Bogowie najwyraźniej nas chronią. Wczoraj zebrałyśmy ręcznie na przyczepkę samochodową siano z udostępnionego nam kawałka łąki Big Johna, raptem ze 40 arów tego było, nawet mniej. Sianko w naszej wiosce liche tego roku, bo sucho. Właściwie wystarczająco dużo zwiozłyśmy z bobrowej łąki, ale to było umówione wcześniej, przed zbiorami i nie wypadało się wycofywać. Sianokoski były klasyczne, grabie, widły w dłoń i bez żadnego kostkowania, tylko najpierw kopki, potem na kupę. Upchnęłyśmy siano częściowo w koziarni, a częściowo w lamusie.
A że bogowie chronią, mówię dlatego, że cały czas przy pracy zanosiło się na deszcz, nawet raz pokropiło przez minutkę, pomrukiwało z dala burzowo. Powiedziałam wtedy rymowane zaklęcie, które nagle samo przyszło mi do głowy (szeptucha ze mnie, co?) i deszczyk ustał, a potem na dodatek chmury się rozeszły i lunęło dopiero... dzisiaj po południu. Przy okazji prawdziwej burzy.
Zdążyłam, już pośród błyskawic, schować kurczęta w stodółce, kury w kurniku, kozy w koziarni, jedynie Gusia została na placu i całą ulewę przestała z wyprostowaną szyją po środku podwórza. Nasza święta gęś...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz