Znowu wyprawa do miasta Siemiatycze, czyli mechanika samochodowego, który czuwa nad naszą starawą renówką. Ostrożnie, z przechyłem. Ania zabrała ze sobą rower, żeby mieć jak wrócić. Bo, mieszkamy w Polsce B, a może C i transport publiczny jest tu mocno nieruchawy. Niewielka gęstość zaludnienia, duże puste przestrzenie, małe wioseczki daleko od szosy z niebogatymi małorolnymi gospodarzami, którzy rzadko mają interes do miasta, a jak już mają, to na rower albo traktor wsiadają. Stąd, paradoksalnie rzadko jeżdżące środki transportu, tj. autobusy, busy i pociągi mają ceny biletów iście kosmiczne, nieznane w Polsce A. Po prostu nie na kieszeń przeciętnego biedaka. A to sprawia, że nikomu jeździć się specjalnie nie chce i firmy przewozowe ani myślą zachęcać zniżkami potencjalnych klientów. Błędne koło jednym słowem.
Nie czuje się tego, gdy jest samochód. Wszędzie dojedziesz o każdej porze. Ale nagle przestrzeń inaczej brzmi, gdy auto się popsuje. Bo nawet mechaników na lekarstwo w okolicy.
Tak więc dojechała szczęśliwie uszkodzonym samochodem do warsztatu (to jakieś 50 km od nas), mechanik nawet zaglądać nie chciał, od razu stwierdził, że drążek skrętny, tym razem prawy padł i dawno mówił, aby wymienić od razu oba, przy poprzednim uszkodzeniu lewego. Zatem, nim część przyjdzie ze sklepu internetowego samochód musi odstać swoje.
Trwał cały czas kontakt przez komórkę ze mną, a za moim pośrednictwem z internetem. Znajdowałam numery telefonów sklepów, nazwy potrzebnych akcesoriów oraz badałam rozkłady jazdy pociągów i autobusów. Miejscowi znają pory odjazdów wszelkich pojazdów na pamięć, ale ciągle nie my.
Kiedy już ustalone było jak wracać (rowerem na stację PKP w S., która oddalona jest od miasta jakieś 7 km i pociągiem z rowerem do Czeremchy, a potem z Cz. do domu znów rowerem), trrrach! pękła guma w tylnym kole roweru...
Mało tego. Pękł szew plecaka pełnego zakupów i szew nogawki od spodni.
- Czary jakieś? - zdumiewała się Ania.
- Siła cię rozpiera, czarownico - zaśmiewałam się przez telefon.
Poradziła sobie. W sklepiku kupiła agrafkę, spięła plecak, rower schowała w samochodzie, zostawionym w warsztacie i zdążyła na autobus do stolicy sąsiedniej gminy. Tamże przesiadła się szczęśliwie na pociąg i dojechała do Cz. Po drodze wstąpiła do pani Heli i pożyczyła rower. Na nim przyjechała do domu o całkiem przyzwoitej godzinie, tj. po 18. W sumie wyprawa zajęła jej ponad 6 godzin.
I tak to się żyje na podlaskiej wsi. Po prostu świetna zaprawa surwiwalowa przed końcem świata.
Teoretycznie mieszkam w Polsce, wygląda na to, że tej najbardziej A, bo przy granicy z Niemcami, ale transport publiczny wygląda u nas podobnie. Do mojej wsi tylko jeden bus na dobę jeździ. Nie wiem, czy jest drugi- powrotny. Warsztatów jest sporo w regionie, ale gdy psuje się auto, trzeba dotrzeć do cywilizacji rowerem- 6 km w każdą stronę.
OdpowiedzUsuńJeden z uroków mieszkania (nieważne, na którym) końcu świata :-)
Nas 6 km (do miasteczka) nie ratuje w takim przypadku, bo warsztat jest w powiecie, jednym, drugim, albo trzecim, każdy ponad 40 km od nas. I połączenia równie ch*owe. ;( Jak coś jedzie w jedną stronę, to nie wraca, a jak wraca, to dostać się nie można...
OdpowiedzUsuńZ jednym autem się tam nie da żyć. I tyle. Muszą być 2 auta. Minimum 1 auto i 1 motocykl, itp.
OdpowiedzUsuńRiannon, te twoje 6km to pikuś, można od biedy i pieszo dojść. DLŚ jest naprawdę gęsto zaludniony.