Udało się za czwartym podejściem. Wylewka z ociepleniem styropianowym w piwniczce zewnętrznej zrobiona, przy okazji także właz do zbiornika oczyszczalni ścieków został zalany. W ogóle takich piwniczek, jak teraz nasza, na podlaskich wsiach jest dość sporo. Nazywa się je "sklep", a to od stosowanego w nich łukowatego sklepienia.
Wygląda to na podwórzu jak pagórek, z drzwiczkami, którymi schodzi się w dół po schodkach do pomieszczenia środkowego. Niektórzy budują sobie w ten sposób letnie kuchnie z pomieszczeniami magazynowymi w głębi.
Nasz pagórek porastają dziwne krzewinki, które ktoś zidentyfikował jako octowca, ale jeśli to jest octowiec to jakaś odmiana lokalna i stara. Dawny właściciel sprowadził go, tak samo jak róże, bez, klon i akacje z ogrodu przy dawnym dworze dziedzica w Jancewiczach. Rośnie toto bez umiaru, zieleni się ładnie, kozy nawet to jedzą, ale nie tykają kwiatów, kury chętnie tam się kryją przed niebezpieczeństwem z nieba, koty wylegują w zaciszu i chłodzie.
W sklepie tylko owo środkowe pomieszczenie do tej pory było zagospodarowane jako tako (zrobione półki na weki i zapasy), a następne, trzecie i główne pomieszczenie, głębiej położone, z oknem w półokrągłym stropie, wychodzącym na zachód tuż nad powierzchnią gruntu oraz kominkiem wywietrznikowym, pozostawało na luzie. Nie miało posadzki tylko piasek, no i, wiadomo, dzięki temu miało częstych gości i zimowych mieszkańców.
Oba pomieszczenia posiadały kiedyś osobne drzwi, które rzeczywiście przydają się podczas mrozów czy wielkich upałów, gdyż nie wpuszczają powiewu zimna lub gorąca od drzwi wejściowych i stabilizują temperaturę (zimą na około 5 stopniach, latem, nawet najbardziej upalnym na 13-14). Ale wilgoć szybko je zniszczyła i odpadły od dębowych futryn, które jedne tkwią nadal w murze nieruszone przez czas, pleśń, grzyba czy próchno. Chcemy właśnie przywrócić zamknięcia, aby zaczęły spełniać swoją funkcję od nowa.
Jest jeszcze całe mnóstwo pracy przed nami, przede wszystkim z uszczelnieniem wnętrz nie tylko przed gryzoniami, ale i komarami, muchami, ślimakami i co tam jeszcze lubi się w wilgotnych podziemnych pomieszczeniach pojawiać. No, i z dezynfekcją końcową i gdzie się da z oklejeniem ścian i posadzki kafelkami.
W każdym razie sklep jest funkcjonalny, nawet w tej dość starawej, najprostszej i nieszczelnej postaci nic w nim nie przemarza nawet przy 35-stopniowych mrozach i bez drzwi wewnętrznych! Posiada wilgotność i temperaturę wprost wymarzoną dla dojrzewania serów i win. Myślę, że możemy być z niego jeszcze bardzo zadowolone, gdy już okiełznamy żywioły.
W oczekiwaniu na dokończenie prac betoniarskich rozgrzebałyśmy dalej ogródek, Ania dosadziła więcej sadzonek w folii, a także zasadziła się na dokończenie rżnięcia gałęziówki na zimę, lecz zadanie okazało się trudniejsze. I jeszcze nie zostało wykonane.
Do mnie wtedy należy układanie drewna pod daszkiem. Jest już prawie pełny. Gdy skończymy, zapasy zimowe będą uzupełnione. Praktyka dwuletnia pokazała, że wychodzi nam od listopada do kwietnia niecałe półtora daszka drewna. Latem palę chrustem i odpadkami z budowy. Tych odpadów, starych belek i desek do porżnięcia jest jeszcze w obejściu na co najmniej dwie zimy. Więc nie jest źle.
Widziałam też, pasąc kozy, że pogoda skusiła również starego Mikołaja do tej samej pracy. Stał bez laski i ciął gałęzie na krajzedze, a Mikołajowa podawała je i podtrzymywała. Znaczy, nie będzie jeszcze umierał, bo martwi się o przyszłość... Ogłosił to zresztą zaraz na przedwiośniu, radośnie.
A poza tym od kilku dni trwa inwazja, tj. wiosenny wylęg, komarów. Geodeta, który robił ostatnie pomiary do poprawionej mapki działki stwierdził, że na naszej wiosce są wyjątkowo wielkie i żądne krwi. Takich nie ma w jego miasteczku, o, nie! Oganiał się jak szalony, ale kto mu kazał przyjeżdżać do pracy przed wieczorem?
No, nie lepsi są Mieszczanie, którzy o istnieniu komarów dowiadują się boleśnie dopiero na łonie przyrody w majowy weekend, i żałośnie nadrabiają miną w swoich krótkich spodenkach i koszulkach, próbując daremnie bronić się jakimiś psikaniami, które tylko bardziej rozdrażniają krwiopijne samice.
Czyli jednym słowem mam przerąbane z komarami. Także z meszkami, których było dzisiaj mnóstwo w sadzie, wokół kóz. Biedaczki pasły się na siedząco, skrywając wymiona i brzuchy przed ukłuciami kuzynek. A ponieważ komarzyce są przyciągane przez zapach mleka (jak i niektórych serów dojrzewających) to dojenie, zwłaszcza wieczorne zamienia się w "bój to jest nasz ostatni!"...
Byle do lata...
Komary znikają wtedy jak zaczarowane.
Za to pojawiają się masowo... muchy. I trwa to do sierpnia.
- Cholera, po co nam ten taras? - zapytowywuje filozoficznie Ania. - Jeśli i tak nie da się na nim posiedzieć dłużej, niż kilka minut o tej porze?
Ha, najlepiej taras sprawdza się zimą.
U nas do kompletu jeszcze pojawiają się gzy... Tylko meszek szczęśliwie jest niewiele. Ale o spacerach wśród pól można generalnie pomarzyć. Cyba, że w szczelnym kombinezonie...
OdpowiedzUsuńA próbowałaś stosować olejek lawendowy na komary? U mnie działa. Na meszki stosuję zapach waniliowy do ciast ( moje psy bardzo apetycznie pachną:-))) Na gzy sposobu nie mam. Nic nie działa...
hm, już są? U nas to przypadłość letnia, łąkowa, ale i oborowa, bo gzy kręcą się przy bydle i mocno mu dokuczają. Najbardziej w upalne dni. Na razie nie widziałam jeszcze. Jest sposób, podejść z boku, gdy usiądzie taki gdzieś i klapkiem przez łebek. Padają dość łatwo, ale refleks mają piekielny, fakt.
OdpowiedzUsuńOlejków nie próbuję, bo musiałabym chyba cała się smarować. Głównie dostaję po stopach i po głowie. Stosuję szczelność w domu, ścisły reżim (dopóki nie sprawimy sobie siatek okiennych) i wybijanie tych gadzin przed snem. Świetnie łapią się na ekranie tv lub komputera.
ES