Wczoraj niespodziewanie rozbuchała się prawdziwie żniwna, słoneczna spiekota. I całkiem bez zapowiedzenia zjechał z drugiej wsi chłop z maszyną do kostkowania, umawiany ponad tydzień temu. I niewiele gadając ruszył w pole i skostkował naszą słomę żytnią, zalegającą cierpliwie na rżysku.
- Dziś można. Jest w porządku - orzekł. Nawet nie sprawdzając wilgotności.
Ledwie skończył, już drugi rolnik z naszej wioski go przechwycił, a potem trzeci. I cały dzień zwożono słomę do stodół tam, gdzie już skoszone. Bo niektóre pola jeszcze są zbożne. Rolnicy wstrzymują się jeszcze, czekając na kilka dni pogody, żeby owies zebrać.
Ledwie chłop z kostkarką pojechał dalej na wioskę, zastukał do drzwi Sławko Starszy.
- My zaraz przyjedziemy z Big Johnem, zebrać. Za pół godziny.
W tym czasie Ania lepiła garnuszki w GOK-u, a ja kontrolowałam sprawy i donosiłam, jak się mają przez telefon.
Wieść o zwożeniu słomy przygnała szanowną ceramiczkę do domu. Raz dwa przebiegła się po polu i ułożyła kostki tak, żeby było można łatwiej i szybciej zebrać, a potem pojechała na rowerze do Big Johnny`ego. Ekipa, składająca się z jego syna i Kościka do pomocy zaraz zjechała i w pół godziny poradzili sobie ze zwiezieniem kostek (jedna fura wyszła, ze 100 sztuk) i władowaniem ich pod dach stodółki. Resztę, która się nie zmieściła, Ania wpakowała do lamusa. To, co się rozwaliło poszło od razu na ściółkę do obory i kurnika. Udało się.
Ja tymczasem przygotowałam kolejną partię pomidorów, sparzyłam, obrałam je ze skórki i pokroiłam. Rozpaliłam pod kuchnią i uwarzyłam kolejny przecier pomidorowy. No, z tego był gorący prysznic po ciężkiej robocie w polu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz