jak prowadzisz za sobą stado prawie 20 kóz w różnym wieku i ono biegnie truchtem za tobą, pobekując i żywo reagując na znajomy ton głosu. Wołam je nim zawsze tak samo. "Koooozy! Koooozy! Chodźcie-chodźcie, idziemy-idziemy, dobrze wam idzie!". Znają tę melodię, działa na nich jak głos fletu fakira na węża.
Po drodze minęłyśmy gąskę, ze szczęściem wypisanym na dziobatej gębusi, wysiadującą po środku największej kałuży. Wyszła z niej wkrótce jako gęś rasy brudnej, ale wyschła szybko, wystawiając się na słońce, a błoto z niej dziwnym sposobem odpadło, odkrywając śnieżny kolor upierzenia...
Na ugorze kozuchy przegryzły kilka gałązek brzozy i zaszyły się na obrzeżach lasu przy drodze, zagryzając sosnowe igły porostami z kory drzew. Następnie Kazia znajomą sobie dobrze drogą od zaplecza zaprowadziła stado z powrotem do obejścia. I już wszystkie z zaspokojoną ciekawością zajęły się rzuconymi na resztki śniegu przed oborą gałęziami z wycinki lasu.
Po tym wszystkim Ania wzięła się za listwowanie trzeciego pokoju. Oczywiście beze mnie nie mogło się obejść. Jestem w tych sprawach nieodzownym Przynieś Wynieś Pozamiataj, czyli Młotkowym.
Zeszło nam tak do drugiego dojenia. I karmienia Braćków. Którzy żwawi się okazują i zabawni nad wyraz, zwłaszcza, gdy próbują chodzić po terakocie (rozjazd czterech nóżek na cztery strony świata murowany) albo lakierowanej podłodze. Piją mleko ze strzykawki tak zgrabnie, jak żadne nasze dotychczasowe koźlę, z czego wnosimy, że potrzebują tego.
Walentynka, ich matka, po dostawach cukrowych ma się lepiej, zniknęło prawie od razu drżenie mięśni i polegiwanie, ale nie zmienia to faktu, że jest pereszadką (pierwiastką) i dwójka na początek mocno ją nadwyręża pod względem mleczności.
Ania zdążyła jeszcze przyciąć ukośnicą deski do oszalowania ściany w trzecim pokoju i padłyśmy...
W komputerze zaś czytam o zapowiedziach przemieszczania się chmury radioaktywnej znad Japonii (Niemcy spodziewają się jej już po tygodniu, Rosjanie na Kamczatce raptem jutro, a nasi w ogóle niczego się nie boją). Trzeba uważać, jednym słowem. I gdy będą jakieś opady siedzieć w domu i nie wypuszczać zwierząt na zewnątrz.
11 marca 2011
Zimo-wiosna
Nie jest tak źle z tą zimo-wiosną. Wczoraj napadało trochę śniegu, który dzisiaj stopniał w promieniach słońca, a sunące po południu ciemne chmury z północy niczego nie przyniosły. W domu za ciepło, zatem ogrzewam przy pomocy c.o. także poddasze, żeby móc wytrzymać. Od dziecka przyzwyczajona do tzw. zimnego chowu męczę się temperaturą wyższą, niż 20 stopni. Na dokładkę kocham zimę z powodu braku... owadów. Te mi w sezonie ciepłym dają popalić! Już się boję i drżę... przed komarami, kąsającymi właśnie mnie ze wszystkich w domu najbardziej (mam tę legendarną słodką krew) i muchami, nie dającymi mi zasnąć w porze dla mnie najlepszej na sen, czyli o świcie. Nie wspomnę o pająkach, które bywa, że mnie w nocy ukąszą w twarz, rękę lub głowę, na co inni parskają śmiechem, ponieważ są mylnie przekonani, że polskie pająki nie mają żadnego jadu. Oj, mają. Przynajmniej niektóre.
Trudno, jakoś przeboleję tę wiosnę i lato. Byle do zimy!
Dzisiejszy dzień był ważny, bo koźlęta zostały wreszcie oddzielone na noc od matek. W dzień brykały na wybiegu swobodnie, a wieczorem przyszła kryska na matyska. Beee, beee!
Od jutra czeka mnie codziennie poranne dojenie. Koniec wysypiania się do 10.
Braćki Walentynkowe, o imionach roboczych Krzycho i Czesio, dostępują dokarmiania ze strzykawki, ponieważ ich mama miała objawy osłabienia poporodowego i uznałyśmy, że trzeba wzmocnić całą grupę, a nie liczyć na siły natury.
Walentyna dostała przy śniadaniu, obiedzie i kolacji chleb maczany w wodzie i posypany obficie cukrem, aby podnieść poziom glukozy we krwi, a dzieciaki - pod pachą przyniesione do domu, w pokoju jadalnym na zielonym chodniczku dostępowały dokarmiania mlekiem (zdojonym od wszystkich ciotek i babek).
Gdy nieco się niepokoiły brakiem znanego otoczenia uspokajała je troskliwie Kola, robiąca w ich maleńkich umysłach za kozę. Spisywała się świetnie, liżąc malcom mordki i... ufajdane żółtą kupką ogonki.
Zimo-wiosna nie jest piękna. Jest brudna, rozmiękła, odmrażająca różne oborniane smrodki. Gęś jednak już widokiem kałuż całkowicie rozanielona nabrała ochoty na wiosenną kąpiel. Wynikiem pracowitych ablucji i mycia maczaną w brudnej wodzie głową i szyją plecków jest szczęśliwa brudna Gusia, pieszczotliwie kaczką zwana.
Ponadto Ania przesadziła zielone siewki pomidorów do większych pojemniczków z ziemią i przeniosła je z kuchni na poddasze, pod południowe okna. Niech się hartują i rosną dalej. Mikre są jakieś, ale czego się spodziewać po państwowych nasionach w naszych destrukcyjnych czasach... Jedynie cebula wypuściła piękny szczypior, który jemy na kanapkach od dwóch dni.
Trudno, jakoś przeboleję tę wiosnę i lato. Byle do zimy!
Dzisiejszy dzień był ważny, bo koźlęta zostały wreszcie oddzielone na noc od matek. W dzień brykały na wybiegu swobodnie, a wieczorem przyszła kryska na matyska. Beee, beee!
Od jutra czeka mnie codziennie poranne dojenie. Koniec wysypiania się do 10.
Braćki Walentynkowe, o imionach roboczych Krzycho i Czesio, dostępują dokarmiania ze strzykawki, ponieważ ich mama miała objawy osłabienia poporodowego i uznałyśmy, że trzeba wzmocnić całą grupę, a nie liczyć na siły natury.
Walentyna dostała przy śniadaniu, obiedzie i kolacji chleb maczany w wodzie i posypany obficie cukrem, aby podnieść poziom glukozy we krwi, a dzieciaki - pod pachą przyniesione do domu, w pokoju jadalnym na zielonym chodniczku dostępowały dokarmiania mlekiem (zdojonym od wszystkich ciotek i babek).
Gdy nieco się niepokoiły brakiem znanego otoczenia uspokajała je troskliwie Kola, robiąca w ich maleńkich umysłach za kozę. Spisywała się świetnie, liżąc malcom mordki i... ufajdane żółtą kupką ogonki.
Zimo-wiosna nie jest piękna. Jest brudna, rozmiękła, odmrażająca różne oborniane smrodki. Gęś jednak już widokiem kałuż całkowicie rozanielona nabrała ochoty na wiosenną kąpiel. Wynikiem pracowitych ablucji i mycia maczaną w brudnej wodzie głową i szyją plecków jest szczęśliwa brudna Gusia, pieszczotliwie kaczką zwana.
Ponadto Ania przesadziła zielone siewki pomidorów do większych pojemniczków z ziemią i przeniosła je z kuchni na poddasze, pod południowe okna. Niech się hartują i rosną dalej. Mikre są jakieś, ale czego się spodziewać po państwowych nasionach w naszych destrukcyjnych czasach... Jedynie cebula wypuściła piękny szczypior, który jemy na kanapkach od dwóch dni.
9 marca 2011
6 na 5
Przed południem Walentyna urodziła bez większego problemu dwójkę koźląt. Czarniawe, maści alpejskiej, oba koziołki jak się okazało.
Oto uwiecznione pierwsze kroki pierwszego bliźniaka.
I pierwsze kroki drugiego, z gwiazdą na czole (cecha kóz z tej linii białasek od kilku pokoleń). Krokom towarzyszył intensywny dziecięcy płacz. "Mamo! Mamo!" - zdawało się, że słyszymy wyraźnie. Okazało się, że ma wielki apetyt i mocno denerwowały go pierwsze trudności z uchwyceniem cyca, zassaniem i zaspokojeniem głodu.
No, to są już wszystkie na świecie. W sumie 11. W tym 6 koziołków. Przewaga męskiej płci w narodzinach tradycyjnie wieszczy... wojnę. Pierwszy to raz nam się taka proporcja zdarzyła. Pożywiom, obaczym.
Oto uwiecznione pierwsze kroki pierwszego bliźniaka.
I pierwsze kroki drugiego, z gwiazdą na czole (cecha kóz z tej linii białasek od kilku pokoleń). Krokom towarzyszył intensywny dziecięcy płacz. "Mamo! Mamo!" - zdawało się, że słyszymy wyraźnie. Okazało się, że ma wielki apetyt i mocno denerwowały go pierwsze trudności z uchwyceniem cyca, zassaniem i zaspokojeniem głodu.
No, to są już wszystkie na świecie. W sumie 11. W tym 6 koziołków. Przewaga męskiej płci w narodzinach tradycyjnie wieszczy... wojnę. Pierwszy to raz nam się taka proporcja zdarzyła. Pożywiom, obaczym.
8 marca 2011
Przed-wiośnie
Wreszcie porządkowanie naczyń, garnków, kubków, szkła oraz zapasów i przypraw w kredensie i szafkach kuchennych ma się ku końcowi. Odkryłam przy tej okazji, że przez kilka-już prawie-naście lat tułania się i przeprowadzania stamtąd tam, potem stąd do owąd i z owąd tu, no, i z tamtego tu do tego tutaj, wiele naczyń poginęło i wiele się stłukło. Głównie brak głębokich talerzy i misek oraz mis i wazy. Nie ma też kieliszków (wstyd, gdy trzeba coś postawić na stół, bo wyciągam wtedy jakieś drobiazgi nie od pary albo stare musztardówki). Za to namnożyło się kubków różnego sortu. Trzeba kwestię naczyń przemyśleć i nadać temu kształt, jak na przyzwoity dom przystało.
W południe, gdy c.o. było rozpalone, wypuściłyśmy z obory Zofiję i jej powinowate białaski, mieszkające ostatnio w osobnym boksie. Tytułem tego, iż uznałam, że buńczuczna Zofija wymaga resocjalizacji przed jej ponownym przyłączeniem do rodziny, a odstawieniem koźląt do osobnej zagródki.
Okazało się, że nie jest źle, a nawet całkiem dobrze. Zosia nie miała problemów z podporządkowaniem sobie rodziny (córki Misi i wnuczki Gwiazdy wraz z ich tegorocznym potomstwem). I zajęła się szybko zjadaniem zielonych igieł sosnowych i okorowywaniem gałęzi, przywiezionych przez Anię z lasu opodal.
No, bo spytałyśmy się najpierw leśniczego, czy można podebrać trochę zielonych odpadów po przecince w sosnowym lesie blisko wsi, zgodził się i teraz nasze kozy (jak zresztą co roku na przedwiośniu) dowitaminizowują się przedwiosennie gryząc korę i igły.
Po jakimś czasie wypuściłyśmy jeszcze do towarzystwa kaziuki i w ten sposób stado zaczęło się na spokojnie integrować na nowo, przed wiosennym wypasem.
Młodzież zajada gałęzie z równą ochotą. Ten szary z lewej to Król. Stoi na matce mała Astra.
Całości pilnowała - jak zazwyczaj - Kola, pasterski owczarek zawsze na zawołanie.
To był podobno ostatni wyżowo-zimowy dzień tej zimy. Słońce dopisało. Obudziła się pierwsza mucha w domu. Kury sprawiają się coraz lepiej. Wczoraj 5 jaj, dzisiaj 3. Z akacjowego gaju za domem dobiegał śpiew jakiegoś wiosennego ptaka. Było pięknie. I nie popsuła nam nawet humoru wieść, że cukier w sklepie w miasteczku kosztuje już 4,69 zł.
W południe, gdy c.o. było rozpalone, wypuściłyśmy z obory Zofiję i jej powinowate białaski, mieszkające ostatnio w osobnym boksie. Tytułem tego, iż uznałam, że buńczuczna Zofija wymaga resocjalizacji przed jej ponownym przyłączeniem do rodziny, a odstawieniem koźląt do osobnej zagródki.
Okazało się, że nie jest źle, a nawet całkiem dobrze. Zosia nie miała problemów z podporządkowaniem sobie rodziny (córki Misi i wnuczki Gwiazdy wraz z ich tegorocznym potomstwem). I zajęła się szybko zjadaniem zielonych igieł sosnowych i okorowywaniem gałęzi, przywiezionych przez Anię z lasu opodal.
No, bo spytałyśmy się najpierw leśniczego, czy można podebrać trochę zielonych odpadów po przecince w sosnowym lesie blisko wsi, zgodził się i teraz nasze kozy (jak zresztą co roku na przedwiośniu) dowitaminizowują się przedwiosennie gryząc korę i igły.
Po jakimś czasie wypuściłyśmy jeszcze do towarzystwa kaziuki i w ten sposób stado zaczęło się na spokojnie integrować na nowo, przed wiosennym wypasem.
Młodzież zajada gałęzie z równą ochotą. Ten szary z lewej to Król. Stoi na matce mała Astra.
Całości pilnowała - jak zazwyczaj - Kola, pasterski owczarek zawsze na zawołanie.
To był podobno ostatni wyżowo-zimowy dzień tej zimy. Słońce dopisało. Obudziła się pierwsza mucha w domu. Kury sprawiają się coraz lepiej. Wczoraj 5 jaj, dzisiaj 3. Z akacjowego gaju za domem dobiegał śpiew jakiegoś wiosennego ptaka. Było pięknie. I nie popsuła nam nawet humoru wieść, że cukier w sklepie w miasteczku kosztuje już 4,69 zł.
7 marca 2011
Inny wymiar
Czasem są dni, gdy codzienna praca przechodzi w inny wymiar. Dzieje się to spontanicznie. Tak było i dzisiaj, mimo, że plany zakładały dokonanie konkretnych wyczynów.
W nastrój wprowadził nas zdaje się Jasio. Nocujący na pracowicie przygotowanych przez Anię paskach pociętych starych materiałów w pokoju jadalnym vel na razie krawieckiej pracowni.
Nastrój zrodził się i dość długo, z dnia na dzień dojrzewał. Aż stało się. Anna znów zamiast robić to czy tamto, wyjechała do domu kultury tkać. Przy pomocy stareńkiej pani Nadzi, która pełni rolę ekspertki od tkania i krosien, odzyskała kilka utkanych wcześniej przez siebie chodników.
Po kilku godzinach przywiozła je do domu. Oto one:
Gdy wieczór więc nadszedł krasno nakryty stół w jadalnym (ten odgruzowany niedawno, kupiony wraz z siedliskiem) skusił mnie do tajemnych zamyśleń.
Nie pokażę ich na zdjęciu, gdyż zaiste tajemne są. Powiem jedynie, że wyciągnęłam dawno nieużywane tarotowe karty i pociągnęłam...
Posiedziny przyniosły kilka refleksji i ważnych wniosków na przyszłość.
Łoj, Ania widząc co się dzieje, włączyła nastrojową muzykę i dosiadła się obok, i pociągnęła też, raz a dobrze. I tak spędził się wieczór, z rożkiem nowiu księżycowego wiszącym nad Górą za oknem...
W nastrój wprowadził nas zdaje się Jasio. Nocujący na pracowicie przygotowanych przez Anię paskach pociętych starych materiałów w pokoju jadalnym vel na razie krawieckiej pracowni.
Nastrój zrodził się i dość długo, z dnia na dzień dojrzewał. Aż stało się. Anna znów zamiast robić to czy tamto, wyjechała do domu kultury tkać. Przy pomocy stareńkiej pani Nadzi, która pełni rolę ekspertki od tkania i krosien, odzyskała kilka utkanych wcześniej przez siebie chodników.
Po kilku godzinach przywiozła je do domu. Oto one:
Gdy wieczór więc nadszedł krasno nakryty stół w jadalnym (ten odgruzowany niedawno, kupiony wraz z siedliskiem) skusił mnie do tajemnych zamyśleń.
Nie pokażę ich na zdjęciu, gdyż zaiste tajemne są. Powiem jedynie, że wyciągnęłam dawno nieużywane tarotowe karty i pociągnęłam...
Posiedziny przyniosły kilka refleksji i ważnych wniosków na przyszłość.
Łoj, Ania widząc co się dzieje, włączyła nastrojową muzykę i dosiadła się obok, i pociągnęła też, raz a dobrze. I tak spędził się wieczór, z rożkiem nowiu księżycowego wiszącym nad Górą za oknem...
5 marca 2011
Lekki pułap
Ociepliło się na tyle, że trudno wytrzymać w chacie przy rozpalonym c.o., nawet, gdy dziura na poddasze stoi otworem. Na górce chodzę w krótkim rękawku, choć nie jest wcale ogrzewana.
Kurom od razu dupencje szanowne odmarzły i dziś przyniosłam z kurnika 5 jajek (na 8 niosek). Gusia ledwie się toczy z nogi na nogę, także ciężka od jaj.
Z samego rana wielkie szczekanie Koli poderwało mnie skutecznie na nogi i zdołałam się ubrać, zanim weszli majster drugi z pomocnikiem.
Przed południem przykręcili gipsokarton na suficie w kuchni. Po południu w pokoju. W międzyczasie zamontowali zlew i kuchenkę gazową. Wnieśli także na górkę ciężki stół dębowy po babci. W ten sposób na razie przyszło nam jeść obiad na kolanie. Jest jeszcze jeden stół, mniejszy i lepiej pasujący do niewielkiej i słabo ustawnej jadalni, ale trzeba go nam dopiero odgruzować w nieużywanym pokoju.
Gdy panowie pracowali, myśmy pomalowały lakierem wcześniej zabejcowane jętki, kilka parapetów (bejcą i lakierem) oraz dwa progi. Wczoraj udało mi się pokryć bezzapachowym lakierem jedną ścianę w jadalnym. Zatem praca posuwa się stale do przodu, ku naszemu zadowoleniu.
Zmiana sufitów, choć jeszcze niezaszpachlowane i niepomalowane dała już efekt czystości i zdjęła mi z głowy ciężar trudny do usunięcia. Według psychologii feng-szuei sufit symbolizuje pułap naszego myślenia, to, co wisi nad nami, co nas przytłacza i ogranicza, dlatego ważne jest, aby nie były to ciężkie belki, ciemne chropawe płaszczyzny itd. No, więc przyznaję, wyraźnie ulżyło. Może moje myśli ruszą w nowe czyste przestrzenie już bez brzemienia brudnych nieheblowanych grubych desek. Z drugiej strony cały czas żałuję, że nie dało się ich przystosować, oczyścić, zaimpregnować lub chociaż pomalować. Byłyby wtedy nietuzinkowe i bardziej malownicze, niż niestety, co tu ukrywać, badziewny gipsokarton.
Gdyby przyszło nam drugi raz dom drewniany budować wiedziałybyśmy już na pewno na co zwracać uwagę i jak kolejność prac powinna wyglądać. A nie zdawać się na wszechwiedzę cieślów, którzy radzi są budować szybko, łatwo, bez zawracania sobie głowy szlifowaniem belek czy desek PRZED położeniem ich na domu. Potem, gdy już chata stoi człek łapie się za głowę, że można było zrobić to wcześniej, prościej, bez brudzenia w mieszkaniu, w wygodnej pozycji, a zatem szybciej. A majster rękę wyciąga po nową kasę za nową robotę.
Trudno, stało się jak się stało.
Przed nami jeszcze (oprócz malowania wszystkiego wszędzie) podłoga w trzecim pokoju, i ściany w dwóch pokojach, dokończenie terakoty w kuchni (w okolicach piecowych) i glazury w łazience. No, i hydraulika w łazience na poddaszu.
Poza domem: wkopanie i podłączenie oczyszczalni ścieków oraz dokończenie ogrodzenia dla warzywnika. Bez tego nie uda nam się znowu uprawa roślin, z powodu notorycznych wizyt drobiu na grządkach i ataków złodziejskich kóz na tunel foliowy (bardzo lubią zjadać pomidory).
He, wiosna idzie.
Kurom od razu dupencje szanowne odmarzły i dziś przyniosłam z kurnika 5 jajek (na 8 niosek). Gusia ledwie się toczy z nogi na nogę, także ciężka od jaj.
Z samego rana wielkie szczekanie Koli poderwało mnie skutecznie na nogi i zdołałam się ubrać, zanim weszli majster drugi z pomocnikiem.
Przed południem przykręcili gipsokarton na suficie w kuchni. Po południu w pokoju. W międzyczasie zamontowali zlew i kuchenkę gazową. Wnieśli także na górkę ciężki stół dębowy po babci. W ten sposób na razie przyszło nam jeść obiad na kolanie. Jest jeszcze jeden stół, mniejszy i lepiej pasujący do niewielkiej i słabo ustawnej jadalni, ale trzeba go nam dopiero odgruzować w nieużywanym pokoju.
Gdy panowie pracowali, myśmy pomalowały lakierem wcześniej zabejcowane jętki, kilka parapetów (bejcą i lakierem) oraz dwa progi. Wczoraj udało mi się pokryć bezzapachowym lakierem jedną ścianę w jadalnym. Zatem praca posuwa się stale do przodu, ku naszemu zadowoleniu.
Zmiana sufitów, choć jeszcze niezaszpachlowane i niepomalowane dała już efekt czystości i zdjęła mi z głowy ciężar trudny do usunięcia. Według psychologii feng-szuei sufit symbolizuje pułap naszego myślenia, to, co wisi nad nami, co nas przytłacza i ogranicza, dlatego ważne jest, aby nie były to ciężkie belki, ciemne chropawe płaszczyzny itd. No, więc przyznaję, wyraźnie ulżyło. Może moje myśli ruszą w nowe czyste przestrzenie już bez brzemienia brudnych nieheblowanych grubych desek. Z drugiej strony cały czas żałuję, że nie dało się ich przystosować, oczyścić, zaimpregnować lub chociaż pomalować. Byłyby wtedy nietuzinkowe i bardziej malownicze, niż niestety, co tu ukrywać, badziewny gipsokarton.
Gdyby przyszło nam drugi raz dom drewniany budować wiedziałybyśmy już na pewno na co zwracać uwagę i jak kolejność prac powinna wyglądać. A nie zdawać się na wszechwiedzę cieślów, którzy radzi są budować szybko, łatwo, bez zawracania sobie głowy szlifowaniem belek czy desek PRZED położeniem ich na domu. Potem, gdy już chata stoi człek łapie się za głowę, że można było zrobić to wcześniej, prościej, bez brudzenia w mieszkaniu, w wygodnej pozycji, a zatem szybciej. A majster rękę wyciąga po nową kasę za nową robotę.
Trudno, stało się jak się stało.
Przed nami jeszcze (oprócz malowania wszystkiego wszędzie) podłoga w trzecim pokoju, i ściany w dwóch pokojach, dokończenie terakoty w kuchni (w okolicach piecowych) i glazury w łazience. No, i hydraulika w łazience na poddaszu.
Poza domem: wkopanie i podłączenie oczyszczalni ścieków oraz dokończenie ogrodzenia dla warzywnika. Bez tego nie uda nam się znowu uprawa roślin, z powodu notorycznych wizyt drobiu na grządkach i ataków złodziejskich kóz na tunel foliowy (bardzo lubią zjadać pomidory).
He, wiosna idzie.
Etykiety:
Budownictwo,
feng-szuei,
Gęsi,
Kozy,
Kury,
Ogrzewanie,
Pionierstwo,
Pogoda,
Praca,
Psy,
Rośliny,
Rzemiosło
4 marca 2011
Majonez po swojsku
Łucja poprosiła mnie o przepis na majonez. Zajrzałam najpierw do sieci, aby przekonać się, co tam napisano w tej kwestii i jak zaszeregować to, co robię... Rzeczywiście (przeczytałam kilka przepisów podanych na pierwszych miejscach w wyszukiwarce), wydaje mi się, że ludzie zatracili już wiedzę, jak zrobić to zwyczajnie i najprościej. I nie dziwię się, że skarżą się, że im nie wychodzi to, co trzeba, tylko jakaś żółta rzadka papka. Nie będę komentować owych przepisów, do mojego doświadczenia mają się nijak.
Skąd znam swój przepis? Ano z lat 80-tych, gdy wiele spożywczych rzeczy robiło się samemu, bo były nie do dostania w sklepie. Ludzie przypomnieli sobie wtedy jak się wyrabia cukierki-krówki, wynaleźli sposób na domowy keczup i czekoladę (która przyjęła się potem w przemyśle jako wyrób czekoladopodobny). Robiło się także majonez prostym sposobem.
Oto on.
Potrzebne składniki:
- jedno żółtko (żółtko, a nie jajo! Nazwa majonez pochodzi wszak od francuskiego wyrazu moyeu – żółtko).
- łyżeczka musztardy, najlepiej sarepskiej albo rosyjskiej, tradycyjnej (przekonałam się, że nowomyślne musztardy nie dają efektów majonezowych),
- olej (może być oliwa z oliwek, ale jej charakterystyczny smak nie każdemu pasuje), najlepiej tłoczony na zimno w jakiejś przydomowej tłoczarni.
- przyprawy (sól, pieprz, co się chce).
Sos majonezowy wyrabia się w miseczce, zwyczajnie trzepiąc go równomiernie widelcem (nie potrzeba żadnych elektrycznych wymysłów cywilizacji).
Trzeba wiedzieć, że bywa, iż majonez nie wychodzi, nie wiąże się i nie gęstnieje. Aby uniknąć takich niespodzianek najlepiej zadbać o kilka podstawowych spraw zawczasu.
Jajo, olej i musztarda muszą być w jednakowej temperaturze względem siebie. Zatem najlepiej wszystkie składniki wyjąć z lodówki albo na odwrót, przechować jakiś czas poza lodówką, w temperaturze pokojowej.
I jeszcze: żółtko musi być starannie oddzielone od białka, gdyż obecność białka utrudnia, a nawet uniemożliwia ubicie sosu. Ja na wszelki wypadek wyciągam z niego także przyczepione do niego zarodki, aby mieć pewność.
Gdy to wszystko wiemy i mamy, przystępujemy do prostej i szybkiej czynności wytwórczej.
Na miseczkę kładziemy łyżeczkę musztardy. Potem żółtko (starannie oddzielone od białka). Roztrzepujemy widelcem prawą ręką, a z lewej ręki wlewamy cieniutką powolną strużką olej lub oliwę. Cały czas mieszając widelcem. Sos powinien natychmiast zacząć gęstnieć. Jeśli z miejsca nie gęstnieje, nie udał się i lepiej przerwać daremną czynność.
Dolewamy dowolną ilość oleju. Zależnie od potrzeby jaką ilość majonezu chcemy uzyskać. Sos ma apetyczny żółty kolor, w miarę rozcieńczania olejem nieco blednie. Przekonacie się, że to, co oferują sklepy pod nazwą majonezu jest chemicznym białym wymysłem technologów żywienia, nie mającym nic wspólnego z prawdziwym majonezem!
Na koniec przyprawiamy tak jak lubimy, solą, pieprzem czy jeszcze jakimś innym ziółkiem.
I mniam!
Można jeść nie tylko w sałatce, ale i zwyczajnie chleb (najlepiej własnego wypieku) smarować zamiast masła.
Walorem tego sosu jest surowe żółtko - bardzo ważne jest zatem, aby było z organicznego jaja - w ten sposób dowitaminizowujemy i wzmacniamy organizm w najszybszy, najsmaczniejszy i najłatwiej przyswajalny sposób. Ponadto surowy olej/oliwa tłoczony na zimno ma również swoje zalety pokarmowe (w przeciwieństwie do smażonego, czy przemysłowego).
Smacznego!
Skąd znam swój przepis? Ano z lat 80-tych, gdy wiele spożywczych rzeczy robiło się samemu, bo były nie do dostania w sklepie. Ludzie przypomnieli sobie wtedy jak się wyrabia cukierki-krówki, wynaleźli sposób na domowy keczup i czekoladę (która przyjęła się potem w przemyśle jako wyrób czekoladopodobny). Robiło się także majonez prostym sposobem.
Oto on.
Majonez domowy
Potrzebne składniki:
- jedno żółtko (żółtko, a nie jajo! Nazwa majonez pochodzi wszak od francuskiego wyrazu moyeu – żółtko).
- łyżeczka musztardy, najlepiej sarepskiej albo rosyjskiej, tradycyjnej (przekonałam się, że nowomyślne musztardy nie dają efektów majonezowych),
- olej (może być oliwa z oliwek, ale jej charakterystyczny smak nie każdemu pasuje), najlepiej tłoczony na zimno w jakiejś przydomowej tłoczarni.
- przyprawy (sól, pieprz, co się chce).
Sos majonezowy wyrabia się w miseczce, zwyczajnie trzepiąc go równomiernie widelcem (nie potrzeba żadnych elektrycznych wymysłów cywilizacji).
Trzeba wiedzieć, że bywa, iż majonez nie wychodzi, nie wiąże się i nie gęstnieje. Aby uniknąć takich niespodzianek najlepiej zadbać o kilka podstawowych spraw zawczasu.
Jajo, olej i musztarda muszą być w jednakowej temperaturze względem siebie. Zatem najlepiej wszystkie składniki wyjąć z lodówki albo na odwrót, przechować jakiś czas poza lodówką, w temperaturze pokojowej.
I jeszcze: żółtko musi być starannie oddzielone od białka, gdyż obecność białka utrudnia, a nawet uniemożliwia ubicie sosu. Ja na wszelki wypadek wyciągam z niego także przyczepione do niego zarodki, aby mieć pewność.
Gdy to wszystko wiemy i mamy, przystępujemy do prostej i szybkiej czynności wytwórczej.
Na miseczkę kładziemy łyżeczkę musztardy. Potem żółtko (starannie oddzielone od białka). Roztrzepujemy widelcem prawą ręką, a z lewej ręki wlewamy cieniutką powolną strużką olej lub oliwę. Cały czas mieszając widelcem. Sos powinien natychmiast zacząć gęstnieć. Jeśli z miejsca nie gęstnieje, nie udał się i lepiej przerwać daremną czynność.
Dolewamy dowolną ilość oleju. Zależnie od potrzeby jaką ilość majonezu chcemy uzyskać. Sos ma apetyczny żółty kolor, w miarę rozcieńczania olejem nieco blednie. Przekonacie się, że to, co oferują sklepy pod nazwą majonezu jest chemicznym białym wymysłem technologów żywienia, nie mającym nic wspólnego z prawdziwym majonezem!
Na koniec przyprawiamy tak jak lubimy, solą, pieprzem czy jeszcze jakimś innym ziółkiem.
I mniam!
Można jeść nie tylko w sałatce, ale i zwyczajnie chleb (najlepiej własnego wypieku) smarować zamiast masła.
Walorem tego sosu jest surowe żółtko - bardzo ważne jest zatem, aby było z organicznego jaja - w ten sposób dowitaminizowujemy i wzmacniamy organizm w najszybszy, najsmaczniejszy i najłatwiej przyswajalny sposób. Ponadto surowy olej/oliwa tłoczony na zimno ma również swoje zalety pokarmowe (w przeciwieństwie do smażonego, czy przemysłowego).
Smacznego!
3 marca 2011
Cisza i nie
W piękny zimowy słoneczny dzień, gdy sople, twardniejące zawsze w nocy na nowo się rozpuszczają, kury z radością pogdakują drepcząc po podwórzowych ścieżkach wśród śniegu, koźlęta wypuszczone z boksów ganiają się szaleńczo przed oborą, koty wylegują na ganku i parapetach okien domu grzejąc w ostrym słońcu, zwiozłyśmy nową dawkę (dawę) siana ze stodoły sąsiadki. Kiedy zapełniona została połowa lamusa (jest to pomieszczenie-pokoik przy oborze na razie o przeznaczeniu wszechstronnym, głównie magazynowym) pojawili się goście, państwo P. i następnie kilka godzin spędziłyśmy przyjemnie już we wnętrzu na rozmowach z nimi.
Ech, muszę niekiedy przyznać, że lubię życie towarzyskie, od czasu do czasu i zrównoważenie tej wielkiej ciszy, która zapanowuje w mojej jaskini w okresie przydługiego osamotnienia.
Ech, muszę niekiedy przyznać, że lubię życie towarzyskie, od czasu do czasu i zrównoważenie tej wielkiej ciszy, która zapanowuje w mojej jaskini w okresie przydługiego osamotnienia.
2 marca 2011
Kalkulacje
Wszystkie jętki zostały już pomalowane ciemnobrązową bejcą. Dokończone lakierowanie ściany w kuchni, po to, aby postawić nadstawkę kredensu na miejscu i przestać się o nią potykać. Majstrowie umówieni na sobotę (uśmieję się, jak zjawią się na to konto we... wtorek).
Ania przejechała się dzisiaj do powiatu sprawy załatwiać i przy okazji zapasy uzupełniła, głównie mąki (wychodzi nam dość sporo, bo piecze chleb, ciasto drożdżowe i bułeczki co najmniej raz w tygodniu - wszystko w piecu ścianowym), kawy, herbaty, oleju i nieco cukru.
Gdy Bozia pozwoli zebrać w tym roku żyto z pola będziemy dysponować własną mąką na chleb. Jednak na razie trzeba kupować.
Niepokoją nas ostatnie podwyżki w sklepach na podstawowe produkty. Obawiam się, że w sezonie będzie niezła jazda z cukrem. W każdym razie chyba tańszy nie będzie. Co prawda sama napojów nie słodzę, ciast mało jadam (mogłabym wcale, ale Ania to równoważy skutecznie) i jeden kilogram cukru mnie samej mógłby na rok starczyć, lecz latem zacznie się robienie przetworów, może jakieś winko czy zacier się ukręci, warto mieć...
Olej przechowuję w piwniczce, ma się tam dobrze i może długo stać. Jakiś czas temu przeszłyśmy na jedzenie tłuszczów zwierzęcych (smalec, słonina, masło), a olej spożywamy na surowo, przede wszystkim w postaci własnoręcznie ubijanego widelcem majonezu (pychotka!). Albo dodatku do śledzia z cebulką (tu najlepszy jest olej lniany, sam w sobie mający pewien rybi aromacik).
W taki oto sposób, zatankowawszy jeszcze benzynę, już drugiego dnia miesiąca wyczerpałyśmy nasz ambitny limit miesięczny, ustalony pod hasłem: "Przeżywamy miesiąc za 200 złotych!". Limit ów przyszedł nam do głów wraz z podatkiem z gminy, wysokości bardzo pocieszającej. Przejście na rolnictwo zdjęło nam z pleców spory ciężar rocznych kosztów.
My jak my, przeżyć możemy, zapasów jednak nie brakuje, paliwo, gaz i opał jest, tłuszcze, mąka, mięso, jaja, mleko są, ale co zrobić, cholewcia z kotami? Ostatni odwyk 3-dniowy od kitiketa był dla nich prawdziwym szokiem. Nie chciały już jeść niczego. I tylko patrzyły na nas wielkimi smutnymi oczami znad swoich miseczek. Ani słoninki, ani mleczka, ani ziemniaczków z omastą, tylko trochę wątróbki albo nerki i miauuuu! miauuu! chrupek nam dajcie, miauuu!!!
- A może, a może - odzywam się nieśmiało...
- Co takiego? - pyta Ania.
- Może to 200 złotych na główkę policzyć? Na ciebie i na mnie? Wtedy starczy na kitiketa, a daj Boże i oszczędności zrobimy?
Ania przejechała się dzisiaj do powiatu sprawy załatwiać i przy okazji zapasy uzupełniła, głównie mąki (wychodzi nam dość sporo, bo piecze chleb, ciasto drożdżowe i bułeczki co najmniej raz w tygodniu - wszystko w piecu ścianowym), kawy, herbaty, oleju i nieco cukru.
Gdy Bozia pozwoli zebrać w tym roku żyto z pola będziemy dysponować własną mąką na chleb. Jednak na razie trzeba kupować.
Niepokoją nas ostatnie podwyżki w sklepach na podstawowe produkty. Obawiam się, że w sezonie będzie niezła jazda z cukrem. W każdym razie chyba tańszy nie będzie. Co prawda sama napojów nie słodzę, ciast mało jadam (mogłabym wcale, ale Ania to równoważy skutecznie) i jeden kilogram cukru mnie samej mógłby na rok starczyć, lecz latem zacznie się robienie przetworów, może jakieś winko czy zacier się ukręci, warto mieć...
Olej przechowuję w piwniczce, ma się tam dobrze i może długo stać. Jakiś czas temu przeszłyśmy na jedzenie tłuszczów zwierzęcych (smalec, słonina, masło), a olej spożywamy na surowo, przede wszystkim w postaci własnoręcznie ubijanego widelcem majonezu (pychotka!). Albo dodatku do śledzia z cebulką (tu najlepszy jest olej lniany, sam w sobie mający pewien rybi aromacik).
W taki oto sposób, zatankowawszy jeszcze benzynę, już drugiego dnia miesiąca wyczerpałyśmy nasz ambitny limit miesięczny, ustalony pod hasłem: "Przeżywamy miesiąc za 200 złotych!". Limit ów przyszedł nam do głów wraz z podatkiem z gminy, wysokości bardzo pocieszającej. Przejście na rolnictwo zdjęło nam z pleców spory ciężar rocznych kosztów.
My jak my, przeżyć możemy, zapasów jednak nie brakuje, paliwo, gaz i opał jest, tłuszcze, mąka, mięso, jaja, mleko są, ale co zrobić, cholewcia z kotami? Ostatni odwyk 3-dniowy od kitiketa był dla nich prawdziwym szokiem. Nie chciały już jeść niczego. I tylko patrzyły na nas wielkimi smutnymi oczami znad swoich miseczek. Ani słoninki, ani mleczka, ani ziemniaczków z omastą, tylko trochę wątróbki albo nerki i miauuuu! miauuu! chrupek nam dajcie, miauuu!!!
- A może, a może - odzywam się nieśmiało...
- Co takiego? - pyta Ania.
- Może to 200 złotych na główkę policzyć? Na ciebie i na mnie? Wtedy starczy na kitiketa, a daj Boże i oszczędności zrobimy?
Etykiety:
Budownictwo,
Ceny,
Ekologia,
Koty,
Kulinaria,
Mięso,
Ogrzewanie,
Urzędy,
Zbiory
1 marca 2011
Tutejszy pasztet
Kiedy kilka dni wcześniej opanowuje mnie nagle pomysł, aby upiec z koźlęciny pasztet, taki pasztet jak robił dawno temu mój Tata, a ja mu zawsze w tym asystowałam, a potem podczas wizyty u państwa P. zostaję poczęstowana takim właśnie pasztetem z brytfanki, z koziego mięsa właśnie, to czy ta intuicja to jest telepatia, czy może prekognicja? a może "moc słowa" o jakiej wspomnieli w swoim komentarzu niedawno ZiŁ? tj. moc zaklinania rzeczywistości i magicznego przywoływania zdarzeń, dobrych i złych?
Kto na to odpowie?
Jeśli A. Stern pisze 18 lat książkę, w której spada wielka kość Rzeczpospolitej na ziemię, rozbija się z całą elitą, zaś potem szczątki ofiar są zaorywane i resztki sprzedawane na bazarach, a w rok po wydaniu spada samolot z oficjelami państwowymi i wiele innych szczegółów się zgadza dziejących się później, to czy to jest prekognicja, telepatia lub może "moc słowa", tworząca zdarzenie. I nie byłoby go wcale, gdyby nie ta książka i pisarz, który ją stworzył?
Jeśli chodzi za mną wyobrażenie Ani Maruszeczko podpisującej wczoraj w bibliotece gminnej w Mielniku swoją książkę i dostaję mejla z zaproszeniem na wykład o Nostradamusie, gdzie być może też coś takiego może się wydarzyć, to to jest telepatia, prekognicja czy moc słowa/wyobrażenia?
Nie znam odpowiedzi. Wiem tylko, że tak bywa i zdarza się często ludziom o silnej intuicji i umiejącym nie myśleć, nie kombinować, nie intelektualizować, lecz słuchać, przyglądać się, odbierać każdą reakcję na bodźce, także te dziejące się w przyszłości. Tak samo bliskiej, jak dalekiej i baaardzo dalekiej (żeby nie było, że się odbiera największe prawdopodobieństwo wydarzenia)...
I nie przypuszczam, by jakikolwiek fizyk, matematyk, filozof czy nawet jasnowidz, doświadczający tego zjawiska wiedział na jakiej zasadzie, dlaczego, po co tak się dzieje. Można jedynie przypuszczać z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem.
Wczoraj Ania wylądowała po południu w owej wyżej wspomnianej bibliotece w Mielniku na zebraniu szkoleniowym ankieterów. Andrij Maruszeczko zainicjował, ktoś chce zbadać, pewna firma sondażowa stworzyła pytania zgodne z wszelkimi zasadami statystyki, zatem chętni zadawać owe pytania zostali pouczeni jak to robić. Rusza akcja na temat: "Świadomość narodowa i wyznaniowa oraz relacje narodowościowe i wyznaniowe na terenie południowej części województwa Podlaskiego."
- A ja wiem, co ludzie będą odpowiadać na pytanie w jakim języku mówią - stwierdziłam po przeczytaniu ankiety.
- Co?
- Że w tutejszym, w swoim. Tak samo uważają się za tutejszych, a nie jakichś Białorusów czy Ukraińców. No, może ci bardziej wykształceni będą chcieli do czegoś się przyrównać albo z czymś zewnętrznym utożsamić.
- No, tak. Przecież już tak nam wielu odpowiedziało, jak pytałyśmy.
- Najważniejsze jest odczucie tutejszości. Ale statystykom chyba chodzi o coś zupełnie innego... Jak coś się nazwie, to się i to umiejscowi w szeregu z innymi, upodobni i wyda się to tym samym, co wszystko inne. Jak coś się nazwie, to wydaje się zrozumiałe, okiełznane, łatwe do kontroli i manipulacji. Tutejszości nijak nie skontrolujesz ani nie zawładniesz tym z zewnątrz, nie czując jej i nie będąc z niej.
Teraz myślę jeszcze, że tutejszość to to samo co teraźniejszość. Moc mieszka tak samo w tutejszości (która nie ma nazwy dla samej siebie), jak w czasie teraźniejszym. Wystarczy, że przesunie się uwagę na przeszłość lub przyszłość, albo co by było gdyby, już nie ma mocy. Chyba, że przeniesiesz całą uwagę w czasie i ockniesz się tam, gdzie cię teraz nie ma...
Póki co, dziś wtorek. I dostawca przywiózł płyty gipsokartonowe...
Kto na to odpowie?
Jeśli A. Stern pisze 18 lat książkę, w której spada wielka kość Rzeczpospolitej na ziemię, rozbija się z całą elitą, zaś potem szczątki ofiar są zaorywane i resztki sprzedawane na bazarach, a w rok po wydaniu spada samolot z oficjelami państwowymi i wiele innych szczegółów się zgadza dziejących się później, to czy to jest prekognicja, telepatia lub może "moc słowa", tworząca zdarzenie. I nie byłoby go wcale, gdyby nie ta książka i pisarz, który ją stworzył?
Jeśli chodzi za mną wyobrażenie Ani Maruszeczko podpisującej wczoraj w bibliotece gminnej w Mielniku swoją książkę i dostaję mejla z zaproszeniem na wykład o Nostradamusie, gdzie być może też coś takiego może się wydarzyć, to to jest telepatia, prekognicja czy moc słowa/wyobrażenia?
Nie znam odpowiedzi. Wiem tylko, że tak bywa i zdarza się często ludziom o silnej intuicji i umiejącym nie myśleć, nie kombinować, nie intelektualizować, lecz słuchać, przyglądać się, odbierać każdą reakcję na bodźce, także te dziejące się w przyszłości. Tak samo bliskiej, jak dalekiej i baaardzo dalekiej (żeby nie było, że się odbiera największe prawdopodobieństwo wydarzenia)...
I nie przypuszczam, by jakikolwiek fizyk, matematyk, filozof czy nawet jasnowidz, doświadczający tego zjawiska wiedział na jakiej zasadzie, dlaczego, po co tak się dzieje. Można jedynie przypuszczać z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem.
Wczoraj Ania wylądowała po południu w owej wyżej wspomnianej bibliotece w Mielniku na zebraniu szkoleniowym ankieterów. Andrij Maruszeczko zainicjował, ktoś chce zbadać, pewna firma sondażowa stworzyła pytania zgodne z wszelkimi zasadami statystyki, zatem chętni zadawać owe pytania zostali pouczeni jak to robić. Rusza akcja na temat: "Świadomość narodowa i wyznaniowa oraz relacje narodowościowe i wyznaniowe na terenie południowej części województwa Podlaskiego."
- A ja wiem, co ludzie będą odpowiadać na pytanie w jakim języku mówią - stwierdziłam po przeczytaniu ankiety.
- Co?
- Że w tutejszym, w swoim. Tak samo uważają się za tutejszych, a nie jakichś Białorusów czy Ukraińców. No, może ci bardziej wykształceni będą chcieli do czegoś się przyrównać albo z czymś zewnętrznym utożsamić.
- No, tak. Przecież już tak nam wielu odpowiedziało, jak pytałyśmy.
- Najważniejsze jest odczucie tutejszości. Ale statystykom chyba chodzi o coś zupełnie innego... Jak coś się nazwie, to się i to umiejscowi w szeregu z innymi, upodobni i wyda się to tym samym, co wszystko inne. Jak coś się nazwie, to wydaje się zrozumiałe, okiełznane, łatwe do kontroli i manipulacji. Tutejszości nijak nie skontrolujesz ani nie zawładniesz tym z zewnątrz, nie czując jej i nie będąc z niej.
Teraz myślę jeszcze, że tutejszość to to samo co teraźniejszość. Moc mieszka tak samo w tutejszości (która nie ma nazwy dla samej siebie), jak w czasie teraźniejszym. Wystarczy, że przesunie się uwagę na przeszłość lub przyszłość, albo co by było gdyby, już nie ma mocy. Chyba, że przeniesiesz całą uwagę w czasie i ockniesz się tam, gdzie cię teraz nie ma...
Póki co, dziś wtorek. I dostawca przywiózł płyty gipsokartonowe...
Subskrybuj:
Posty (Atom)